14 paź 2016

Od Jamie do Hope

- Clay? – krzyknął mężczyzna, celując wylotem lufy przed siebie. Niepewnym, powolnym krokiem, rozglądając się, przemierzał korytarz w moim poszukiwaniu. Jedynym, co ujrzał przed sobą, było dwoje mężczyzn. Jeden z nich leżał martwy, z raną postrzałową na piersi, drugi siedział za nim, zrozpaczony, płacząc.
- Przepraszam… - wyjąkał żywy, pochylając głowę i skupiając się na twarzy żyjącego – Kazała mi go zastrzelić.
- Ona?
- Wie o wielu rzeczach. Też mam rodzinę. Nie chcę, żeby ich zabiła. – szepnął, ukrywając twarz w dłoniach. Żaden z nich nie zauważył, gdy wyszłam zza rogu, gdy celowałam w nich, gdy wystrzeliłam z pistoletu w ich stronę. Pierwszy strzał trafił w siedzącego mężczyznę, odrzucił go, jednak dopiero drugi przyniósł mu ulgę w cierpieniach, zabijając go. Trzeci pocisk trafił w stojącego porywacza. Upadł na ziemię i zwinął się z bólu. Podeszłam do nich szybkim krokiem i kopnęłam jego broń tak, by nie mógł jej dosięgnąć. Odwrócił się na plecy i spojrzał na mnie wściekłym, ale jednocześnie pełnym bólu spojrzeniem.
- Jak nas znalazłaś? – wysapał, ściskając ranę postrzałową.
- Wiem, jakie budynki posiadamy. Musiałeś dać schronienie i wyżywienie czterdziestolatkowi. Potrzebowałeś przestrzeni – odpowiedziałam, patrząc jak jego twarz wykrzywia grymas bólu – Wiem od chwili, gdy zabito Montgomery’ego podczas zasadzki na policjantów. Znaleźli glinę na jego butach. Taką samą jak w tutejszych fundamentach.
- Dziewczynka jest bezpieczna. – odpowiedział, zaczynając ciężko dyszeć, zarówno z bólu, jak i zmęczenia.
- Wiem, bo kazałam ją śledzić.
- Skończ z tym. Czy chcesz, żebym się wykrwawił?
- Przygotowałam dla ciebie coś mniej biernego. – szepnęłam, klękając przy nim. Wyciągnęłam z kieszeni skórzanej kurtki odłamek szklanego słoika, na którym wciąż widoczne były plamy ochrowej farby. Patrząc w ciemne oczy mężczyzny, przyłożyłam szkło do jego szyi i wbiłam je na głębokość centymetra. Charczał, jednak nie przerywałam przesuwania szkła w ciele, powodując niemiłosierny ból, a ostatecznie śmierć. Wyjęłam szkło z szyi i rzuciłam je za siebie, siadając na podłodze w otoczeniu trzech trupów. Wpatrywałam się w zakurzone okno, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że moja córka, malutka Lydia, jest już bezpieczna, nie czyha na nią żaden z wrogów, a odnalezienie jej przybranego ojca przez policję, współpracującą z Alexandrem i Watson, jest tylko kwestią czasu.
Minęło zaledwie kilka godzin od tego zdarzenia, zaledwie udało mi się zapomnieć o wszystkim, gdy do pomieszczenia weszła panna Morgan, wracając z powierzonej jej misji. Podniosłam wzrok, zaprzestając czytania ogłoszenia, w którym znajdował się fragment pieśni „Ave Maria”.
- Lydia jest twoją córką – oznajmiła, zbliżając się - Tajemnicą dla mnie pozostaje, czy jest dzieckiem ślubnym i powód, dla którego oddałaś ją do adopcji. Żaden człowiek, czy łowca nie jest nieśmiertelny. Bez potrafiącego i chcącego zabijać dziedzica, organizacja po twojej śmierci rozpadnie się i wszystkie lata, które jej poświęciłaś pójdą w błoto. Oddając dziewczynę innej rodzinie dałaś jej wybór, który może nie być dla ciebie korzystny.
- Nie chcę, by skończyła tak, jak skończyłam ja, wśród morderców, gwałcicieli i innych tych, którzy powinni siedzieć w więzieniu – odpowiedziałam, patrząc w jej jasne oczy – Wszystko złożyłaś do kupy. Urodziła się na długo przez założeniem całej tej pieprzonej organizacji. Obowiązek na początku mojego małżeństwa. Pomimo donoszenia jej terminu do końca, wiedziałam, że macierzyństwo będzie się gryzło z, hm, moimi skłonnościami. Moje źródło powiedziało, że rodzina Capaldich ma problem z poczęciem dziecka. Nie było trudno tego ustawić.
- W jaki sposób dowiedzieli się o niej inni?
- Nie mam pojęcia. Nie mogę założyć uczestnictwa jej ojca, ponieważ ten, cóż, dawno nie żyje. Zakładam za to, że jej przybrany ojciec potrzebuje lekcji dyskrecji.


Hope?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz