- Clay? – krzyknął mężczyzna, celując wylotem lufy przed
siebie. Niepewnym, powolnym krokiem, rozglądając się, przemierzał korytarz w
moim poszukiwaniu. Jedynym, co ujrzał przed sobą, było dwoje mężczyzn. Jeden z
nich leżał martwy, z raną postrzałową na piersi, drugi siedział za nim,
zrozpaczony, płacząc.
- Przepraszam… - wyjąkał żywy, pochylając głowę i skupiając
się na twarzy żyjącego – Kazała mi go zastrzelić.
- Ona?
- Wie o wielu rzeczach. Też mam rodzinę. Nie chcę, żeby ich
zabiła. – szepnął, ukrywając twarz w dłoniach. Żaden z nich nie zauważył, gdy
wyszłam zza rogu, gdy celowałam w nich, gdy wystrzeliłam z pistoletu w ich
stronę. Pierwszy strzał trafił w siedzącego mężczyznę, odrzucił go, jednak
dopiero drugi przyniósł mu ulgę w cierpieniach, zabijając go. Trzeci pocisk
trafił w stojącego porywacza. Upadł na ziemię i zwinął się z bólu. Podeszłam do
nich szybkim krokiem i kopnęłam jego broń tak, by nie mógł jej dosięgnąć.
Odwrócił się na plecy i spojrzał na mnie wściekłym, ale jednocześnie pełnym
bólu spojrzeniem.
- Jak nas znalazłaś? – wysapał, ściskając ranę postrzałową.
- Wiem, jakie budynki posiadamy. Musiałeś dać schronienie i
wyżywienie czterdziestolatkowi. Potrzebowałeś przestrzeni – odpowiedziałam,
patrząc jak jego twarz wykrzywia grymas bólu – Wiem od chwili, gdy zabito
Montgomery’ego podczas zasadzki na policjantów. Znaleźli glinę na jego butach.
Taką samą jak w tutejszych fundamentach.
- Dziewczynka jest bezpieczna. – odpowiedział, zaczynając ciężko
dyszeć, zarówno z bólu, jak i zmęczenia.
- Wiem, bo kazałam ją śledzić.
- Skończ z tym. Czy chcesz, żebym się wykrwawił?
- Przygotowałam dla ciebie coś mniej biernego. – szepnęłam,
klękając przy nim. Wyciągnęłam z kieszeni skórzanej kurtki odłamek szklanego słoika,
na którym wciąż widoczne były plamy ochrowej farby. Patrząc w ciemne oczy
mężczyzny, przyłożyłam szkło do jego szyi i wbiłam je na głębokość centymetra.
Charczał, jednak nie przerywałam przesuwania szkła w ciele, powodując
niemiłosierny ból, a ostatecznie śmierć. Wyjęłam szkło z szyi i rzuciłam je za
siebie, siadając na podłodze w otoczeniu trzech trupów. Wpatrywałam się w
zakurzone okno, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że moja córka, malutka
Lydia, jest już bezpieczna, nie czyha na nią żaden z wrogów, a odnalezienie jej
przybranego ojca przez policję, współpracującą z Alexandrem i Watson, jest
tylko kwestią czasu.
Minęło zaledwie kilka godzin od tego zdarzenia, zaledwie
udało mi się zapomnieć o wszystkim, gdy do pomieszczenia weszła panna Morgan,
wracając z powierzonej jej misji. Podniosłam wzrok, zaprzestając czytania
ogłoszenia, w którym znajdował się fragment pieśni „Ave Maria”.
- Lydia jest twoją córką – oznajmiła, zbliżając się -
Tajemnicą dla mnie pozostaje, czy jest dzieckiem ślubnym i powód, dla którego
oddałaś ją do adopcji. Żaden człowiek, czy łowca nie jest nieśmiertelny. Bez
potrafiącego i chcącego zabijać dziedzica, organizacja po twojej śmierci rozpadnie
się i wszystkie lata, które jej poświęciłaś pójdą w błoto. Oddając dziewczynę
innej rodzinie dałaś jej wybór, który może nie być dla ciebie korzystny.
- Nie chcę, by skończyła tak, jak skończyłam ja, wśród
morderców, gwałcicieli i innych tych, którzy powinni siedzieć w więzieniu –
odpowiedziałam, patrząc w jej jasne oczy – Wszystko złożyłaś do kupy. Urodziła
się na długo przez założeniem całej tej pieprzonej organizacji. Obowiązek na
początku mojego małżeństwa. Pomimo donoszenia jej terminu do końca, wiedziałam,
że macierzyństwo będzie się gryzło z, hm, moimi skłonnościami. Moje źródło powiedziało,
że rodzina Capaldich ma problem z poczęciem dziecka. Nie było trudno tego
ustawić.
- W jaki sposób dowiedzieli się o niej inni?
- Nie mam pojęcia. Nie mogę założyć uczestnictwa jej ojca,
ponieważ ten, cóż, dawno nie żyje. Zakładam za to, że jej przybrany ojciec
potrzebuje lekcji dyskrecji.
Hope?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz