25 lut 2017

Od Aleca do Koyori

Kobieta minęła mnie jakby w pośpiechu. Nie uszło to mojej uwadze. Opuszczona głowa w dół albo oznaczała lekkie zdezorientowanie albo... Alec, daj spokój. Zaczynasz podejrzewać zwykłych ludzi o rzeczy, które ci powinny być bardzo znane. Lauren powtarzała to na okrągło. Do znudzenia jej słowa - to chyba twój największy problem - krążyły mi w głowie.
Odwróciłem głowę, próbując wyszukać w świetle latarni odchodzącej sylwetki dziewczyny, choć tak na prawdę bardziej interesowała mnie tajemnicza, ciemna postać, budząca uczucie niepewności i ciekawość. Telefon, który zabrzęczał w kieszeni kurtki zmusił mnie od oderwania się od własnych myśli. Spojrzałem na ekran, na jasną wręcz bladą twarz uśmiechniętej, czarnowłosej dziewczyny i jej roziskrzonych oczu. Czasem żałuję, że mam jej numer. Rosemary potrafiła dzwonić kilka razy za dnia o ile mnie nie widziała. Dobra z niej przyjaciółka, bo swoją upartością w działaniach potrafiła to przelać na motywację drugiej osoby. Jeśli dobrze ją znam to siedzi teraz w papierach i się nudzi.
Odebrałem, przykładając do ucha telefon z uśmiechem.
R: Halo? - jej zazwyczaj melodyjny głos, wydawał się teraz martwy.
A: Pomyliły ci się dni tygodnia? - uniosłem brwi do góry, widząc w dali światła miasteczka.
R: Uratuj mnie, bo inaczej strzelę sobie w głowę albo uduszę toną raportów, którymi zalała mnie Savara.
A: Dzisiaj dzień wolny, skarbie - odetchnąłem uszczęśliwiony, tym samym dogryzając jej tym argumentem, który miał spowodować odchylenie tematu pracy. Rosemary przez chwilę się nie odzywała, pewnie podnosząc swoją dumę na miejsce. Nie znosiła gdy odzywałem się ignoranckim tonem wobec niej i skutecznie to zwalczała. Czasem wydaje mi się, że za długo, za dobrze mnie zna, choć każde z nas wiedziało o poszczególnych tajemnicach, które skrywaliśmy. Było ich mało, o ile dałoby się nazwać dwie, małą ilością sekretów między sobą.
R: Nie igraj ze mną, bo nie wiesz kiedy się pojawię. A zmieniając temat, bo widać że za grosz z tobą teraz o papierkowej robocie... to dowiedziałam się czegoś fajnego z rozmowy Maxa i Darwina.
Pozwoliłem jej kontynuować, wychodząc na oświetloną uliczkę San Lizele.

R: Podobno znaleźli jakiś trop w związku z zniknięciem Samuela Richardsa, ale jest ściśle skrywane przez organizację. Wolą się z tym nie wychylać, próbując nie wzbudzać podejrzeć u nadnaturalnych. W końcu to ich obarcza się za jego śmierć. Tak czy inaczej, postanowiłam pobawić się w detektywa i wyszukałam trochę informacji na ten temat...
A: Grzebiesz w prywatnych rzeczach instytucji - mój głos spadł na tonie sprawiając wrażenie ciężkiego, ale i zmartwionego.
R: Dla mnie to tylko nazwa aktów, które ojciec trzyma w biurku...
A: Rose. Fakt, że twój rodziciel jest głową tego wszystkiego nie zmienia postaci rzeczy. Jeśli zechcą nam powiedzieć to zrobią to w stosownym czasie.
R: Jasne, kiedy to sytuacja się znacznie pogorszy, szukają kogoś kto by im uratował tyłki. Czytając, ty, ja, Chris czy nawet Bridget zostaniemy wysłani by znaleźć coś co dla nich jest ważne, obrywając za to...
W tym samym momencie, doszedłem do domu. Ciemne, dębowe drzwi rzuciły mi się w oczy, gdy zdałem sobie sprawę, że nerwowo bawię się kluczykiem w swojej dłoni. Rose usłyszała dźwięk otwieranego wejścia do domu. Umilkła, a ja wykorzystując okazję ciszy, odezwałem się.
A: Póki co, nie ma co szukać. Proszę cię abyś nie wgłębiała się w coś o czym nie mamy wręcz bladego pojęcia.
R: Zazwyczaj to ty pakujesz się w kłopoty, choć wydajesz się najbardziej odpowiedzialny - jej głos wydał się poirytowany.
A: Miło było cię usłyszeć, w ten jakże cudowny, weekendowy wieczór. Dobranoc - uśmiechnąłem się, zamykając drzwi za sobą.
R: Dobranoc - odezwała się powracając do znudzonego tonu i rozłączyła połączenie.
Wspomniała coś o niespodziewanym wyjściu łowców dzisiaj wieczorem. Nie wiedziałem czy to rzeczywiście ma jakikolwiek sens z tajemniczym zaginięciem. Ale wątpię by cokolwiek znaleźli.

Nie wiem co mnie podkusiło by wrócić na miejsce, kiedy spotkałem na drodze tą dziewczynę i tajemniczego osobnika. W dodatku w nocy, o pierwszej w nocy. Jak by to nazwała Rose - jesteś skończonym kretynem bez instynktu samozachowawczego... Albo z nadmierną jego ilością - pomijając fakt, że samemu przeszło mi to przez myśl. Ślad biegł w stronę niewielkiej łąki, położonej dość niedaleko miasta. Choć nic nie słyszałem, a mój nos nie zanotował żadnego niepokojącego zapachu to będąc w cieniu drzew, zobaczyłem dwie postacie. Omijając uwagą człowieka, spojrzałem na czarnego jak noc wilka. Wiedziałem, że wtedy na dróżce od idyllicznego budynku nie mogło mi się wydawać, że było to coś innego niż człowiek. Jednak nie zrobiłem żadnego kroku dalej. Nawet wtedy gdy dziewczyna siedząca obok, odwróciła głowę. Wydawało się, że swoim spojrzeniem patrzyła prosto na mnie, lecz wiedziałem, że nic nie wypatrzy. Nie było możliwości by się to stało. Po chwili obydwoje zniknęli mi z oczu, wracając zapewne do domu.
Czemu nie zareagowałem skoro było to moim obowiązkiem? Przecież nic nie robili, więc moja ingerencja była zbędna. Od zawsze kłóciło się to we mnie. Odkąd pamiętam. Początki, awans, późniejsze stanowisko...
Ruszyłem wolnym krokiem wzdłuż łąki, teraz mając wręcz stuprocentową pewność, że jeden z nich to wilkołak. A jeśli jeden to i drugi. Nie widziałem postaci, ponieważ było za ciemno i nawet moje niezawodne spojrzenie strzelca, mogło nie dosięgnąć osoby tej dwójki. Usiadłem w trawie, czując na sobie zmęczenie, które z każdą chwilą zaczęło coraz bardziej ciążyć. Nie wiem ile tam siedziałem, ale wracając do domu, wcale nie było jasno.

*Ranek, godzina 8:00*
-Mówili, że to ze mną będą trzy światy, tymczasem ja jestem skłonna kłócić się resztą świata co do problemów, które przysparzam ja a ty - dziewczyna stanęła w drzwiach, gdy wychodziłem z domu, zakładając na siebie kurtkę i przewracając oczami.
-Widzimy się po południu. Jak coś się zmieni, dam znać - ucałowałem siostrę w czoło.
-Tak jak wczoraj wieczorem? - skrzyżowała ręce na piersi. Nie będzie się długo gniewać. nie potrafi.
Wzruszyłem ramionami, posyłając jej szybkie spojrzenie i ruszyłem wzdłuż ulicy, czytając kartkę, na której były starannie, wypisane produkty do kupienia. Musiałem jakoś wynagrodzić Lauren moją nieobecność. Że też się zgodziłem na wyjście do sklepu. W dodatku pieszo, jakbym nie posiadał prawa jazdy.
Dziwne, że w tak małym miasteczku był jakikolwiek większy sklep, prócz okolicznych małych spożywczych. Wszedłem do środka, chwytając koszyk i rozglądając się w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Zapowiada się rutynowy, normalny dzień z życia zwykłego człowieka. Chyba właśnie tego mi brakuje. Chociaż osobiście, nie znoszę zakupów. Co innego w towarzystwie przyjaciół.
Chwyciłem ser, czytając etykietę i zastanawiając się, co miała na myśli Lauren, mówiąc że mam kupić jej ulubiony. W tym samym momencie, niedaleko mnie usłyszałem hałas upadania zakupów. Odwróciłem głowę w tamtą stronę, widząc znajomą mi dziewczynę, którą spotkałem wczoraj na drodze. Lekko speszona, uklękła przy roztrzaskanym słoiku z dżemem, przecierając dłonią czoło. Jakoś nikt nie kwapił się pomóc, toteż wrzuciłem nieświadomie ser do swojego koszyka i podszedłem bliżej.
-Wszystko w porządku? - spytałem, łapiąc dziewczynę za ramię.
Uniosła głowę do góry i z promiennym, choć lekko zdenerwowanym uśmiechem, kiwnęła głową.
-Tak... - spojrzała na leżące zakupy.
-Pomogę ci - odłożyłem koszyk, obrzucając spojrzeniem innych ludzi i pomogłem zbierać produkty. Przeniosłem oczy na stłuczony dżem, wzdychając w duchu - Tym zajmie się ekspedientka - dodałem, jakbym chciał lekko uspokoić sytuację - Nie obrazisz się jak, niektóre rzeczy włożę do swojego koszyka? Wątpię by zmieściło się to wszystko w tej torbie- wskazałem ruchem głowy na jedyną reklamówkę, którą dziewczyna trzymała w ręce - Pójdziemy do kasy i wtedy weźmiemy jakąś stabilniejszą, która nie rozerwie się w połowie drogi - dodałem, sam siebie upewniając się czy to nie zabrzmiało zbyt narzucająco.

Koyori?
Nie wiem czy to opko uratuje nas c:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz