Nie przedstawiałem się lat. Imię dziwnie brzmiało w moich ustach, obco, jakbym powtarzał personalia kogoś innego, obcego. Nie pamiętam kiedy ostatni raz sam je wymawiałem, a i nikt tak na mnie nie mówił. Nie odkąd przegrałem walkę z wendigo i wybrałem życie w samotności. Tak było bezpieczniej, lepiej. Nawet w obecności własnego gatunku, a właściwie w obecności jednego jego przedstawiciela, jakim była Syndey, nie czułem się dobrze. Ciągle zwalczałem potrzebę alienacji, już nawet nie wiedząc, czy to wina mojej natury czy lat, które spędziłem w odosobnieniu. Może i tego i tego.
Czekała mnie długa podróż do domu, zacząłem obawiać się, że przed świtem nie zdążę. W słońcu mogłoby być ciężej i zdecydowanie mniej przyjemnie. Specjalnie zamieszkałem tak daleko od siedzib ludzkich, ale w głodzie i taka odległość nie stanowiła większego problemu, szczególnie, że teren nie był specjalnie ciężki. Może prócz przejścia przez rzekę. ale od ostatniej burzy, która zwaliła wielkie drzewo rosnące na brzegu, i to nie było trudne. Zacząłem myśleć nad przeprowadzką w bardziej przystępne rejony, gdzie ludzi mniej, lasy dziksze, a miasta bardziej dalekie. Alaska, Kanada, Rosja, może Skandynawia, Islandia... Zimno tam, prawda, ale czy wendigo nie są nazywani ludźmi lodu, a boją się ognia, bo może roztopić ich lodowe serce? Może to przesądy, co nie zmienia faktu, że jestem bardziej wytrzymały na takie temperatury, a i bardziej mnie w chłodniejsze rejony ciągnie. Zima jednak sprawia, że mam większe łaknienie na ludzkie mięso, a takowe jest tam mniej dostępne. Wizja zdziczenia nie wywarła na mnie jednak wrażenia, czułem się wyprany z emocji. Tylko marnowałem dnie i żyłem jak pasożyt tego świata, nie lepiej było po prostu zostać bestią, którą i tak jestem? Nie czułbym już nic, nie myślał, a i jako bestia nie potrzebowałbym tak dużo jedzenia. Teraz jem tak często, by utrzymać w sobie człowieczeństwo. Jako potwór nie odczuwałbym takiej potrzeby, a czytałem w podaniach, że wendigo, które przegrało walkę o swą ludzką połowę, poluje nawet raz na kilka lat, ale za to porywa kilka ofiar, nie zatrzymuje się na jednej. Odrzuciłem te przemyślenia od siebie, lepiej je zachować na inną okazję.
Nie byłem zbyt rozmowny ani ciekawski, więc nie odzywałem się. Czułem się lepiej w ciszy. Dopiero dotarcie do rozdroża skłoniło mnie do wypowiedzenia paru słów. Trochę mnie zdziwił jej wybór drogi, byłem przygotowany na to, że przejdziemy wspólnie jeszcze jakiś kawałek drogi. Nie znaczyło to, że miałem na to ochotę, bardziej nie sądziłem, że postanowi pójść do miasta. Być może to moja wina, swoją wiedzę na temat wendigo opierałem na własnych doświadczeniach i podaniach, a kto wie, może to nie jest cała prawda. Może są takie przypadki, które nie wpasowują się w moją definicję, może są takie, które żyją w miastach wśród ludzi. Mi wydawało się to nierealne, ludzka obecność mnie przytłaczała, miasta niepokoiły i czułem jedynie potrzebę ucieczki. Nienawidziłem tego. W ciągu ostatnich ośmiu lat tylko raz skusiłem się na łatwy dostęp do pożywienia, zamieszkując w niewielkim domu w Detroit, jeszcze przed powrotem do rodzinnej Anglii. Natura wendigo kazała mi zaszyć się w lesie, daleko od wszystkich, a ja wolałem dla własnego komfortu psychicznego się jej posłuchać.
- Łowcy na pewno mile Cię ugoszczą. - Nie ruszyłem się z miejsca, jedynie rozejrzałem się, na koniec spoglądając w niebo. Nie zdążę do domu przed wschodem słońca. Będę musiał omijać szerokim łukiem wszystkie polany. - Policja również, gdy tajemniczo zaczną znikać ludzie, jednak to Twój wybór.
Ruszyłem swoją drogą, prowadzącą w głębie lasu.
Sydney?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz