Rzuciłam kolejną zużytą chusteczką w psa.
- Pepper, przestań hałasować, pracuję - odwróciłam się ze złością na krześle.
Problem w tym, że psa tam nie było. Nic dziwnego, skoro oddałam Pep Deanowi na przechowanie, tydzień temu, dzień po zabiciu zmory. Tyle, że słyszałam jak piesa stuka pazurkami o podłogę, jak to miała w zwyczaju.
Przeszły mnie dreszcze, owinęłam się jeszcze mocniej kocem. Jeszcze momencik, dwie strony kodu i mogę odpocząć. Oszukiwałam tak samą siebie, od kiedy zaczęłam pracę nad zleceniem. Wtedy też dopadło mnie przeziębienie, spowodowane najpewniej wychłodzeniem podczas polowania. Nieleczone i zignorowane zamieniło się w grypę. Szarpana dreszczami oraz kaszlem, z wysoką gorączką, odwodniona nadal pracowałam, wiedząc, że spóźniona dostawa oznacza kłopoty. Nie marnowałam czasu na zrobienie sobie pełnoprawnego jedzenia, żywiłam się więc herbatą, dżemem i lekami przeciwgorączkowymi. Nie odzywałam się do nikogo, nie wychodziłam z domu.
Ostatnie zmiany, momencik, jeszcze zgrać... Gotowe! Z westchnieniem ulgi patrzyłam jak moja praca przesyła się do klienta. Odchyliłam się na krześle, masując skronie, czując łupiący ból w czaszce. Wstałam i zakręciło mi się w głowie. Złapałam się oparcia, odzyskując stabilność. Drepcząc dostałam się do łazienki i doprowadziłam do porządku. Potem rozpoczęłam poszukiwania telefonu. Był, oczywiście, rozładowany. Odszukałam ładowarkę i wepchnęłam ją do leżącego na łóżku plecaka. Czas odebrać Pepper. Nie uśmiechała mi się jazda samochodem w takim stanie, szczególnie, że skończyły mi się leki. Zdecydowałam, że zahaczę o mieszkanie Willa, Pan Odpowiedzialny powinien coś mieć.
Dwa razy musiałam się wrócić, bo za pierwszym zapomniałam o plecaku, a za drugim, zamknąć drzwi. Kluczyki od auta na szczęście znalazłam w plecaku.
Dopiero jadąc, zrozumiałam, jak głupio postąpiłam. Świat od czasu do czasu wirował i prowadzenie auta w takim stanie było ogromną trudnością. Jakimś cudem dostałam się do parkingu niedaleko mieszkania Williama, a jakimś cudem nie zabijając nikogo po drodze.
Wdrapałam się po schodach, przeklinając w myślach ich ilość. Przed drzwiami musiałam się zatrzymać i o nie oprzeć, bo straciłam równowagę. Skutkiem tego, gdy Will je otworzył, omal nie wpadłam do środka, w zamian wpadając na Willa.
- Dzień dobry - wymruczałam, pociągając nosem.
- Dzień dobry? Można wiedzieć, dlaczego nie odzywałaś się cały tydzień? Dean stawiał na to, że coś cię pożarło - chyba go zirytowałam.
Przykro mi, kolego, ale kot na horyzoncie, musisz poczekać.
Pochyliłam się, żeby pogłaskać Ernesta. Usiadłam na podłodze, miziając kota z zadowoloną miną.
- Pracowałam w tym tygodniu. Musiałam skończyć zlecenie - odparłam przepraszającym tonem, czując na sobie baczne spojrzenie Willa.
- Tak szczerze, to jestem tu, bo chyba się przeziębiłam i leki mi wyszły - dodałam.
Uniósł brwi, po czym bezceremonialnie przyłożył mi rękę do czoła. Zrobiłam głupią minę.
- Przeziębiona? Masz minimum 39 stopni. I fatalny kaszel - dodał, gdy rzeczywiście znów wstrząsnął mną atak kaszlu, płosząc kota.
- Jak się tu dostałaś w takim stanie? Przecież ty ledwo żyjesz.
Zrobiłam jeszcze głupszą minę.
- Autem? Muszę jeszcze jechać do Deana, po Pepper.
- Samochodem? Idiotko.
- Bez takich, nikogo nie zabiłam! - odwarknęłam, starając się podnieść, z marnym skutkiem.
Westchnął ciężko, po czym odezwał się tonem, jaki zazwyczaj stosuje się do upartych dzieci.
- Ella, wyglądasz okropnie, masz wysoką gorączkę i z pewnością nie nadajesz się do prowadzenia auta. Powiedz mi, kiedy ostatnio jadłaś coś normalnego i spałaś?
Zmarszczyłam brwi.
- Nie, dżem jagodowy i godzina snu się nie liczą.
Spuściłam wzrok.
- Może... Przed rozpoczęciem zlecenia przespałam dwanaście godzin. I jadłam jakiś obiad. Chyba.
Nadnaturalny potrząsnął głową z dezaprobatą.
- Zostajesz tutaj. Nie możesz się jak na razie stąd ruszyć bez auta, a na to nie ma szans.
Nim zorientowałam się w sytuacji, zostałam usadzona na kanapie, otulona kocem i napojona herbatą. Will dał mi też jakieś leki, które po prostu wzięłam, nawet nie pytając, co to takiego. Zmęczenie zaczynało brać górę i skupienie się na czymkolwiek stało się coraz trudniejsze.
Ernest wrócił, po chwili pieszczot wcisnął się w kokon z koca i ułożył mi na piersi, moszcząc się wygodnie. Spojrzałam na kota z rozbawieniem, głaszcząc miękkie futro. Will gdzieś się zapodział albo go nie zauważyłam. Obecność Ernesta pomogła mi porzucić walkę ze zmęczeniem i odpłynąć.
Will?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz