31 paź 2017

Od Aurayi do Ezequiela

Ten tydzień był dla mnie koszmarem. Co prawda minął mi w miarę szybko, dzięki wszystkim Aniołom na niebie, lecz niestety nie sprawili, że był choć trochę łatwiejszy. Oczywiście każdy dzień zaczynałam od spotkania mojego natarczywego brata w kuchni. Przysięgam, że jeszcze nigdy, przez te wszystkie lata, nie wstawał wcześniej ode mnie. I tu muszę nadmienić, że w tym tygodniu specjalnie wstawałam jeszcze wcześniej. Niestety tym razem mi się nie udało. Jakimś cudem przez te siedem dni zawsze był przede mną. I to zawsze z powodu tego jednego i samego powodu:
- Dokąd wychodzisz? – zaczęło się na początku tygodnia.
Stał jak gdyby nigdy nic, niedbale oparty o blat kuchenny, z kubkiem parującej kawy w dłoni. Jeszcze nie do końca rozbudzony, co zdradzały jego roztrzepane włosy i zaspane oczy.
- Ciebie również miło widzieć. Coś ciekawego masz zamiar dzisiaj robić, że wstałeś o tak nieludzkiej dla ciebie godzinie? – odparowałam, przechodząc obok niego.
I mogę przysiąc, że w tamtej chwili temperatura w pokoju jakby wzrosła. Nienawidzę go i tych jego mocy.
- Nie zmieniaj tematu. Pytałem, gdzie idziesz.
- Przejść się. Jak każdego innego, normalnego dnia.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę uważnie, jakby myślał, że może odczytać moje myśli.
- Tylko tym razem nie pakuj się w jakieś kłopoty – odpowiedział. I nim zdążyłam to jakoś skontrować, udał się do swojego pokoju.
Następnego ranka nie było wcale lepiej. Wstałam jeszcze wcześniej, niż dnia poprzedniego. Teraz już można by było to uznać za noc. I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i tym razem James był w kuchni.
- Gdzie tym razem? Na imprezę? Jest prawie środek nocy. – mruknął lekko zaspany.
Byłam na niego wściekła, ale z lekkim zadowoleniem odkryłam, że jest zirytowany faktem, że musiał wstać o takiej godzinie. Sam tego chciał.
- Tym razem na randkę – odparowałam
- Jasne. A ja jestem Najwyższym Wysłannikiem Niebios. Nie żartuj sobie ze mnie.
- Ja ci nie wypominam faktu, że jesteś feniksem. 
- Baw się dobrze. Zadzwonię do ciebie za jakiś czas.
I tym razem szybko zniknął w odmętach swojego pokoju.
W połowie tej naszej codziennej schadzki rano stwierdziłam, że to wszystko i tak nie ma sensu, więc po prostu postanowiłam zostać w pokoju i unikać mojego brata przez cały dzień. Szkoda tylko, że on nie miał w planach unikania mnie. Dlatego też wczesnym porankiem wparował do mojego pokoju jak gdyby nigdy nic.
- Nie nauczyli cię pukać? – spytałam, przekręcając się na drugi bok.
- Tylko sprawdzam, co u ciebie.
- Nie. Sprawdzasz, czy nie uciekłam przez okno. To jest różnica. – prychnęłam.
- Przygotowałem śniadanie. Pewnie jesteś głodna.
- Dzięki. Dzisiaj zrezygnuję z twojej uprzejmości i tutaj zostanę. A jeżeli jeszcze raz wejdziesz do tego pokoju bez pukania, poleje się krew.
Pod koniec tygodnia to wszystko się trochę uspokoiło. W ten weekend postanowiłam pozostać w domu. Co prawda gdzieś na obrzeżach mojego umysłu dźwięczało przypomnienie o tym, że Ed chciał się podjąć dzielnego zadania uczenia mnie jazdy konnej, ale nie brałam tego zbyt poważnie. Na poły dlatego, że naprawdę wolałam o tym nie myśleć. Trochę obawiałam się nauki od podstaw jazdy konnej. Choć nie przyznam tego otwarcie przed nikim. No i oczywiście dlatego, że z doświadczenia wiem, że ludzie najpierw coś mówią, a potem o tym „zapominają”. Przecież na pewno plany na weekend, zwłaszcza tak słoneczny jak dzisiaj, mogą być znacznie lepsze niż uczenie topornej anielicy, jak nie uciec przed koniem, kiedy ten się do niej zbliża.
Dlatego też zdziwiło mnie, kiedy podczas przeglądania porannych wiadomości (nabrałam takiego nawyku po pierwszej akcji. Codziennie przyglądałam informacje i szukałam czegoś ciekawego, jak na przykład morderstwa – nie, to nie chodzi o to, że nadal nie ufam temu, że mam współpracować z Edem [no dobra, może trochę]) kiedy nagle zadzwonił mój telefon. Z lekkim zaskoczeniem spojrzałam na wyświetlany numer.
Odebrałam.
- Hej, Aurayo, jak tam? Masz dzisiaj czas?
- Być może – odpowiedziałam.
- Świetnie. W takim razie czekam na dole. Pora nauczyć się jeździć konno. – koniec rozmowy.
Podeszłam niepewnie do okna, aby na własne oczy przekonać się, że Ed rzeczywiście siedzi w samochodzie i na mnie czeka.
Pół sekundy później zbierałam się do wyjścia. Nie, żebym jakoś entuzjastycznie podchodziła do tej całej nauki. Po prostu miałam się wyrwać stąd jak najszybciej.
Najciszej, jak tylko potrafiłam wyszłam z pokoju i udałam się do wyjścia z mieszkania… przy którym czekał już na mnie James.
- Żarty sobie robisz? Pilnujesz tych drzwi całą dobę?
- Gdzie idziesz? – spytał bez owijania w bawełnę. Przyglądał mi się uważnie, znowu, tym swoim spojrzeniem „jestem tym starszym. Nawet nie dyskutuj”
- Wychodzę.
- Tyle już zauważyłem. Gdzie?
- To ważne?
- Znów jakaś misja?
- Umówiliśmy się, że o tym będę ci mówiła.
- Jasne.
- Nie wierzysz mi?
- On tam jest? – zmrużył oczy i spojrzał tak, jakby właśnie złamał jakąś trudną łamigłówkę.
- A co ci do tego?
- Bo może powinienem z nim porozmawiać.
- Nie jestem małą dziewczynką. Umiem sama o siebie zadbać. A poza tym wydaje mi się złym pomysłem, aby dwóch facetów, których nie można zabić i którzy władają ogniem, spotkało się.
- Nawet na rozmowę?
- W twoim przypadku? Nawet na rozmowę.
- To po co z nim idziesz?
- Bo chce się nauczyć czegoś pożytecznego – ze zdziwienia uniósł jedną brew – jazdy konnej, zadowolony? A teraz mnie wypuść.
Odsunął się od drzwi niechętnie, z lekką konsekracją na twarzy. Wiem, że wiele osób powiedziało by, że mam wspaniałego i troskliwego brata. Może i tak jest. Ale przez ostatni tydzień czułam się jak w klatce. Nic nie mogłam zrobić bez jego wiedzy.
Pospiesznym krokiem udałam się w kierunku samochodu, aby mieć pewność, że James się nie rozmyśli i jednak nie postanowi uciąć sobie krótkiej pogawędki.
- Mam nadzieję, że wiesz, iż nadal uważam to za kiepski pomysł – powiedziałam, wsiadając do samochodu.
- To naprawdę nie jest takie trudne, na jakie wygląda. A tobie powinno być łatwiej ze względu na to, że…
- Nawet tego nie kończ – przerwałam mu. – Jak dla mnie to kiepski argument.
Spojrzał na mnie lekko zaskoczony, ale już nic więcej nie powiedział.

Prawie cała droga do jego rezydencji minęła nam w milczeniu. Przerywane było ono jedynie przez jakąś krótką wymianę zdań. Kiedy wreszcie byliśmy na miejscu, poczułam, że się trochę denerwuję. Zaś gdy szliśmy już w kierunku stajni, serce biło mi jak oszalałe. Gdyby ktoś zapytał się o powód tego wszystkiego, nie potrafiłabym odpowiedzieć. Albo zwaliłabym winę na cało, które się w tym momencie postanowiło opowiedzieć przeciwko mnie. Choć rzeczywistość była taka, że trochę obawiałam się tej nauki. Nie znosiłam poznawać nowych rzeczy. Wiele lat temu, gdy słyszałam „Jest coś nowego” nigdy nie kończyło się to dla mnie zbyt dobrze.
Podeszliśmy do jednego z boksów, w którym rezydował kary koń. Wyglądał majestatycznie w całej swej postaci, co wydawało się surrealistyczne w takim miejscu. Raczej sprawiał wrażenie kogoś szlachetnego, kto nie ma zamiaru się słuchać nikogo i niczego. Pragnie podążać własnymi ścieżkami, być sobie panem.
Spojrzałam  w jego duże, ciemne i głębokie oczy. I nagle przede mną stanęła mała dziewczynka, może pięcioletnia, która pierwszy raz w życiu zobaczyła tak szlachetne zwierzę i od razu się w nim zakochała. Która od tego czasu marzyła, aby choć raz dosiąść konia i poczuć to uczucie wolności i szczęścia, o których tyle słyszała.
Potrząsnęłam głową, starając się odpędzić niechciane wspomnienia.
- To się nie uda. – powiedziałam.
- Niby dlaczego?
- Jak to sobie wyobrażasz? Podejdę do niego, pokażę skrzydła, a on wielkodusznie pozwoli mi na siebie wsiąść? Zrzuci mnie przy pierwszej lepszej okazji.
- Ja jakoś daję radę.
- Nie każdy jest tobą.
Przez chwilę słychać było jedynie ciche rżenie konia, który z niecierpliwością przebierał kopytami w swoim boksie, jakby nie mógł się doczekać chwili, kiedy go opuści.
- Zobaczysz, to nie jest takie trudne.
Chyba będzie potrzebował czegoś więcej, aby mnie przekonać do swoich słów.

Ezequiel?

Od Ezequiela do Coleen

  Delikatnie, bardzo delikatnie muskałem raz po raz usta kobiety, w której bezpowrotnie i bez opamiętania zakochiwałem się coraz bardziej. Nie potrafiłem przestać, rozkoszując się słodyczą, jej dziecinną lekkością. Za każdym dotykiem, patrzyłem prosto w jej oczy, nadal nie do końca mogąc uwierzyć, że mi na to pozwalała.
  Wkrótce poprowadziłem ją do głębszego wnętrza mojej willi, przechodząc przez ogromny hol z kandelabrem ze srebra, na którym paliły się prawdziwe świece. Coleen pochłaniała łakomym i przede wszystkim ciekawskim wzrokiem greckie kolumny korynckie, podtrzymujące sklepienie bardzo, bardzo wysoko w górze, pełne plafonów oraz reliefów wypukłych przedstawiających aniołki i tym podobne, skrzydlate, pyzate istotki, co podtrzymywały niezwykłe sklepienie. Schody z marmuru pięły się wysoko w górę, zdobione po bokach wazonami z chińskiej porcelany pełnymi blado różowych róż. Pod naszymi stopami posadzka prezentowała się w czarno białe romby nachodzące na siebie z niezwykłą precyzją. Lśniła mocno, odbijając blask świec. Na tym poziomie w ramach z białego złota były tylko lustra, dając optycznie jeszcze większe powiększenie tego pomieszczenia. Nie był jednak to jedynie zabieg dekoracyjny, powiedzmy, że lubiłem patrzeć przed siebie, a widzieć również to, co działo się za mną... Zwłaszcza w tamtym miejscu, gdzie moja czarnowłosa czarownica dość często odprawiała rytuały. 
- Witaj w moim małym domku letnim. - wymruczałem jej do ucha, gryząc lekko płatek. 
   Coleen zarumieniła się nie tylko na mój gest, ale przede wszystkim na skromne nazewnictwo, które zdecydowanie nie odzwierciedlało rzeczywistości.
- Skoro to zaledwie domek... - urwała, nadal rozglądając się pełna emocji wypisanych na twarzy. - To jak wygląda pałac?
   Przygryzłem wargę. To było jednocześnie ogóle, ale z drugiej strony bardzo intymne, pytanie. Dla mnie. Zwłaszcza dla mnie.
- Pokażę ci. - obiecałem cicho, mruczącym głosem. - Pałac większy, niż kiedykolwiek świat byłby w stanie ogarnąć.

   Tymczasem udaliśmy się do jadalni na pierwszym piętrze, której szklane drzwi od razu otwierały się na gości po pokonaniu schodów. Dwuskrzydłowe wejście oplatały chryzantemy w barwach indygo, albo purpury, bladoróżowe róże nieco im ustępowały, gdzieniegdzie prezentując swoje nadal niebezpieczne, dumne kolce. Długie, prostokątne wnętrze było wyłożone dywanem perskim o kolorze ecru, a jasny stół w stylu ludwikowskim był rzeźbiony w lwie łapy na każdym łączeniu. Warto nadmienić, iż nie miał środka; wewnątrz zamiast drewna znajdowało się szkło, a tam potężne akwarium z rzadkimi okazami ryb w pastelowych, bądź intensywnych odcieniach szerokiej gamy barwnej. Ściany z bieli pokryte były rzadkimi, prywatnymi gobelinami, zrobionymi na zamówienie. Wysokie, potrójne okna były niezakryte akurat przez intensywnie beżowe kotary związane po bokach złotymi sznurami, więc wpuszczały srebrzyste promienie księżyca w pełni oraz gwiazd. 
- Jest reprezentacyjny... Prawie według planu mojego ojca. Niektóre rzeczy pozmieniałem, wydawały się na te czasy już zbyt przestarzałe. Niektóre ulepszyłem. Ale całokształt jest jego.
- Twój ojciec...?
- Nie żyje. - odpowiedziałem na niezadane pytanie. - Chciał wybudować go w Irlandii, gdzie się urodził. Zgromadził na to ogromne fundusze za swoich lat świetności, ale nie dożył dnia, w którym wezwałby chociaż architekta, by sprawdził, czy jego rysunki są na pewno prawidłowe. To miała być niespodzianka dla mojej matki na rocznicę. Nie zdążyłem nawet go poznać.
   Mówiłem to bez większego smutku, czy żalu, raczej tak, jakbym opowiadał historię pradziadka podczas II wojny światowej. Albo kogokolwiek starszego. Mimo to Coleen powiedziała:
- Przykro mi. - i ścisnęła mnie mocniej za rękę.
- Nie ma po co. Jestem w nim drugi raz w moim życiu. - uśmiechnąłem się słabo. - Nie umiem patrzeć na niektóre detale i nie wyobrażać sobie ich, jak na nie reagują, kiedy przechodzą przez te korytarze. Ten dom jest pełen ich w niemal każdym miejscu, a ja miałem się w nim wychować.
   Głos na chwilę uwiązł mi w gardle. Spojrzenie Coleen było pełne współczucia. Przymknąłem oczy, nie chcąc go do końca widzieć przez moją męską dumę.
- Chciałem ci go pokazać po części dlatego, żeby je wymazać i stworzyć własne wspomnienia. 
   Pokiwała głową w powadze, w końcu ciągnąc mnie w stronę stołu, na którym stały na tacy dwa puchary pełne czekolady, bitej śmietany i jej ukochanych pianek. Zasiedliśmy obok siebie w niemal niczym nie zmąconej ciszy, aż nie zaczęliśmy siorbać, ani mlaskać ze smakiem, śmiejąc się z tego, jak bardzo przez swoje zachowanie nie pasowaliśmy do tej wytwornej jadalni... W pewnym momencie czekolada pociekła po brodzie mojej towarzyszki tego wieczoru, spływając po szyi w dość wymowny sposób. Widziała moje spojrzenie, bardzo skoncentrowane na jej ciele. Na kropli. Zafalowała zmysłowo rzęsami, sprawdzając albo zapraszając do tego, co kłębiło się w mojej głowie, być może nie do końca świadoma tego, co naprawdę zamierzałem zrobić. Nie potrzebowałem niczego więcej, by raz pozwolić sobie na znacznie więcej, niż dotychczas. Ująłem jej podbródek, by miała go skierowanego w stronę okien; chciałem zobaczyć, jak cienie układały się w jej wszystkich zagłębieniach, jak blask oświetlał jej oczy, gdy poprzez pocałunki, zlizywałem ów płyn jeszcze sprzed dekoltu. Pomruk, który wydobył się z głębi jej ciała świadczył o tym, jak bardzo jej się to podobało...

Coleen?

Od Ezequiela do Holland

   Zamrugałem. Byłem prawie pewien, że tą kobietę już gdzieś widziałem przynajmniej raz lub dwa. Przez całe swoje życie naoglądałem się już dużo. A ona wyglądała tak, jakby ujrzała właśnie skrawek koszmaru, który ja śniłem niemal co dnia. Śmierć. Martwe ciała. Intrygi. Ich ceny, konsekwencje.
   Świeżo upieczeni nadnaturalni albo łowcy właśnie tak wyglądali; pachnący strachem, z przyspieszonym tętnem i potem skraplającym się na skroniach. Jej oblicze wyraźnie pobladło, jakby ów widok odessał z niej niemal całą jej krew. Nadal posiadała w sobie tą pierwotną śmiertelność, więc nie uznałem ją za nic, co by stanowiło zagrożenie. Uśmiechnąłem się w ten swój uroczy, powalający płeć piękną sposób.
- Mogę panią zaprowadzić. - zaproponowałem, udając obojętność poprzez wzruszenie ramionami. - To doprawdy nie daleko stąd.
   Skinęła nieśmiało głową, po czym dała się poprowadzić w znacznie inną uliczkę od tej, co ona sama poszła. Wzrokiem intensywnie taksowałem ją od dobrych m i n u t, aby móc pojąć, co było przyczyną takiej gwałtowności. Nie miała pojęcia, na kogo wpadła. Nie miała zielonego pojęcia, co za świat stykał się z jej codziennością, żyjąc w cieniu i żywiąc się tym, co właśnie czuła. A ja? Moim zadaniem było wyniszczanie tego, co zbytnio wychylało się z szeregów. Tego, czego łowcy czy antynadnaturalni nie potrafili pokonać. Broń ostateczna powołana przez najwyższy chór serafinów. Ród, którego prawie nie poznałbym w swoim życiu od strony ojca.
- Nazywam się Ezequiel Varcas. - przedstawiłem się po znacznie dłuższej ciszy, by dać jej czas ochłonąć i poobserwować spokojne otoczenie, za co rzuciła mi szybkie spojrzenie pełne wdzięczności. - Co panią sprowadza do tego miasta?
   Ostrożne, bezpośrednie pytanie. Delikatna ciekawość. Nic nadzwyczajnego, równie dobrze mógłby ją o to spytać sprzedawca, albo mechanik. Tutaj wszyscy się znali. Nie było zbyt wielu nowych, bowiem szybko się adaptowali. San Lizele pochłaniało wszystko na swojej drodze, albo pozwalając temu przetrwać, albo wręcz przeciwnie. Jedno z najspokojniejszych miast rządzonych przez mniej lub bardziej krwiożercze istoty, zależnie od tego, kto, z kim i dlaczego. Jeżeli pochodziła z wielkiej aglomeracji, będzie musiała znacznie się poprzestawiać.
- Holland Roden. - odpowiedziała mi lekko, jednak nadal w niektórych nutach jej głos się łamał. Była bardzo delikatna. Młoda, piękna, drobna i delikatna. Niedoświadczona, słaba i od razu rzucająca się w oczy przez kolor swoich włosów. - Właściwie to... Sztuka.
   Sprytna zuchwałość ukrywająca chwilę zawahania. Prawda leżała znacznie głębiej, a ja po pierwszym kwadransie przebywania z nią na oczach tak wielu gapiów mogłem równie dobrze strzelać w ciemno. Musiałbym ją obserwować w znacznie większej ilości sytuacji, by postawić na którąkolwiek z dróg prowadzących do jej tajemnicy. Pytanie brzmiało: Czy było to potrzebne? Miałem mnóstwo innych rzeczy na głowie, nie pałętanie się za młodocianą, nową śmiertelniczką. Mimo to było w niej coś, co chciałem poznać. Przebadać. To nie była już tylko lekarska ciekawość.
- Fascynujące. - przyznałem z lekkim rozbłyskiem oczu. -W czym dokładnie się specjalizujesz?
- Malarstwie.
   Reszta drogi upłynęła nam na rozmowie o gruncie niczyim, jakim było właśnie powyższe hobby, albo właściwie pasja, sądząc po zaangażowaniu młodej kobiety w nasz dialog. Pozwoliłem jej po sobie poznać w tym fachu po sobie nie tylko znawcę, ale... Ja sam również nazywałem to czymś więcej, niż tylko hobby, chociaż o wiele bardziej ciągnęło mnie w stronę muzyki. Śpiewu. Gry na instrumentach. Oddechu Stwórcy.
- Jesteśmy już na miejscu. - przyznałem w końcu, stając pod wielkim budynkiem z czerwonym, neonowym krzyżykiem. Holland omiotła go wzrokiem, jakby zła na siebie, że nie potrafiła go samodzielnie odnaleźć. - Nie martw się, pierwszy dzień zawsze jest dość... Ciężki.
   Tym razem to ona lekko wzruszyła ramionami.
   Perfekcjonistka...? Zaczynała mnie coraz bardziej interesować. W żadnym stopniu nie przypominała zamkniętej w sobie Aurayi, która nie zaznała w życiu aż tyle rzeczy, co ona, będąc jedynie człowiekiem.
- Gdybyś czegoś potrzebowała... W sensie, pomocy. - szybko naprostowałem, widząc jej pytający wzrok zielonych oczu. -Musisz wiedzieć, że jestem detektywem silnie współpracującym z policją, lecz bardziej na własną rękę. Bardziej jednak jestem... Lekarzem. Pracuję w prosektorium.
- Studiowałeś medycynę? - zupełnie zapomniała o pierwszej części zdania, a potem ostatnim słowie. To chyba był strzał w dziesiątkę.
-Tak. Na Harvardzie. - uśmiechnąłem się słabo, wspominając tamte lata pełne pracy niezbyt... Dobrze. Natychmiast to spostrzegła i odnotowała, dlatego jej reakcja nieco przygasła. Podałem jej swój numer na w razie czego, a ona pokiwała głową, zapisując go.
- Miło było cię poznać, Holland. - podałem jej dłoń pod koniec naszego spotkania, a ona dość nieśmiało dała mi ją zamknąć na swojej, znacznie mniejszej.
   Gdzieś głęboko we mnie tliło się światełko nadziei, że nie będzie musiała tego wykorzystywać, iż będzie całkowicie bezpieczna. Druga część mnie życzyła jej wszystkiego, byle żeby móc zareagować. Weszła spokojnie do szpitala, a kiedy zamykały się za nią rozsuwane, szklane drzwi, widziałem, jak się wzdrygnęła, otoczona tym zapachem... Leków. Środków higienicznych.
   Śmierci.
   W dzisiejszych czasach spotykamy ją równie często niczym przechodnia na ścieżce do pracy. Jest to dość niepokojące, ale... Czy tak nie było od zawsze? Ruszyłem w drugą stronę miasta, gdzie pod restauracją na przeciw komisariatu miałem zaparkowany swój samochód. Włożyłem ręce do kieszeni długiego, czarnego płaszcza, którego kołnierz nastroszyłem na tyle, by zakrywał co najmniej połowę mojej twarzy. Kiedy minąłem tą samą uliczkę, ujrzałem pełznące cienie pomiędzy budynkami. Wiedziałem co to było, jeszcze zanim je widziałem. Dwójka wendio pomykała w stronę szpitala. Po tropie Holland, kompletnie ignorując moją obecność i mój trop obok niej. Albo byli tak zdesperowani, albo głupi, skoro sądzili, że ich nie wyczułem. Z drugiej strony mogli po prostu zmierzać w tamtą stronę, a to ja miałem jakieś napady lękowe.
   Postanowiłem na w razie czego pobiec z powrotem do miejsca, w którym ją zostawiłem.


Holland?
Przepraszam, że tak długo ;-;

29 paź 2017

"NADAL NIE MAM POJĘCIA JAK SIĘ PISZE HALLOWEEN I MUSZĘ TO GUGLAĆ” ~Rienałke 2k17

Hej, Ptysie~!

Zbliża się ten cudowny, najstraszniejszy i najmroczniejszy dzień w roku - halloween! Nie muszę chyba wspominać, że to ulubiony dzień wszystkich nadnaturalnych? ;3 Oczywiście, nie może się obejść bez odpowiedniej celebracji tego dnia! Z tej okazji przygotowaliśmy dla was kilka dodatkowych aktywności w celu łatwego zdobycia huntów:
  1. Opowiadania o spotkaniu z nową rasą. - 200H
  2. Opowiadanie o cukierkowaniu, czy to powrót do dzieciństwa czy teraźniejsze, czy może przyszłość już z twoimi dziećmi. - 200H
  3. Pokaż nam swój koszyk! Czyli narysuj to co zebrałeś/aś w cukierkowaniu. - 300H
Brać, wybierać, decydować i niczego nie żałować!
Jak widzicie, w pierwszym zadaniu jest wspomniane spotkanie z nową rasą. I to nie tylko jedną, ponieważ doszło nam ich aż siedem!
Dodatkowo pojawiły się:
  • zmiany w kwestii aniołów,
  • zmiany w kwestii czarowników,
  • zmiany w regulaminie.
Bawcie się dobrze~
Administracja

Od Lily do Arona

Kilka minut jeszcze stałam na tym chodniku, patrząc na oddalającą się sylwetkę mężczyzny przede mną. Dopiero gdy poczułam, jak coś wspina mi się na nogę, tak jakby ożyłam, patrząc w dół. Luck zadzierając głowę w górę i merdając tym swoim ogonem, patrzył się swoimi ciemnymi oczami prosto w moje. Schyliłam się nieznacznie, by pogłaskać go za uszkiem. Jednak z jego osoby zaraz przeniosłam się na Szekspir, która siedziała na chodniku zwrócona do mnie tyłem. Czyżby już nie polubiła Arona? W sumie to możliwe przecież już na starcie pomylił ją z samcem… Biedna psinka.
- Szekspir, nie złość się. Przecież wiesz, że łatwo jest się pomylić, a on pierwszy raz cię na oczy widział… Jak będziemy w studiu, to dam ci przekąskę, dobrze? - próbowałam jakoś ją namówić… Bo miło by było, jakbyśmy w końcu przyszły do tego studia fotograficznego na kolejną sesję! Pominę fakt, że mieliśmy być pół godziny po siedemnastej i powoli zbliża się ta godzina… Jeśli już nie jest. Pociągnęłam za jej smycz, jednak ona tylko odwróciła do mnie swój pysk, nawet się nie ruszając… Westchnęłam, odchylając głowę do tyłu. I wtedy poczułam, jak znowu ktoś mnie ciągnie. Dwójka moich towarzyszy chyba w końcu zmądrzała, bo oboje ruszyli się z chodnika i ciągnęli mnie przed siebie. Zaśmiałam się, uśmiechając i zaraz znowu szliśmy w stronę tego dużego piętrowego budynku przed nami. I teraz błagałam w myślach, by Szekspir znowu nie wyczuła jakiejś wiewiórki, za którą chciałaby pobiec… Głównie dlatego, że nie chcę naprzykrzać się drugiej osobie tego dnia w ciągu jednej godziny. A poszliśmy tylko na przerwę do parku między jedną sesją a drugą! Poprawiłam swoją czarną torebkę na ramieniu, popychając szklane drzwi przed siebie. Już od razu w oczy rzuciły mi się najróżniejsze tablice ze zdjęciami jakichś osób oraz lada za którą siedziała młoda dziewczyna, pewnie gdzieś w moim wieku, aktualnie rozmawiająca przez telefon. Palcem wskazała mi tylko na schody i pokazała mi pięć palców. Pokój numer 5 na piętrze? Skinęłam głową, robiąc krok na pierwszy schodek.
- Lily! - usłyszałam za sobą czyjś męski głos. Odwróciłam się, widząc za sobą postać Georga. Luck już chciał jak najszybciej do niego podbiec, by się przywitać. Ochrzani mnie za spóźnienie? A może jednak zdążyłam? Powiedzcie, że to drugie…
- Spóźniłaś się - rzekł, stojąc na środku pomieszczeniu i zakładając swoje ręce na torsie. Czyli jednak to pierwsze…
- Szekspir znowu zobaczyła wiewiórkę, jak wracaliśmy - wytłumaczyłam, odgarniając swoje blond włosy do tyłu. - Plus Luck postanowił zwalić pewnego mężczyznę z nóg swoją osobowością… - dodałam, patrząc się na małego labradora. Ten tylko odpowiedział mi mrugnięciem swoich oczu na wzór pięciokąta i kilkoma machnięciami ogona. Czarnowłosy mężczyzna westchnął, przejeżdżając dłonią po swojej twarzy. Chyba jest zmęczony… Jeśli dobrze pamiętam, to przed piętnastą mówił coś o zebraniu rodziców wczoraj w szkole Lucy.
- Chodź, wszyscy już czekają - powiedział, podchodząc i zaraz mnie wyprzedzając. Uśmiechnęłam się tylko delikatnie, sama się wspinając po schodach na górę. Gdy moi towarzysze również znaleźli się na piętrze, ruszyłam za połową wystającej sylwetki Goerga z jakiegoś pokoju. Wychyliłam się zza ściany, widząc już ustawiony biały plan zdjęciowy z różnymi lampami, urządzeniami i toaletkami, gdzie zwykle kosmetyczki urządzają modelki. Wtedy cała piątka ludzi, co tam była, zwróciła się w moją stronę. Już widziałam te zniecierpliwione ich spojrzenia. Aż tak długo po czasie przyszłam…?
- Czy panna Lily będzie mogła w końcu stanąć na planie? Chcę przypomnieć, że w propozycjach do sesji mamy dużo innych ładniejszych i wyższych dziewczyn - pewien mężczyzna z czerwonymi włosami i aparatem na szyi najwyraźniej miał mi coś do zarzucenia. Już czuję, że to będzie bardzo ciężka sesja…
***
- Zmęczyłam się! - wyznałam, opadając na kanapę, która stała na korytarzu. Luck zaraz poszedł w moje ślady, robiąc sobie z moich kolan posłanie. Cwaniak...
- Odwieźć cię do domu? - zapytał Georg, poprawiając swój czerwony krawat. Czemu zawsze musi się tak oficjalnie ubierać… Choć mogłabym go w sumie zrozumieć. Wyjęłam swój telefon z torebki, którą miałam przy sobie. Wtedy się obudziłam, szeroko otwierając swoje oczy.
- Za piętnaście dwudziesta?! - zawołałam. Westchnęłam ciężko, przykładając swoją dłoń do czoła. Piętnaście minut na zebranie czterech liter, dwójki psów i dojście do Gracji…
- Czyli tak? Bo wiesz… trochę pada i niezbyt chciałbym, byś zmoknęła razem z Szekspirem i Luckiem - wyznał. Spojrzałam na niego z dołu, jednak jego twarz była jak z kamienia.
- Wybacz, Georg, ale nie dzisiaj. Umówiłam się z pewnym Aronem, którego wcześniej zaczepił Luck - odpowiedziałam, w końcu wstając na swoje nogi. Zastukałam kilka razy obcasem, próbując zniwelować ból pięty. W końcu te białe botki, co miałam na sobie, nie należały do takich wygodnych, ale skąd mogłam wiedzieć, że aż tyle będę w nich chodzić? To miał być lekki dzień!
- Do jutra, Georg - pożegnałam się z czarnowłosym, stając na palcach i składając nikły pocałunek na jego policzku. - Pozdrów Lucy! - dodałam jeszcze, po czym skierowałam się w dół schodów, by wyjść z tego przeklętego studia fotograficznego. Jednak i tak musiałam czekać tę wieczność, zanim moje pieski z nich zeszły. Aż się cieszyłam, że w domu też takie są i poniekąd ćwiczą… Gdy w końcu znajdowaliśmy się pod budynkiem, trochę moknąc, z rozczarowaniem zauważyłam, że piętnaście minut już minęło, a ja nadal nie byłam w drodze do umówionego miejsca spotkania z Aronem. Nie muszę się już martwić, że się spóźnię, bo już tak będzie, super. Rozejrzałam się w końcu, idąc w lewo. Aż żałuję, że dzisiaj nie wzięłam ze sobą parasolki… Przed przejściem dla pieszych szybko posprawdzałam obie strony jezdni, po czym przeszłam. Znajdowałam się już naprzeciwko Gracji. Popchnęłam drzwi do środka, słysząc charakterystyczny dla tego miejsca dzwoneczek. Na szczęście ani Szekspir, ani Luck nie mieli ochoty szczekać na jego dźwięk, co pewnie ucieszyło nie tylko mnie, ale też i ludzi siedzących w środku. A nawiasem mówiąc, to trochę ich było i nie wiem, czy to przez to, że chcieli ot tak, napić się kawy, czy raczej ze względu na deszcz. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, widząc na końcu przy ścianie sylwetkę poznanego mi dzisiaj mężczyzny. Jest już… Szłam w jego stronę, zatrzymując się idealnie przed stolikiem.
- Długo już czekasz? - spytałam.
- Z dziesięć minut - odpowiedział, odrywając swój wzrok od jakże interesującej ściany i przeniósł go na mnie. - Co? Pogoda zaskoczyła? - uśmiechnął się pod nosem. Spojrzałam na swoje trochę mokre włosy, odgarniając je do tyłu. Odwzajemniłam jego uśmiech.
- Tylko trochę - zaśmiałam się, odsuwając krzesło naprzeciwko Arona i siadając na nim.

Aron?

Od Arona do Lily

Wróciłem do domu o 16. Było cholernie dużo pracy w sklepie. Niby prosty punkt sprzedaży, a wszystkie zamówienia były dzisiaj na mojej głowie. Gdzie reszta, to jest czterech pracowników i kierownik, się podziali?! Kiedyś rzucę tę robotę… mniejsza. Nareszcie jestem już w domu i… Co to za dzwonek? Kur… by zapiał…. czego oni chcą?
- Czego?! - zapytałem agresywnie.
- Aron, słuchaj. Zapłacę ci podwójnie za nadgodziny. Musisz przyjść - mówił spokojnie mój przełożony.
- Cały poprzedni tydzień nawalałem jak wół. Czego oczekujesz szefie?
-Ten nowy to kompletna porażka… musisz mu pomóc. Pomylił już  trzecie zamówienie dzisiaj. Przypominam, że cię zmienił.
- Pomylić trzy zamówienia w godzinę to wyczyn. Pogratuluj mu szefuńciu. Ma zadatki na pracownika miesiąca -zakpiłem do telefonu. Osoba po drugiej stronie słuchawki wyraźnie się zaśmiała.
- Wiesz, że ten tytuł należy się tobie. Za ile będziesz?
- Nie wiem. Zastanowię się. Jeszcze nie zdecydowałem czy się ruszę z domu.
- Dasz radę na 17? Dzięki wielkie!
Rozłączył się. Dupek. Nie lubię go. No ale mój portfel jest w krytycznym stanie po zrobieniu opłat. Gdzie zostawiłem płaszcz? Chyba w przedpokoju. Czas się podnieść. Spojrzałem tylko na małe pudełko leżące na skraju kanapy. Zapalę jak wrócę…
Szybkim krokiem wyszedłem z mieszkania i szybkimi skokami zszedłem po schodach. Zaczęło wiać. Dobrze wiedziałem, że pogoda się zmieni. Jeszcze dzisiaj zacznie padać. W kościach czuję, że minuty przed dwudziestą. Ten nowy musi być strasznym kretynem. Przecież na dokumentach wszystko jest napisane. Kto, co, na kiedy zamówił. Zapasy zielonego mi się kończą. A mój ostatni dealer wylądował na komisariacie. Popytam wieczorem w knajpie. Może wypiję piwo, dwa, ewentualnie zaleję się w trupa. Wszystko zależy od tego, ile będę musiał przesiedzieć w… poczułem zderzenie.
- Uwaga pod nogi! - usłyszałem kobiecy głos
- Co? - spojrzałem na blondynkę. Robiąc kolejny krok jak coś zaplątało się między moimi nogami. Niestety było już za późno. Potknąłem się o jakiegoś psa. Super dzień. Wylądowałem na lewym boku, by nie przygnieść szczeniaka.
- Strasznie przepraszam za niego...
- Spoko. Dawno się o nic nie potknąłem - pogłaskałem małego labradora. Nie lubię psów. Może dlatego, że nie mam czasu by się jakimś zająć?
- Em… Przepraszam bardzo, może pan wstać? - wyciągnęła rękę w moją stronę.
- Na pana to trzeba mieć wygląd i pieniądze. Ale dziękuję za troskę - wstałem bez jej pomocy.
- Przesadza pan… Jednak chciałabym to jakoś wynagrodzić, w końcu nie codziennie można spotkać się twarzą w twarz z chodnikiem przez zwykłego szczeniaka… Jestem Lily
- Dobrze, że możemy przejść na “ty”. Aron. Miło poznać - odpowiedziałem z nieszczerym uśmiechem. Jedyne co mnie trzyma obok niej to niechęć do pracy - Z chęcią bym dłużej pogadał ale muszę lecieć. Ktoś na mnie czeka.
Gdy chciała coś powiedzieć, drugi pies, na którego kompletnie nie zwróciłem uwagi wyrwał jej się wraz ze smyczą. Poleciał jak wściekły. Złapałem dziewczynę w talii żeby nie upadła
- Hej, ten chodnik jest mój! - posłałem jej kolejny nieszczery uśmiech. Ona jednak była skupiona na psie. Może to i lepiej.
- Szekspir, wracaj! - krzyknęła w stronę uciekającego czworonoga.
- Szekspir? Śmieszne imię jak dla psa.
- Mi tam pasuje.
- Idę go złapać… szybko biega skurczybyk.
Chwalmy Pana za to, że ten pies uciekł. Może jak go jej oddam, to się odczepi. Zacząłem najpierw truchtem, a po chwili przyspieszyłem. Nie powiem, złapanie tej istoty o krótkich nóżkach było poniekąd wyzwaniem. Z drugiej strony niezła zabawa. Lily kilka razy się zaśmiała. Ma bardzo ładny uśmiech… Gdy w końcu udało mi się złapać jej pupila wręcz podskoczyła z radości. Skąd tyle radości w tak małej osobie?  
- Przesyłka do rąk własnych. Pani Lily proszona jest o odbiór psa imieniem “Szekspir”!
- Właściwie to psinki o imieniu Szekspir
- Czemu nazwałaś suczkę takim imieniem?
- Gdy ją dostałam to czytałam również jeden jego utwór
- Rozumiem - wyjąłem telefon i spojrzałem na godzinę. 15 minut po siedemnastej - wybacz Lily ale serio muszę lecieć! Jestem spóźniony!
- Czekaj! Mogłabym cię przynajmniej zaprosić na jakąś herbatę lub kawę? Tak w ramach przeprosin za psy...
- Spoko, tylko szybko powiedz gdzie. O 20 będę już wolny!
- No to… może w Gracji? Jest tutaj niedaleko, dosłownie za rogiem
- Trafię. Do zobaczenia! - czyżbym jej posłał prawdziwy uśmiech? Ciężko było mi go nie odwzajemnić.
Szybkim krokiem udałem się w stronę sklepu. Raczej już nic nie mogło mi zepsuć tego dnia.


Lily?

28 paź 2017

Od Timma do Megan

Wbiegłem między kamienicę. Wypity wcześniej alkohol jakby wyostrzył mi lekko zmysły. Od razu w oczy rzuciła mi się kobieta umorusana krwią oraz ciało dzieciaka. Cały się spiąłem, na wypadek gdybym musiał interweniować siłą. Wyglądało to na klasyczne morderstwo, lecz i tak muszę wszystko obejrzeć, pozory często mylą. Podszedłem do kobiety, jej dłonie drgały, a po twarzy spływały pojedyncze łzy mieszając się z krwią, miała ranę na policzku. Zmarszczyłem brwi, przecież to była ta kobieta z baru, która zwracała się do mnie "dorde".
- Jest pani zatrzymana - wypaliłem dość nienaturalnie, starając się nie powiedzieć "frau".
- Ale..ale - zaczęła.
- Wytłumaczy się pani na komendzie - powiedziałem teraz nieco bardziej opanowany. Złapałem ją za ramię. Drugą ręką chwyciłem telefon i wybrałem numer. Wezwałem policję oraz karetkę. Nie wiedziałem czy być cicho, czy coś powiedzieć.
- Ja nic nie zrobiłam! - zaprotestowała.
- Chciałbym w to wierzyć, frau - mruknąłem - Lecz nie mogę.
Spojrzała na mnie smutnym wzrokiem. Wzruszyłem delikatnie ramionami. Zwróciłem wzrok ku ciału dziecka. Dlaczego akurat ten chłopiec? Muszę go dokładniej zbadać. Oczekiwaliśmy w milczeniu.Wodziłem wzrokiem po otoczeniu, ściany budynków i mury. Jakoś nie za bardzo mi się to wszystko łączyło. Powodem mogłaby być chęć zemsty na kimkolwiek, tylko to mi pasowało. Z zamyśleń wyrwał mnie głos kolegów z pracy, odprowadziłem podejrzaną do radiowozu i szybkim krokiem ruszyłem ku martwemu. Ukucnąłem przy nim. Na oko miał mniej więcej 13-15 lat, przynajmniej z rysów twarzy, całkiem wysoki, ostre zęby i szeroko rozwarta szczęka. Przetarłem własny policzek dłonią. Wstałem, dziś nie zajmuję się zwłokami, tym bardziej nadnaturalnymi. Wsiadłem do policyjnego samochodu i jakiś facet w mundurze spytał tylko czy na pewno chcę jechać na komisariat. Przytaknąłem, wolałem sam przesłuchać znajomą mi kobietę. Ruszyliśmy, zaczęliśmy mijać miejskie światła.
~~*~~~~*~~
Usiadłem na siedzeniu i cicho westchnąłem. Zaraz ją tu wprowadzą, zacząłem obracać szklankę z wodą w dłoniach. Nie spałem już dość długo, byłem cholernie zmęczony. Lecz coś jeszcze cichutko mówiło "żyj", lecz było duszone przez chęć zniknięcia. Wielka potrzeba czegoś co mogłoby mnie zabić. Usłyszałem skrzypnięcie, kobieta została przyprowadzona. Wcześniej odkryliśmy u niej inny rany, które zostały opatrzone, teraz można było zająć się przesłuchaniem.
- Więc dlaczego to zrobiłaś? - zapytałem beznamiętnie.
Milczała przez chwilę.
- Widziałeś ciało, więc powinieneś wywnioskować - odpowiedziała.
- Broniłaś się, frau? - zadałem kolejne pytanie.
- Tak - pokiwała głową.
- Mhm - zamyśliłem się.
Zazwyczaj nie jestem taki, lecz dziś może już chciałem to szybciej załatwić? Albo po prostu pomóc tej kobiecie, sam nie wiem, resztki jakichkolwiek uczuć mieszają się we mnie i nie potrafię już niczego rozróżnić. Wziąłem łyk wody i odstawiłem szklankę.
- Opiszesz mi jak to wszystko wyglądało? - zapytałem.
Wlepiłem wzrok w biały stolik, który nas dzielił. Wróciłem myślami do Szwajcarii, ciekawe jak czuje się moja matka...ma już swoje lata, ale mam nadzieję, że trzyma się dobrze. Może powinienem kiedyś tam wrócić, tylko na krótki czas...sprawdzić jak się wszystko ma, ale to by było bardzo bolesne, nie wiem. Uniosłem wzrok na kobietę i uniosłem pytająco brew.



Frau Megan? Wybacz, mam brak weny! :c

“Zrobiliśmy razem setki kilometrów po niebie, ale na którymś z postojów zostawiliśmy sens.”

Kontakt: solitairenerd@gmail.com
Nick na chacie: Efemeryczny


Aron Gandor
21 lat | Mężczyzna | Chmurnik
Głos: Tivolt 
Opis: 
Aron urodził się pod koniec maja 1996 roku. Znajomi przyjęli, że obchodzi urodziny 21, lecz nawet on sam nie zna dokładnej daty. Rodzice porzucili go jako niemowlę. Mając niecałe dwa miesiące został znaleziony pod bramą jednego ze szpitali w Londynie. Od tamtej pory wychowywał się w różnych miejscach. Przebywał w domach dziecka. Najbardziej nie lubił rodzin zastępczych, gdyż jest indywidualistą. Odkrył, że jeśli coś ma mu w życiu wyjść, to tylko na własną rękę. Nie znosił nadopiekuńczości i tego, że wszyscy próbowali go na siłę uszczęśliwić.
Jest to brunet, o  brązowych oczach. Lekko ponad 183 centymetry wzrostu. Nie jest zbytnio umięśniony. Nie lubi dużych skupisk ludzi. Woli wiejski klimat łąk i lasów. W Londynie czuł się jak w klatce. Dlatego mając szesnaście lat uciekł od rodziny zastępczej. Wziął plecak, wrzucił do niego dwie butelki niegazowanej wody, telefon i ładowarkę i zwyczajnie w świecie wyszedł z mieszkania. Wędrował tak cztery dni i zawędrował aż pod Cambridge. Zgłoszono jego zaginięcie, a “odnalazł” się w dość śmiesznych okolicznościach. Przyłapano go na kradzieży pieczywa i maślanki w osiedlowym sklepie. Pech chciał, że w tym czasie zakupy robiło dwóch oficerów i tłumacząc właścicielowi, że było to wykroczenie o niskiej szkodliwości publicznej, skojarzyli jego twarz z nastolatkiem, o którym zrobiło się głośno. Po wyjaśnieniu tożsamości Arona zabrano go na komisariat, a wieczorem wrócił do Londynu. 
Często był zmuszany do wizyt z psychologami, którzy, jak on sam to określał, wmawiali mu lęki społeczne i depresje. Aron uważał jednak, że on po prostu nie pasuje do tego świata. Jego ucieczki stały się czymś w rodzaju nawyku i po każdej wracał do psychoterapeuty. Jego też nie lubił. Nie pamiętał nawet jak ma na nazwisko ów specjalista. Chociaż był spokojnym człowiekiem i nie umiał odnaleźć się wśród ludzi, to po zmianie w Chmurnika zmienił tożsamość i swoje nastawienie do tych istot.
18 rok życia to była istna męczarnia. Był już pełnoletni i prawnie nie musiał już chodzić do szkoły, był odpowiedzialny za swoje czyny. Większość czasu spędzał na graniu w gry, przeglądaniu setek razy stron typu 9gag i chatowaniu z internetowymi znajomymi. Byli podobni do niego - zagubieni, nie lubili społeczności, siedzieli całe dnie przed komputerami i grali w durne gry dla zabicia czasu. Jednak po roku takiego funkcjonowania zdecydowali się na coś, co było tragiczne w skutkach. Zaplanowali grupowe samobójstwo. Celem stał się las oddalony o 50 kilometrów od Londynu. 15 września spotkali się w małej wiosce obok i stamtąd ruszyli w głąb lasu. Każdy miał plecak, a w nim długą, mocną linę, kompas i butelkę wody. Znaleźli idealne drzewo. Wysokie na ponad 30 metrów. Z długimi mocnymi gałęziami. Nie czekali zbyt długo. Każdy zawiązał dla siebie pętlę i zaczęli się na nie wspinać. Przygotowali dla siebie stryczki i na ustalony znak skoczyli…
Aron obudził się o świcie. Przez konary było widać pojedyncze chmury. Powoli wstał i spojrzał na swoich martwych towarzyszy. Wściekł się. Upadł na kolana. Zaczął uderzać pięściami o podłożę. Wszystko stało się nagle ciemniejsze. Krzyczał z bezsilności. Zaczął padać deszcz. Poczuł, jak lina, która miała mu przynieść śmierć, ciągle jest zaciśnięta wokół jego szyi. Płakał, a deszcz wręcz ranił jego skórę. Poluzował pętlę i powoli ją odłożył pod drzewem. Ostatnie co pamięta. to jak z całej siły uderzył w drzewo i usłyszany w oddali grzmot. Stracił przytomność.
Od tamtego zdarzenia minęły prawie trzy lata. Aron mając 21 lat mieszka w najbiedniejszej części San Lizele. Pracuje w sklepie z meblami. W wolne wieczory chodzi do małej restauracji w centrum, która zajmuje się imprezami tanecznymi. Nie dyskotekami, a klasycznymi wieczorkami sprzed lat 40.
Teraz jest spokojnym człowiekiem, próbującym spowolnić swoje życie. Niestety długi sprawiły mu wiele kłopotów, które mają swoje konsekwencje w teraźniejszości. Jest małomówny, tajemniczy i szczery. Brak w nim szlachetności. Mimo, że danego słowa nigdy nie łamie, to leniwość powoduje lekkie opóźnienie w jego interesach. Stara się być łagodny ale nie wychodzi mu to zbyt dobrze.
Pupil: Brak.
Stosunki: Obecnie brak relacji.
*Ciekawostki: 
Ulubionym owocem są pomarańcze.
Wiosną lubi długie spacery boso po łąkach.
Jego ulubionym gatunkiem muzyki jest Swing i Jazz.
Jest uzależniony od marihuany.
W okresie nastoletniego buntu nauczył się grać na pianinie i czasem do tego wraca.

