1 paź 2017

Od Ashlynn do Sama

- Mamo?
Na moment oderwałam spojrzenie od ekranu komputera, przenosząc je na mojego pięcioletniego syna, stojącego w drzwiach. W lewej rączce trzymał łapkę swojego pluszaka-smoka, który końcem niebieskiego ogona smętnie zmiatał cedrową podłogę. Odepchnęłam się od biurka, zgrabnie zeskakując z krzesła. Kucnęłam następnie tuż przed Tobiasem, który od razu objął mnie za szyję, chowając twarz w moich włosach.
- Co się stało, aniołku? - Toby odsunął się ode mnie, a ja przechyliłam głowę, jakby to miało pomóc mi odnaleźć powód jego zaczerwienionych oczu i wąskich ustek wygiętych w podkówkę.
- Pod moim łóżkiem siedzi potwór - odsunął się ode mnie, wpatrując się w moją twarz wciąż błyszczącymi od łez oczami. - Pan Ząbek też się go boi.
- No co ty - delikatnie wzięłam od niego pluszowego zwierzaka. - Panie Ząbku, ładnie to tak? Przecież jesteś straszliwym smokiem. Z łatwością wystraszysz tego potwora.
Toby uśmiechnął się lekko, przejmując ode mnie z powrotem błękitnego smoka.
- Mówi, że spróbuje.
Cmoknęłam go w czoło.
- No widzisz. A teraz oboje uciekać do łóżka!
Toby zaśmiał się radośnie, a tupot jego bosych stóp jeszcze przez chwilę rozlegał się wśród ścian domu.
Jeszcze przez chwilę siedziałam przy komputerze, bawiąc się w papierkową robotę zleconą mi przez Trinity, agencję zrzeszającą łowców, w której od jakiegoś czasu pracowałam. Mimo iż nie siedziałam tam od dawna, byłam już dosyć wysoko postawioną łowczynią, co było zasługą mojego poprzedniego pracodawcy. Kiedy złożyłam wypowiedzenie, wiedząc, że żeby pracować tak jak dawniej, musiałabym być w Bostonie co najmniej dwa razy w tygodniu, mój były szef wysłał do właściciela Trinity list polecający i to właśnie dzięki niemu nadal mogłam zarabiać jako łowca, nie martwiąc się o brak wynagrodzenia. Wyznawałam jednak zasadę, że to nadnaturalny musi zaatakować mnie pierwszy, żeby jego śmierć była nie wynikiem ataku, ale samoobrony. Poza tym, gdyby osobnik był spokojny, nigdy bym go nie tknęła. Musiał stanowić zagrożenie.
Dopiero, kiedy miałam pewność, że Tobias zasnął, przebrałam się w wygodniejszy strój, jak zwykle stawiając na czarne spodnie, bluzkę i narzuconą na nią skórzaną kurtkę w tym samym kolorze z symbolem Trinity na wysokości mięśnia naramiennego. Ciemnoczerwona róża o rozchylonych płatkach i jednym, zielonym liściu. Do mechanizmów schowanych w rękawach nakrycia włożyłam swoje noże, by w razie czego - niczym assasyn - szybko je wyciągnąć i wbić w pierś przeciwnika. Dzięki specjalnej budowie, z jednej strony ostrze było zrobione ze złota, z drugiej ze srebra. Obie części były pokryte przeróżnymi runami, dlatego nie musiałam dźwigać całej zbrojowni, by poradzić sobie we walce.
Wsunęłam stopy w wygodne nike'i i starając się nie obudzić syna, wymknęłam się za drzwi, zamykając je z wyjątkową ostrożnością. Od samego początku moim największym priorytetem było zapewnienie mu dostatniego życia, jednak na równi z tym stało również moje postanowienie, by nie łączyć nocnej pracy z życiem Tobiasa. Jako że był on człowiekiem, nie musiał wiedzieć o otaczającym go nadnaturalnym świecie. Musiałam go przed nim chronić.