Od Octaviana cd. Natasha

Odruchowo sięgnąłem po delikatną ścierkę w ciemnobeżową kratkę, przewieszoną przez uchwyt jednej z szafek, nim w ogóle zdążyłem ocenić wielkość naszego małego wypadku. Gorąca, ciemna ciecz rozlała się po ladzie i stworzyła coś w rodzaju wodospadu, spływając w dół krawędzi po obu jej stronach. No cóż, nie ma co tak stać, za to wypadałoby ogarnąć to wszystko, jak tylko najszybciej jest możliwe, nim przyczyni się do jeszcze większego bałaganu. Spojrzałem na blondynkę stojącą jakieś dwa metry dalej, dziewczyna wyglądała na co najmniej skruszoną. Na twarzy malowało się lekkie napięcie i oczekiwanie jakby w obawie na moją reakcję. Zupełnie niepotrzebnie.
- Nie przejmuj się, każdemu się czasem zdarza. Zaraz to wyczyszczę i będzie po sprawie. - uśmiechnąłem się lekko, na co odetchnęła i zdążyła się nieco rozluźnić. I akurat w tym momencie usłyszeliśmy równomierny, tak dobrze mi już znany odgłos obcasów stukających po posadzce. Nie, żebym był jakimś pesymistą, ale po tym względem jestem wyjątkowo pewien - to zawsze oznacza tylko i wyłącznie kłopoty. Jakie? Dokładnie w postaci mojej szefowej, która mnie z całego serca najzwyczajniej w świecie nie znosi. Z wzajemnością.
- Nie byłabym znowu taka pewna, że tyle wystarczy, by było po sprawie, Westbrook. Pójdziesz ze mną. - obrzuciła blat wzrokiem, nawet nie spoglądając przy tym w moją stronę i zaraz po tym skierowała się do swojego biura. - A ty to posprzątaj. - skinęła głową w stronę niewysokiej brunetki, kelnerki, która dopiero co zdążyła uporać się z ogarnięciem całej sali. Ta posłusznie odebrała ode mnie ścierkę i wzięła się za dokończenie tego, co jeszcze chwilę temu sam zacząłem. Z cichym 'powodzenia' na ustach odprowadzała mnie wzrokiem, kiedy ruszyłem za szefową. Ubrana w przylegającą do ciała, ciemnoniebieską sukienkę do kolan z długim rękawem i czarną marynarką kobieta sprawiała wrażenie jeszcze chłodniejszej niż zwykle, chociaż czy to jest w ogóle możliwe? Otworzyła czarne drzwi na końcu korytarza mieszczącego się tuż za kuchnią, by już po chwili znaleźć się w sporej wielkości pomieszczeniu. Możemy spokojnie uznać, że już dość dobrze się w nim orientuję. W końcu nie mogłoby być inaczej, skoro trafiam na dywanik średnio cztery, może nawet pięć razy w miesiącu. Ciągle coś jest nie tak. Rozumiem jej niechęć do mnie, po tym, co wydarzyło się pomiędzy mną a jej córką, ale zaczynam odnosić niewątpliwe wrażenie, że to już trochę przesada.
- Usiądź. - gestem ręki wskazała mi jeden z dwóch kosztownie obitych foteli, stojących przed mosiężnym biurkiem, na którym piętrzyły się równo ułożone dokumenty, teczki, różnorodne umowy i cała reszta formalności, wszystko oczywiście w nienagannym porządku. Sama zajęła miejsce tuż za nim, idealnie naprzeciwko mnie. Teraz więc zacznie się to, co zwykle. Wypomni, co zrobiłem źle. Jak bardzo cierpi na tym jej firma. Jakie wyciągnie z tego konsekwencje i jak to się dla mnie skończy. Znam to już niemalże na pamięć. - Octavianie, mam dość tego, jak ciągle marnujesz towar. To, co zdarzyło się przed chwilą, to nie jest jednorazowy wypadek. To już twój trzeci raz w ciągu tych dwóch tygodni. Myślisz, że to naprawdę taki sobie szczegół? Nie interesuje mnie, kto zawinił. Ty, czy klientka, nie powinieneś w ogóle do tego dopuścić. Każdy ten raz, jak i wszystkie następne zostaną ci odtrącone z wypłaty. Poza tym zostajesz po godzinach, całe następne dwa tygodnie. Czy to, co powiedziałam, jest dla ciebie zrozumiałe?
- Tak, ale widzi pani, poza pracą mam też swoje własne zajęcia i dużo rzeczy do zrobienia, a dwa tygodnie to dość długi okres czasu. - już na same słowa 'własne zajęcia' uniosła brwi i wbiła we mnie kpiące spojrzenie. Wiem, o czym myśli. Tyle że to jest już nieaktualne i skończone. Powinna być tego świadoma.
- To już jest tylko i wyłącznie twój problem. Zawiniłeś? Tak i owszem, a więc co za tym idzie, poniesiesz konsekwencje. Ty naprawdę nie rozumiesz, nikt nie nauczył cię jeszcze, czym jest dyscyplina. Spróbuj tylko raz wyjść stąd wcześniej, niż będzie ustalone, a inaczej sobie porozmawiamy.  - zacisnąłem pięści w kieszeniach, ale tylko skinąłem głową. Nikt inny nie będzie mi tyle płacił. Trzeba wytrzymać. Już chyba naprawdę tylko to trzyma mnie w tym miejscu.
- Dobrze. To już wszystko? Mogę wrócić do pracy? - podniosłem się z fotela niemalże od razu po tym, jak kobieta machnęła na mnie ręką, przenosząc całą swoją uwagę na dokumenty leżące przed nią. Cudownie. Jeszcze parę minut w tych czterech ścianach i mógłbym powiedzieć parę słów, których później pewnie bym żałował. Już miałem otwierać drzwi, kiedy ktoś z zewnątrz mnie uprzedził. Chciałem tylko przecisnąć się obok, kiedy nagle coś mnie zamurowało. Wprost nie mogłem się ruszyć, czy powiedzieć słowa. To ona. Nic się nie zmieniła. Spod burzy gęstych, czarnych loków, sięgających połowy pleców spoglądały na mnie ciemnobrązowe, niemalże czarne tęczówki, okolone gęstymi rzęsami. Otworzone ze zdziwienia pełne, kształtne wargi były nieco popękane. Na środku dolnej, tej nieco większej od górnej, swoją drogą, jejku, już zapomniałem, jak przyjemnie to wygląda, widniało rozcięcie. Wciąż zapomina o pomadce. Lekko zaokrąglone brwi teraz w niedowierzaniu uniosły się ku górze. Promieniała wraz ze swoją ciemną, zdrową cerą. Miała na sobie delikatną, szarą bluzę z długimi rękawami, zakrywającymi jej małe dłonie. Te same dłonie, które spotkały się z moim policzkiem przy naszym ostatnim, dość burzliwym spotkaniu. Spódniczka w niebiesko-czerwoną kratkę z elementami bieli, sięgająca do połowy uda uwydatniała jej drobną, kształtną sylwetkę. Niewielkie ramiona, delikatne wcięcie w talii, szczupłe ręce. Boże. Znam jej ciało niemalże na pamięć. Na szyi widniał cienki, srebrny łańcuszek z sercem, na którym wygrawerowane były różyczki. W uszach wisiały kolczyki, koła tego samego koloru, na kostce nosiła bransoletkę do kompletu. Kojarzę tę biżuterię. Nosiła ją jeszcze wtedy, gdy była ze mną. Poczułem silne ukłucie w sercu, tak, jakbym właśnie rozerwał na nowo ranę, która dopiero co się zagoiła. Marzyłem tylko o tym, by przyciągnąć Lorelei do siebie, choć przez chwilę mieć ją w swoich ramionach tak blisko, jak tylko się da, a świadome powstrzymywanie się od tego sprawiało mi fizyczny ból. Nie widziałem jej od dnia, w którym całkowicie zerwała ze mną kontakt. Zablokowała mnie wszędzie, gdzie tylko mogłem go szukać. Nie mam jej tego za złe, zasłużyłem. Rozstaliśmy się z mojej winy. Zraniłem ją tak bardzo, że chyba nigdy nie będę w stanie sobie tego wybaczyć, a jedynie chciałem dobrze.
- Lorelei, porozmawiajmy, chciałem...
- Nie mamy o czym rozmawiać. Przyszłam do swojej matki, nie do ciebie. Zostaw nas same, dobrze? - nie czekając na moją odpowiedź, przesunęła się za drzwi, które zaraz po tym zostały zamknięte idealnie przed moją twarzą. Nie spodziewałem się spotkać jej tutaj. Nie teraz, nie dzisiaj. Była największą miłością mojego życia. Wystarczyła chwila obok niej i już utwierdziło mnie to w tym, że nigdy nie będę w stanie zapomnieć o tej dziewczynie. Odetchnąłem i zmusiłem się do powrotu do pracy. Dłuższą chwilę zajęło mi pojawienie się za ladą i doprowadzenie się do stanu, w jakim byłem jeszcze kwadrans temu. Muszę się skupić, jeśli nie chcę, żeby moja wypłata pomniejszyła się jeszcze bardziej. Rozejrzałem się, by po chwili dostrzec tę samą dziewczynę, którą wcześniej obsługiwałem. Teraz siedziała przy jednym ze stolików, wciąż bez swojego latte. Ponownie zaparzyłem je w wysokiej szklance i parujące, z dodatkiem bitej śmietany oraz z sosem karmelowym, zaniosłem tuż do jej stolika.
- Przepraszam za to całe zamieszanie i tyle czekania. Na koszt firmy. - uśmiechnąłem się na tyle, na ile w tamtym momencie byłem w stanie i odwróciłem się z zamiarem powrotu na swoje stanowisko.

Natasza?
Jak nie będzie zadowalająca, to wylej na niego.


26 paź 2017

„Nadzieja jest wszędzie”

Kontakt: zlotypiesio@gmail.com, Zlota123@onet.pl | ZlotyPies (howrse)
Nick na chacie: Gold
 

Lily Gold

21 lat | Kobieta | Driada
Głos: Dove Cameron
Opis: Lily brana jest zazwyczaj za atrakcyjną kobietę. Mimo posiadania zaledwie stu pięćdziesięciu siedmiu centymetrów wzrostu oraz wagi pięćdziesięciu dwóch kilo, z zawodu jest właśnie modelką. Posiada szczupłe ramiona, ręce, trochę grubsze i umięśnione nogi. Płaski brzuch, jednak nieumięśniony z przekłutym pępkiem, w którym znajduje się kolczyk w kształcie małej kokardki z różowymi takimi kryształkami. Do tego dochodzą jeszcze dość małe piersi oraz jędrny tyłeczek. Naturalne jasne blond włosy o jedwabnym dotyku, które równie dobrze się elektryzują po najmniejszym poczochraniu, zwykle ma rozpuszczone z lekkimi falami, które tworzą jej się same z siebie. Śliczne zielone oczy zakrywają czarne niczym węgiel rzęsy, na których tkwi czasem cienka, a czasem i gruba warstwa tuszu. Swoje pełne, duże usta barwi jasnymi pomadkami oraz owocowymi błyszczykami o słodkich zapachach. Dba o swój wygląd, więc nikogo nie powinien zdziwić fakt, że jeszcze używa lekkiego tuszu do powiek, a nawet i pudru do policzków. Poza tym są jeszcze paznokcie, które ceni i uwielbia malować na wiele barw i sposobów. Nie ma swojego określonego stylu ubioru, przez co nosi praktycznie to, w czym jej ładnie i wygodnie. Czyli swetry, koszule, jakieś większe koszulki, dżinsy, getry, spódnice i sukienki… oraz buty. Koniecznie na obcasie, by dodać sobie chociaż parę tych centymetrów. Jest mistrzem w chodzeniu w takim obuwiu i nawet nigdy nie zdarzyło jej się w nich potknąć lub przewrócić. Nawet biegać w nich potrafi! Bardzo lubi jeszcze biżuterię, w szczególności naszyjniki i kolczyki. Posiada pewien złoty wisiorek w kształcie serca, który się otwiera. W jednej połówce można zobaczyć zdjęcie jej piesków, a w drugiej jej rodziców, których już nie ma na tym świecie.
Blondynka urodziła i wychowywała się w San Lizele. Nie bardzo pamięta swoich rodziców. Jacy byli, jaką barwę głosu mieli, jakieś fakty z ich życia… w zasadzie zna ich tylko ze swojego zdjęcia w naszyjniku oraz z opowieści cioci Feline, która się nią opiekowała od najmłodszych lat. Gdy skończyła trzynaście lat, to do domu jej opiekunki przybył prawnik rodzinny, oznajmiając, że Lil odziedziczyła „wielki majątek”. Okazał się nim być dom… ale nie byle jaki. Na obrzeżu miasta, dosyć duży i piętrowy z ogródkiem przed, jak i za domem. Gdy wkroczyła na posesję, jej uwagę od razu przyciągnęło drzewo. Piękna brzoza, która samotnie rosła sobie wśród innych liściastych krzewów. Dotykając jej kory, od razu zrozumiała, że wcale nie jest takim sobie zwykłym człowiekiem, za jakiego siebie uważała, a urodziła się jako driada. Po tamtym dniu odwiedzała tamto miejsce wraz z ciotką, która jak się okazało była tej samej rasy, co zielonooka, odnawiając posiadłość, zajmując się ogródkiem. Gdy skończyła szesnaście lat, przeprowadziła się tam wraz z Feline oraz swoim pierwszym pieskiem Szekspir, którą dostała właśnie na urodziny. W późniejszych okresach swojego życia starała się być jak najlepszą uczennicą oraz panią swojej psinki, która dla niektórych była brzydka, dla niej była najpiękniejsza na świecie. Potem zaczęła pracować jako modelka, która szybko dostała uznanie, a następnie zaadoptowała małego labradora, gdyż zakochała się również i w tej rasie psów.
A mówiąc o zdolnościach Li… Nie muszę chyba mówić o jej mocach związanych z bycia driadą, ale i tak to zrobię. Przyspieszanie, jak i spowalnianie ich wzrostu to jej specjalność. Posiadając w domu, jak i poza nim nieograniczoną ich ilość, musi dbać o to, by wszystko wyglądało jak robione przez profesjonalistę. Tylko ona wraz z ciocią podlewają wszelkie rośliny oraz je nawożą, jeśli jest taka potrzeba. Podczas swojego życia zdobyła nieograniczoną ilość nasion swojego drzewa, dbając, by zawsze mieć przynajmniej dwa przy sobie. W końcu jak się dowiedziała, jej rodzice zostali zabici przez łowców, a ona jak najbardziej wolałaby tego uniknąć. Jeśli chodzi o jej przemianę, by w razie niebezpieczeństwa się schować, to potrafi przyjąć formę tylko trzech roślin. Pierwsza to oczywiście brzoza, jej ukochany rodzaj drzew, które uważa za najpiękniejsze. Następna jest aksamitka, potocznie zwana śmierdziuszkiem przez to, że swoim zapachem odstrasza owady (ma ich pełno w ogrodzie). Na koniec jest storczyk z żółtymi kwiatkami, który środek posiada różowy. Sama nie jest pewna, czemu tylko w nie się przemienia, jednak jej samej to nie przeszkadza, gdyż są to ulubione jej gatunki roślin. Oprócz tego posiada bardzo wyczulony węch, który jest prawie tak dobry, jak jej piesków, z którymi potrafi się dogadać nawet bez użycia słów. Lubi spędzać z nimi czas, uważa je za swoje rodzeństwo, którego nigdy nie miała. Zawsze dotrzymują jej towarzystwa, gdy jest sama. Jeśli chodzi o takie normalniejsze jej zdolności, to na pewno można nazwać ją artystką. Już od dziecka uwielbiała rysować różne kwiatki, pieski, koniki, czasem nawet swoją wymyśloną rodzinę. Poza tym jest kiepska w jakichkolwiek sportach. Swoje ciało ma takie, jakie ma i nic z nim nie robi, naprawdę. Nie biega, nie podnosi ciężarek, nie pływa… ale bardzo lubi spacery, zwłaszcza te w nocy. Czuje się wtedy całkowicie odprężona, a cisza i spokój tylko dodają temu wszystkiemu takiego innego klimatu i atmosfery. Potrafi także śpiewać, choć to robi raczej rzadko. Podobno potrafi łatwo kogoś nim uśpić, więc raczej się nim nie chwali, a jak już, to używa go, by uśpić Lucy w razie wypadku.
Dziewczyna z reguły jest cicha, spokojna, nie wdaje się bez potrzeby w żadne konflikty. Spotkała się już z takimi opiniami w życiu, że jest nieźle skryta oraz tajemnicza, choć sama tak nie uważa. Ma siebie za osobę otwartą, ciepłą, łatwo nawiązującą kontakty z innymi ludźmi, a nawet i zwierzętami. Raczej nie lubi kłócić się z kimkolwiek, gdyż sama jest w tym kiepska. Nim wymyśli niezłą odzywkę minie już połowa dnia. No nigdy nie była dobra w obrażaniu kogokolwiek, co trzyma się u niej do dziś. Również ciężko u niej z odróżnianiem swoich uczuć. Zawsze myliła przyjaźń, miłość, nienawiść oraz współczucie, źle je nazywając lub ogólnie mieszając wszystko ze wszystkim. Istnieje prawdopodobieństwo, że dalej tak ma aż do dzisiaj. Jednak zawsze służy pomocną dłonią. Czy to babciom, które o kuli niosą ciężkie siatki z zakupami, czy dziecku, które przewróciło się gdzieś, nie zostawi ich tak samych i zawsze z chęcią pomoże. W taki sam sposób poznała swojego dzisiejszego agenta, który to miał problem ze znalezieniem swojej córki, która zagubiła się w pewnym centrum handlowym. Odnaleźli ją w sklepie z zabawkami, kto by się spodziewał. Potem oboje stwierdzili, że Lily nadawałyby się do pracy modelki i tak oto wszystko się zaczęło! Na początku oczywiście była w tym dość… kiepska. Jednak dzięki jej zamiłowaniu do ciężkiej pracy i dużym staraniom, stała się dość dobra. Zawsze uważała, że to dzięki chęciom i dużemu wysiłkowi ludzie osiągają to, co mają w życiu. Bo nic nie jest całkowicie za darmo, prawda? Nie da powiedzieć o sobie złego słowa. Jak to ona mówi: „Widzę wszystko i słyszę wszystko”. I tak w sumie jest. Gdy tylko w studiu zdarzy się, że ktoś ją obrazi, ona do razu to usłyszy, po czym sama powytyka wady u tej osoby. Z zasady stara się być sprawiedliwa dla każdego. Jakby miała karać swoje psy za złe czyny, to najpierw musiałaby wszystko dokładnie przemyśleć, po czym dobrać im odpowiednie kary. Sama miałaby siebie za bardzo dobrą i konsekwentną matką. Jednak by kimś takim być, to najpierw trzeba mieć partnera, a z tym u niej strasznie ciężko. Jasne, nie powinna mieć z tym żadnych problemów, w końcu ma piękną urodę, jest szczupła i niska, co dla niektórych jest urocze, jednak sama blondynka wychodzi z założenia, że jej partner powinien mieć podobne zainteresowania co do niej, być kulturalny no i oczywiście wysoki. Plus trzeba dodać, że nie wie do końca, co to znaczy „zakochać się”. Znaczy... kojarzy, że to objawia się szybszym biciem serca w towarzystwie danej osoby, ciągłą chęcią go tulenia, całowania i trzymania za rękę, jednak… jeszcze nigdy nie spotkała się z czymś takim w swoim życiu. Lil przede wszystkim jest spokojną dziewczyną. Byle co nie jest w stanie ją zdenerwować, a to, by użyła jakichś brzydkich słów, graniczy z cudem. Jeśli chodzi o jej odwagę, to nie można liczyć, że się jakąkolwiek pochwali. Posiada ją w ilości zerowej. Nie pójdzie do żadnego domu strachów, nie przeczyta żadnej książki z gatunku horroru, a nawet odmówi filmu z tej kategorii. Nienawidzi też swoich koszmarów, które zdarzają się jej podczas snu. No ale jak każdy prawdziwy człowiek przeczy, gdy ktoś to u niej stwierdza, a momentami ma taki swój tryb odwagi. Pod presją chwili pójdzie na horror, a potem będzie krzyczeć na całą salę kinową. Kto tego nie zna? Jednak poza tym to towarzyszki z niej człowiek, nienawidzi siedzieć sama gdziekolwiek, dlatego gdy nudzi się w domu, lubi porozmawiać z panią Kają o wszystkim, i o niczym.

Pupil: Szekspir i Luck
 
Stosunki:
  • Feline Cruss – ciocia. Kochana kobieta o miękkim sercu, driada. Jej drzewem jest niewielka topola rosnąca niedaleko jej starego mieszkania gdzieś w centrum. Z zawodu pisarka, przez co często wyjeżdża służbowo w poszukiwaniu inspiracji na kolejną książkę. Zawsze miała słabość do swojej siostrzenicy, której nie mogła ot tak zostawić po tym, jak zabili jej siostrę wraz z mężem. Sama nigdy nie znalazła miłości, a tym bardziej nie miała dziecka, gdyż sama jest bezpłodna.
  • Julietta Gold – przepiękna driada, która za życia wyglądała jak starsza wersja zielonookiej. Tak jak ona, jej drzewem była brzoza, jednak nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do zbierania nasion od jej rośliny, co poskutkowało jej śmiercią z rąk pewnego łowcy. Uwielbiała psy, zawsze marzyła o założeniu własnej hodowli jakichś mieszańców. Mocno pragnęła mieć też dziecko, gdyż miała bardzo małe szanse na zostanie matką, a gdy tak się stało, musiała je niestety częściowo je porzucić na rzecz jego bezpieczeństwa.
  • Jean Sean Lucas I Gold – ojciec, geniusz malarski. Prawdopodobnie był miłośnikiem jakiejkolwiek przyrody, w końcu miał dom obok lasu. Do tego kochał malować wszystko, co go otaczało. I dom, i drzewa, i rośliny, i… Juliette. Była jego pierwszą miłością, gdyż inne dziewczyny były dla niego zbyt… płytkie. A ona była piękna, miała wdzięk, rozum, marzenia, które chciała spełniać. Od razu się w niej zakochał i do tego z wzajemnością. Pamięta najlepszą rzecz w jego życia, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem. Niestety nie mógł długo się tym cieszyć, gdyż niedługo po narodzinach Li zmarł w wypadku samochodowym, potrącony przed pustą ciężarówkę. Tak, pustą, gdyż nikt nie siedział za jej kierownicą.
  • Pani Kaja – pokojówka, sprzątaczka, kucharka… posiada wiele określeń. Jest zwykłą kobietą o krótkich czarnych włosach i zielonych oczach, trochę otyła, która dawno przekroczyła pięćdziesiąt lat. Lily poszukiwała osoby, która mogłaby zajmować się domem, gdy nie będzie jej ciotki, a ona sama będzie zajęta podczas którejś z sesji. Pani Kaja kocha sprzątać i zawsze robi to przy grającej muzyce, bo wtedy czuje „to coś” i może robić cokolwiek całymi godzinami. Często przyłapuje siebie na tańczeniu do znanych jej utworów, nawet jak nie jest w pracy. Nie raz łapie swoją pracodawczynię do tańca, mimo że ta się broni, że wcale tańczyć nie umie. To wszystko i tak idzie na marne, gdyż sprzątaczka ma niezwykły dar przekonywania.
  • Georg Ferbe – mężczyzna, wdowiec, zaledwie o dziesięć lat starszy do dziewczyny. Jest chmurnikiem, choć też ukrywa ten fakt przed światłem dziennym. Jest jej prywatnym agentem, który zajmuje się załatwianiem dla niej sesji zdjęciowych czy innych wyjazdów i wypadów. Kiedyś posiadał żonę, jednak ta zmarła przy porodzie ich córki. Z całych sił stara się być dobrym ojcem, w czym czasem pomaga mu blondynka. Zdarza mu się brać Lucy (swoją córkę) do pracy. Dodatkowo czuje coś do swojej modelki, o czym wiedzą wszyscy w agencji, choć nie lubią o tym mówić. Sama Lil nic sobie nie robi z tego faktu, traktując Georga normalnie.
  • Lucy Ferbe – mała dziewczynka licząca tak z siedem lat. Mały aniołek o przesłodkim uśmiechu, czarnych włosach i granatowych oczach. Podobno jest człowiekiem, jednak sama nie jest co do tego pewna. Ogólnie jest grzeczna, jednak ma przejawy swojego dziecinnego charakteru i śmiania się z byle czego. Gdy jest w pracy taty lubi wywinąć niektórym pracownikom jakieś kawały, w czym oczywiście towarzyszy jej zielonooka.
 

Ciekawostki:
  • Cichaczem wspiera pewną niezbyt znaną kwiaciarnię „Aksamitka”, w której robią naprawdę piękne bukiety z najprostszych stokrotek,
  • Nigdy nie miała okresu, co może łączyć się z brakiem u niej płodności, sama tego nie wie, gdyż jakoś nigdy nie była z tym u lekarza,
  • Strasznie boi się lekarzy oraz duchów, nie raz miała koszmar, że jakiś chodzi po jej obecnym domu,
  •   Zawsze miała słabość do małych dzieci, szczeniąt oraz facetów z kolczykiem,
  • Mimo dosyć młodego wieku (przynajmniej dla niej) zwiedziła już osiem innych krajów,
  • Nigdy nie miała głowy do języków, oczywiście umie mówić po angielsku, jednak z np. niemieckim idzie jej naprawdę słabo,
  • Jeszcze nikomu nie powiedziała o tym, że jest driadą nie licząc oczywiście swojej ciotki, stara się to trzymać w jak największym sekrecie,
  • Miłośniczka najróżniejszych psikusów i kawałów.

21 paź 2017

Od Michaela do Felixa

Siedziałem na trybunach zestresowany, ściskając mocno dłonie Laury, patrząc z zafascynowaniem na taflę lodowiska. Gdy wczoraj postanowiłem, że pójdę oglądać Felixa, nie sądziłem, że to będzie... Takie. Tak Michael, wspaniały dobór słów, gratulacje. Właśnie skończyło się coś, co Laura nazywała "programem krótkim". Nie ukrywam, że wielkiej wiedzy o łyżwiarstwie nie miał. Śledziłem chłopca wzrokiem gdy rozmawiał z Lilą, jak podbiegł do jakiegoś mężczyzny, który siedział wcale nie tak daleko od niego, na trybunach. Oglądałem ich wymianę zdań z nieukrywanym zainteresowaniem. Czy to możliwe, że to był ojciec Felixa? Biła od niego taka zdystansowana aura. Siedziałem tam z przekrzywioną główką. W pewnym momencie chłopiec zaczął się wycofywać, a ja zrozumiałem dlaczego, zerkając na Lilę i słuchając zapowiedzi. Felix chyba mnie dostrzegł, bo biegnąc gdzieś wysłał buziaka w moją stronę. Uśmiechnąłem się nieśmiało i udawałem, że go łapię. Chryste, jaki ja byłem okropny. Z tym samym uśmiechem obserwowałem jak brunet wyjeżdża na lód. Muzyka rozpoczęła się, a ja od razu się cały w niej zanurzyłem. Patrzyłem na płynne ruchy tamtej dwójki i... Znów brakowało mi słów, by opisać to co widziałem. Zachwyt? Podziw? Serce kołatało mi jak szalone, wszystko wywołane tym co chłopiec robił na lodzie. Czy ktoś czasem się czuł, patrząc tak na mój taniec? Chryste, miałem nadzieję, że tak. To, jak piękne to było... Nie mogłem uwierzyć, że mój chło... Przyjaciel był tak utalentowany. Czy ja właśnie pomyślałem o Felixie, jako o moim chłopaku? Nie mogłem uwierzyć w to jak naiwny byłem. Wszystko we mnie krzyczało. Dlatego kompletnie nie zareagowałem, kiedy Laura zaczęła mnie popychać, mrucząc coś o pomocy Lili. Schodziłem w stronę lodowiska, kompletnie nie mogąc oderwać oczu od pary znajdującej się na nim. Zanim zdążyłem się opanować w mojej dłoni tkwił bukiet gerber. Ostatnie takty melodii budowały napięcie i... Cisza. Felix stał tam, cały zmęczony, spocony, piękny, zachwycający. Lila mnie tam ciągnęła a wszystko co widziałem, to ten piękny mężczyzna przede mną. Który już po chwili był w moich ramionach a ja ściskałem go najmocniej jak tylko potrafiłem. W tej chwili? Był dla mnie cennym skarbem, którego nie chciałem nikomu oddawać.
***
Trzeci raz sprawdziłem telefon. Było dwa dni po zawodach, a ja ciągle czułem niedosyt. Brakowało mi kontaktu z chłopcem, ale sam bałem się go kolejny raz zainicjować. Zrezygnowany odrzuciłem telefon. Nie na długo, gdyż po sekundzie zadzwonił z powiadomieniem a ja rzuciłem się na niego z szybciej bijącym sercem. Zmarszczyłem brwi, widząc powiadomienie ze snapchata.
"I'mgayfor_you chciałby dodać cię do znajomych" przeczytałem i przewróciłwm oczyma, czując jak kąciki jego ust mimowolnie się podnoszą. To Felix, to stuprocentowy Felix. Odblokował szybko urządzenie i dodał go do znajomych, czekając na rozwój sytuacji. Po sekundzie telefon zawibrował a on już patrzył na zdjęcie Felixa z zezem i podpisem "Czekałeś?". Zaśmiałem się tylko, a mój wzrok przykuł kubeczek po zupce chińskiej obok mojego łóżka. Głupi pomysł pojawił się w mojej głowie, gdy zobaczyłem nazwę "Instant noodles". Wziąłem opakowanie w dłoń i zrobiłem mu zdjęcie, dodając podpis: "Oczywiście. A teraz - send noodles" i dorysowałem jeszcze serduszko. Wysłałem to do nowego kontaktu i czekałem cierpliwie. Gdy zauważyłem, że Felix dostał zdjęcie a nie odpowiadał, zaniepokoiłem się. Czy zrobiłem coś nie tak? Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem powiadomienie o kolejnym zdjęciu wysłanym przez chłopca. Minutę później, moj telefon upadł na podłogę w akompaniamencie głośnego trzasku i odgłosu robienia zrzutu ekranu. Czy Felix właśnie wysłał mu.... Damn. 

Felixu? Wiem, rak.

20 paź 2017

Od Octaviana cd. Ariany

Kiedy w końcu po kilkudziesięciu minutach stania w kolejce do wejścia udało mi się dotrzeć do wnętrza teatru, większość miejsc na widowni była już zajęta. Bardziej elegancko ubrani mężczyźni i kobiety odznaczające się wymyślnymi fryzurami pochylali się do siebie, najprawdopodobniej dyskutując o tym, co za moment będą mieli okazję oglądać. Gdybym skupił na nich większą uwagę, pewnie dostrzegłbym też sporo osób w swoim wieku, pokierowanych w to miejsce najzwyczajniejszą w świecie ciekawością, jednak zamiast tego od razu skierowałem się ku schodom prowadzącym na balkon. Dlaczego? Już tłumaczę. Po pierwsze, nigdy nie ma tam dużo osób. Jest za to cicho i spokojnie, nikt nikomu nie przeszkadza, a widok sprawia wrażenie jeszcze lepszego, niż ten z dołu. Po drugie, jestem tutaj w jednym konkretnym celu i nie, nie jest nim z całą pewnością wszystko to, co będzie działo się na scenie, a bardziej ta jedna osoba, która będzie na niej stała przez tę parę godzin. Spojrzałem na spory bukiet kwiatów w mojej ręce, przechodząc przez półpiętro. Tak, jak zapewniono mnie w jednej z większych i bardziej znanych w mieście kwiaciarni, o którą zahaczyłem po drodze do tego miejsca, naprawdę robił wrażenie. Delikatne odcienie jasnego różu i bieli idealnie ze sobą współgrały, tak, jakby każdy najmniejszy element odgrywał w nim ogromną rolę, jak zresztą i na pewno było. Zdobienia na papierze okalającym kwiaty dopełniała przewiązująca je wstążka z zaskakująco przyjemnego w dotyku materiału. Mogę być pewien, że zda egzamin. Po upływie paru minut dotarłem do ciężkich, zdobionych drzwi z ciemnego drewna. Wystarczyło je pchnąć, by pojawić się na balkonie. Jak przeczuwałem, byłem jedyną osobą, która zainteresowała się przyjściem tutaj. Wybrałem jedno z miejsc tuż przy lekko pozłacanej barierce, na której widać już było oznaki upływającego czasu, odłożyłem bukiet na krzesło obok i oparłem na niej dłonie. Kątem oka spojrzałem na zegarek na swoim nadgarstku, na którym powoli dochodziła szesnasta. Za parę minut wszystko się zacznie. W niedługim czasie całą przestrzeń wokół mnie zalała ciemność przecięta jedynie przez duży, mieniący się złotem snop światła wycelowany wprost na środek sceny. Ten jeden znak wystarczył, by ucichły wszelkie rozmowy, a wszystkie oczy skierowały się w tym jednym kierunku. Uśmiechnąłem się do siebie na pierwsze dźwięki muzyki i wygodniej ułożyłem się w fotelu. Kurtyna uniosła się, tym samym zaczynając to, na co wszyscy tak czekali.
Przechodziłem przez dość długi korytarz, z każdej strony otoczony drzwiami będącymi ciągle w ruchu. Wszystkie zamykały się i otwierały tuż po sobie. Niemalże co druga mijająca mnie osoba wyglądała na zabieganą, chociaż też zadowoloną. Ludzie gratulowali sobie udanego występu, zdawali innym swoje opinie lub wątpliwości dotyczące jego danej części, a co jest w tym najlepsze - nikt, dosłownie nikt nie zauważył szwendającego się po zapleczu teatru chłopaka z kwiatami. Zabawne. Bądź co bądź, włamanie się tutaj w takich okolicznościach byłoby dla przeciętnego człowieka bajecznie proste. Nie sądzę, by ktokolwiek zauważył, jakby połowa schowanego tu wyposażenia zniknęła w niecałą godzinę. Przeszedłem jeszcze parę metrów, żeby w końcu znaleźć się pod pomieszczeniem, którego szukałem. Właśnie tam, w środku, powinna aktualnie znajdować się Debby, dla której przecież w ogóle się tutaj pojawiłem. Wypadałoby pogratulować jej całego repertuaru, który, trzeba przyznać, wyszedł jej bezbłędnie. Nie sądziłem nawet, że tak wygląda ta jej cała praca. A teraz, skoro jest już po niej, myślę, że da się zaprosić wieczór. Kto wie, dla nas obu może skończyć się on co najmniej przyjemnie.
- Debora? Obiecałem, że przyjdę, więc...- nie zdążyłem nawet dokończyć zdania, bo tuż przed moimi oczami w garderobie Debby, dla której to właśnie, przypomnijmy, dziś tutaj jestem, owa dziewczyna zdążyła już porządnie zająć się kimś innym. Kimś starszym. Przez głowę przeleciała mi twarz mężczyzny wraz z jednym słowem. Reżyser. Tak, to tłumaczyłoby jego nad wyraz długie zachwalanie swojej ulubionej piosenkarki tuż po występie i wymienianie ze sobą znaczących spojrzeń. Odwróciłem wzrok i zatrzasnąłem za sobą drzwi, ignorując moje imię wypowiedziane z szokiem pomieszanym z niemalże oskarżeniem przez znajomą. Świetnie. Po czymś takim nie sądzę, żeby nasza znajomość kiedykolwiek rozwinęła się na jakiś wyższy poziom, nie żebym bym tym jakoś bardzo zawiedziony. Aż tak specjalnie mi nie zależało, teraz przynajmniej wiem, że nie warto. Ponownie przeniosłem wzrok na bukiet, który nagle zaczął mi wyjątkowo przeszkadzać. Dziwne, nawet nie wydaje mi się już taki ładny jak wcześniej. Nim zdążyłem wykombinować, co mogę z tym zrobić, uświadomiłem sobie, że nie stoję już na korytarzu, a w pomieszczeniu, wyglądającym na coś w rodzaju szatni dla całej reszty aktorów, piosenkarzy i tancerzy. I wcale nie jestem tutaj sam. Tuż przy wieszakach stojących po drugiej stronie sali stała drobna, niska brunetka, która całą swoją uwagę skupiła na ubraniach, ignorując fakt pojawienia się kogoś. Parę sekund wystarczyło, żebym sobie ją przypomniał. Najbardziej widoczna tancerka na scenie. Przez te wszystkie godziny widać było, jak dużo serca wkłada nawet w pojedyncze kroki. Chyba tylko ona, poza Deborą oczywiście, przyciągnęła moją uwagę. Czemu więc jej nie należą się za to gratulacje?
- W podziękowaniu za wspaniały występ. - uśmiechnąłem się, pozwalając wszystkim negatywnym uczuciom, które w tym momencie mną szargały, odejść na drugi plan i wręczyłem jej kwiaty. Wyglądała na mile zaskoczoną ich widokiem, tak jakby pierwszy raz ktoś zachował się tak wobec niej. Co dziwne, to i jej ciche podziękowanie wyzwoliło we mnie nagłą sympatię do dziewczyny, poznanej w tak niefortunnych okolicznościach. Tym bardziej więc nie chciałem dać jej zwiać tak szybko, jak sobie to planowała. Zanim zdążyła wyminąć mnie po naszej krótkiej wymianie zdań, przyciągnąłem ją do siebie, by po chwili mieć już brunetkę w swoich ramionach. Dobry ruch.
- Ej, ostrożnie. - zaśmiałem się cicho, wpatrując się w jej oczy. Głębokie, ciemnobrązowe tęczówki sprawiały wrażenie tajemniczych, a jednocześnie ciepłych. Przyjemne połączenie. - Nie powiesz mi nawet, jak masz na imię?
- Ariana. - przez twarz dziewczyny przeszedł ledwo zauważalny, ale jednak wciąż grymas bólu, by zaraz po tym powróciła do poprzedniej, nieco skrytej mimiki. - Chyba nie pozostaniesz mi pod tym względem dłużny, co?
- Octavian, miło mi poznać. - obdarzyłem ją uśmiechem i nieco spuściłem wzrok w dół. Tyle wystarczyło, żebym dostrzegł jej opartą na palcach stopy nogę, wyraźnie przenosiła ciężar ciała na drugą. - Bardzo boli? - zdziwiona podążyła wzrokiem w tym samym kierunku, lekko kiwając głową.
- Trochę. Możliwe, że skręcona. Skąd wiedziałeś? - Ariana odsunęła się ode mnie na bezpieczną odległość, nie spuszczając wzroku z mojej postaci. Niedbale oparłem się o wieszak i wzruszyłem ramionami.
- To przecież widać. Zresztą dwa lata studiowania medycyny raczej nie poszły na marne. - zamyśliłem się nad rozwiązaniem, brunetka w tym czasie wciąż tylko mi się przyglądała, rozważając najpewniej, czy warto mi zaufać. A spokojnie mogę zapewnić ją, że warto. - Posłuchaj, mogę ci z tym pomóc, musielibyśmy tylko przejść się do mnie. Jeśli coś z kostką jest nie tak, trzeba ją unieruchomić, zimne okłady też by się przydały. Musisz mi tylko zaufać. Chyba za specjalnie nie wyglądam na rodzaj czarnego charakteru, prawda?
- Zgoda, ale tylko dlatego, że muszę szybko wrócić do formy. Nie myśl sobie. - sięgnęła po swoje rzeczy, które szybko znalazły się w mojej dłoni. Jeśli ją boli, nie powinna się przemęczać i obciążać, co za tym idzie trudno nawet powiedzieć, w jakim stanie jest jej noga po tylu godzinach intensywnego tańca. Nie zareagowała, sama jedynie sięgnęła po kwiaty i skierowała się powoli w stronę wyjścia.
Ostrożnie podprowadziłem dziewczynę do dużej wielkości sofy stojącej w salonie, po czym sam przeszedłem się po apteczkę i lód. Jeśli tak, jak mówiła, chce szybko dojść do siebie, musimy zająć się nią już teraz. Co by kto nie mówił, każda godzina jest ważna. Ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami wróciłem do Ariany, w końcu mogłem brać się do pracy. Delikatnie przyjrzałem się naszemu przysłowiowemu skręceniu i z ulgą mogłem stwierdzić, że nie jest tak źle, jak się spodziewałem. Biorąc pod uwagę to, co z nią robiła przez ostatni czas, można nawet powiedzieć, że jest bardzo dobrze, bo na dziewięćdziesiąt osiem procent jest to tylko stłuczenie. Kostka obłożona woreczkiem  lodu wylądowała więc na poduszce, a ja usiadłem na fotelu tuż obok poszkodowanej z bandażem w ręku.
- Wydaje mi się, że po prostu jest stłuczona. Nie masz się o co martwić, góra parę dni i będzie jak nowa. Wystarczy się nią dobrze zająć i nie obciążać, poza tym nic więcej. - uśmiechnąłem się, opierając się o zagłówek. Z takiej diagnozy powinna być wyjątkowo zadowolona.

Ari? fałszywy alarm. ;___;


9 paź 2017

Od Leann do Timma

Zamyśliłam się na chwilę. Postukałam palcem w dolną wargę.
- Ulubionych filmów to chyba nie... - odparłam.
- Ale bardzo lubię balony!
Timm uśmiechnął się lekko, więc odpowiedziałam radosnym uśmiechem.
- To dlatego przyczepiłaś go do żółwia?
- Trochę tak, ale tez dlatego, że jest raczej cichy i trudno go znaleźć, kiedy gdzieś wejdzie - wyjaśniłam.
Zatrzymałam się gwałtownie, żeby nie zdeptać żuczka. Pochyliłam się, by się mu przyjrzeć. Jego czarny pancerzyk rozświetlały granatowe odbłyski.
- Ładny - powiedziałam, wskazując na stworzonko.
Wyprostowałam się i ruszyłam dalej, na moment zostawiając Timma w tyle.
- Skąd ten pośpiech?
Wzruszyłam ramionami. W sumie, to nie wiedziałam dlaczego.
- Po prostu chciałam zobaczyć, co będzie dalej - uśmiechnęłam się promiennie.
- Z takich ciekawostek, to mam uczulenie na psią sierść - rzuciłam ni z tego, ni z owego.
Uniósł brwi, spoglądając w moją stronę.
- No co? - spytałam. -Gdybyś miał psa, nie mogłabym cie odwiedzić.
- Nie mam psa.
- To zaproszenie? - uśmiechnęłam się szelmowsko.
- Być może. Jeżeli chcesz.
Wystawiłam dłoń, żeby przybił mi piątkę.
- Jestem mistrzynią wpakowywania się ludziom w życie, no nie? - zaśmiałam się.
Skinął głową, patrząc na mnie z rozbawieniem.
- Ciekawe metody.
Pożegnaliśmy się niedługo po tym, a ja pognałam do domu, żeby się przebrać.
Zaległam na kanapie, w towarzystwie skrytego pod kawowym stolikiem Mozarta. Balonik zasłaniał połowę telewizora, ale w sumie mi to nie przeszkadzało. Widziałam drugą, więc miałam mniej więcej pojęcie o filmie, jaki oglądałam. Kanapa jęknęła z protestem, gdy obok mnie rzucił się Leon. Wyciągnęłam rękę, by potargać jego włosy.
- I jak ci wyszła randka? - zapytał.
- Hmm? - spojrzałam w jego stronę zaskoczona.
- Randka. Jak poszła? Uciekł?
Prychnęłam.
- Nie, dałam mu rogalika.
- To wiele wyjaśnia.
- Spadaj, braciszku.
Pokazał mi język, więcej trzepnęłam go po głowie. Wywiązała się z tego regularna bójka, ale to nic nowego. Okładaliśmy się mniej więcej dwa razy dziennie.

Timm?
Psieplasiam, bezwenie.

Od Natashy do Octaviana

Początkowo nieprzeniknioną ciemność pokoju z każdą chwilą coraz bardziej rozświetlały promienie słońca, przebijające się przez nie do końca zaciągnięte, białe żaluzje. Niczym w najbardziej tandetnym fanfiction złociste smugi światła padały na moją twarz. Jednak w przeciwieństwie do bohaterek z tychże opowiadań nie uśmiechnęłam się, tylko skrzywiłam, a moje niezadowolenie rosło z każdą chwilą. Nienawidziłam wcześnie wstawać, a każda pobudka przed dziewiątą była dla mnie niczym policzek. Albo gorzej.
Uśmiechnęłam się do siebie, słysząc dźwięk przychodzącej wiadomości, niemal od razu wiedząc, kto do mnie napisał. Jared w przeciwieństwie do mnie uwielbiał pobudki o szóstej rano, by zasypywać naszą konwersację wiadomościami. O dziwo, dzisiaj sobie odpuścił.
Dopiero, kiedy sięgnęłam po telefon, zauważyłam, że bombardował mnie wiadomościami już wcześniej, jednak widząc moją nieobecność w pewnej chwili zaprzestał wysyłania ogromnej ilości smsów. Miałam nadzieję, że nie zauważy, że jestem aktywna. 

Sherbourne: tashie skarbie nudzi mi się

Szlag.

me: a mnie nie za bardzo. 
me: btw, gdzie zgubiłeś przecinki i kropki?
Sherbourne: nie ma na nie czasu
Sherbourne: masz ochotę na wizytę w bones?
me: niezbyt
Sherbourne: po drodze stawiam kawę i naleśniki
me: ...
me: daj mi piętnaście minut, spotykamy się w głównym holu.
Sherbourne: ok
Sherbourne: ZACZYNAM LICZYĆ

Przewróciłam oczami w wyrazie frustracji, ale kąciki moich ust uniosły się delikatnie ku górze. Szybko wysunęłam się spod cieplutkiej, grubej kołdry i z tupotem bosych stóp skierowałam się ku ogromnej szafie, zajmującej połowę największej ściany mojego pokoju, by wybrać wygodny, ale całkiem ładny strój. Może to głupie z mojej strony, ale nawet spędzając dzień w mieszkaniu starałam się wyglądać jak najlepiej. Nie odświętnie, ale schludnie.
Tego dnia postawiłam na białą koszulkę w poziome, czarne paski, zarzucając na to trochę za dużą na mnie kurtkę dżinsową. Do tego obcisłe, czarne spodnie i ukochane, wygodne, również czarne adidasy. Taki strój zapewniał mi ciepło i subtelnie podkreślał moją figurę.
Do kieszeni schowałam komórkę i portfel, a wyczuwając między palcami cienki kabelek od słuchawek, nawet nie trudziłam się ich szukać. Wybiegając z mieszkania, nieumyślnie trzasnęłam drzwiami, najpewniej budząc tym współlokatorki. Mówi się trudno.
Na schodach omal nie potknęłam się o własne nogi, tym samym staczając na sam dół, a w holu prawie staranowałam panią O'Connel oraz jej małego yorka - Robota, który rzucił mi pełne złości spojrzenie spod karmelowej grzywki.
- I oto jest Natasha Watson - Jared opierał się plecami o ścianę, uśmiechając się z rozbawieniem oraz lekką kpiną na widok mojej niezdarności. - Zdecydowałaś się zaszczycić mnie swoim towarzystwem?
Zmarszczyłam czoło, nie rozumiejąc o co chodzi chłopakowi.
- Hm?
Tak jak się spodziewałam, pokręcił głową w pełnym rezygnacji geście.
- Spóźniona. Osiem minut.
Co? Nie.
- To wszystko dlatego, że winda była nieczynna. Musiałam tu biec z ósmego piętra.
- I? - jego lewa brew uniosła się w górę.
- Ugh, przeliterować? Ósmego - przesylabizowałam ostatnie słowo, co spotkało się z jeszcze większym rozbawieniem Jareda.
- Czyżbyś zapomniała, Tash, że mieszkam nad tobą? Dziewięć. I kto był pierwszy?
- Jesteś chłopakiem.
- Ou, co się stało z równouprawnieniem? Miałaś tyle samo czasu co ja - trącił mnie lekko, a ja nie chcąc marnować czasu na dalsze przepychanki słowne, wskazałam mu głową, żebyśmy już ruszali.
Założyłam słuchawki i włączyłam muzykę, zmniejszając jej głośność tak, żebym bez problemu słyszała również Sherbourne'a, który przez całą drogę nawijał o jakimś nowym kawałku i dziewczynie, z którą ostatnio robił projekt. Phoebe, chyba.
Poranna kawa była czymś, czego bardzo potrzebowałam przy wczesnej pobudce, a jeśli miała dostarczyć mi też porcję cukru, to byłam bardzo za tym, żeby Jared postawił mi nie tylko śniadanie, ale i pyszne latte.
Próg kawiarni przekroczyliśmy ze śmiechem, który wywołał kolejny kiepski żart chłopaka. Kiedyś nawet nie udawałam, że mnie bawią, ale teraz nawet kompletnie popsuty przez niego kawał w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób sprawiał, że parskałam śmiechem. Może trochę z litości.
- Zamówisz? Ja pójdę zająć stolik - zapytał, rozglądając się po lokalu.
- Sprawdź czy któraś z kanap jest wolna - trzepnęłam go w ramię na odchodne i podeszłam do drewnianej lady, za którą stał dosyć wysoki chłopak. Dobra, bardzo wysoki. Uśmiechnął się życzliwie na widok nowego klienta - czytaj, mnie - a ja momentalnie się speszyłam. Wolałam, kiedy obcy byli dla mnie niemili i raczej chłodni, a nie od razu uśmiechali się w przyjazny sposób.
- Tak?
- Um... poproszę karmelową latte, zwykłą czarną kawę, naleśniki z szynką i szpinakiem oraz... hm... drugą podwójną porcję tych z owocami - złożyłam zamówienie, jeżdżąc spojrzeniem po nazwach dań i napojów zapisanych na tablicy. Po zapłaceniu oparłam się lekko o ladę, czekając na kawę i kiedy miły barista próbował podać mi napój, moja nieudolność postanowiła kolejny raz dać swój popis. W jakiś dziwny sposób moja ręka zderzyła się z dłonią chłopaka, a wynikiem tego ruchu było rozlanie się kawy. Odskoczyłam odruchowo, nie chcąc poplamić się gorącą cieczą.
- Boże, tak strasznie przepraszam... - uniosłam dłoń do ust i spróbowałam przybrać pełną skruchy minę.
Nie krzycz.
Nie krzycz, proszę.

Octavian?