Z zamyślenia wyrwało mnie donośne warknięcie. Szybko skryłam się za murem budynku i z uwagą obserwowałam spacerującego ulicą osobnika. Ciało kobiety porośnięte było futrem i chociaż sylwetka przypomniała ludzką, zachowanie szybko skreślało ją z listy jako człowieka. Zdecydowałam się ją obserwować, dlatego najciszej jak potrafiłam, podążyłam za nią. Skradanie się przerwałam, kiedy ta sama kobieta zaczęła zbliżać się do grupki nastolatków, siedzących w parku. Nie mogłam pozwolić, by ją dostrzegli. Po pierwsze, gdyby byli ludźmi, szybko rozniosłaby się wieść o zmutowanych wilkach grasujących podczas pełni po ulicach San Lizele. Po drugie, gdyby okazali się nadnaturalnymi, łowcami albo nadnaturalnymi, wywiązałaby się walka, ściągająca jedynie problemy. Odgłosy walki zwróciłyby uwagę ludzi siedzących w domach, a wtedy wyszliby oni na ulicę, ściągając na siebie uwagę rozjuszonych stworzeń. Zgrabnym, niemal niesłyszalnym dla ludzkiego ucha ruchem wyciągnęłam z kieszeni ukrytej w wewnętrznej stronie kurtki długi, wąski sztylet i wycelowawszy, rzuciłam nim w kierunku wilkołaka. Najwyraźniej posiadaczka genu nie zdążyła wyszkolić się w walce, bowiem nóż szybko przeciął jej skórę, raniąc ją dzięki odpowiedniemu ostrzu. Normalny nóż nie zrobiłby jej krzywdy, ledwo by ją zranił. Ale odpowiedni kruszec sprawiał, że skóra nadnaturalnego była niczym masło. Większość przedstawicieli tego gatunku potrafiła usłyszeć i uniknąć lecącego sztyletu, a tym samym zlokalizować kierunek, z którego ktoś rzucił broń. Ta jednak padła momentalnie tuż po tym, jak z jej ust wydobył się zduszony jęk. Przez chwilę mrugała jeszcze, zaskoczona faktem, że została zaatakowana, a następnie po prostu znieruchomiała, nie licząc unoszącej się klatki piersiowej, kiedy płytko oddychała.
Chciałam wyrwać jej nóż z piersi, ale nim zdążyłam podejść i go zabrać, ktoś krzyknął, tym samym zwołując ludzi do nieruchomego ciała. Kolejna osoba zajęła się oglądaniem leżącej kobiety, która w chwili upadku, wróciła do ludzkiej formy.  Któryś z gapiów zadzwonił na pogotowie. Chwilę później przyjechała karetka, która zabrała wilkołaczkę do szpitala. Moje noże miały zamontowane coś w stylu nadajnika GPS, dlatego bez problemu mogłam namierzyć, gdzie ją zabierają i przy najbliższej okazji odebrać swoją broń. A że miałam całkiem sporo dobrego czasu, dlatego zadzwoniłam po taksówkę. Auto, które zjawiło się po dziesięciu minutach, zawiozło mnie prosto do szpitala.
Chwilę zajęło mi wymuszenie łez i rozmazanie tuszu, ale kiedy udało mi się to zrobić, podbiegłam do stanowiska rejestracji.
- Przepraszam bardzo - pociągnęłam nosem i zająknęłam się dla lepszego efektu. - Przed... przed chwilą przywieziono tutaj staruszkę, z Court Street.
- Jest pani kimś z rodziny? - dziewczyna za ladą była bardzo młoda, mogłabym jej dać maksymalnie dwadzieścia dwa lata. Najwyraźniej nie była jeszcze zapoznana ze szpitalnymi zwyczajami, bo nawet nie poprosiła mnie o podanie dokumentów, które mogłyby potwierdzić pokrewieństwo. Uniosła tylko jedną brew i zacisnęła pokryte pomarańczową pomadką wąskie usta w cienką linię.
- Siostrzenicą - przyłożyłam dłoń do ust, żeby stłumić fałszywe łkanie. - Ja...
- Jest obecnie na bloku operacyjnym, proszę poczekać przed drzwiami - zerknęła na papiery, po chwili ponownie zawieszając spojrzenie na mojej twarzy.  - To będą ósme drzwi na lewo.
- Dziękuję - westchnęłam z ulgą, kierując się we wskazanym kierunku. Zza ściany dochodziły dźwięki krzątaniny lekarzy, a co jakiś czas korytarzem przechodziła pielęgniarka, rzucając w moim kierunku pełne współczucia spojrzenia.
Jakiś czas później z pomieszczenia wyszli lekarze, a kilkanaście minut później łóżko szpitalne zakryte zielono-niebieską płachtą. Zwłoki. Nie miałam jednak czasu na rozpaczanie nad losem zmarłej kobiety i ukradkiem wcisnęłam się przez zostawione przez jednego z chirurgów otwarte drzwi. Ku mojemu zadowoleniu nikt nie zabrał ze sobą ostrza. Szybko zgarnęłam go do wewnętrznej kieszeni i jeszcze szybciej, ale równie ostrożnie wymknęłam się ze szpitala.
Jednak zamiast wrócić do domu i położyć się w wygodnym łóżku, i spędzić spokojnie noc, jak przystało na normalną matkę, postanowiłam poszlajać się jeszcze po mieście, licząc na choć chwilę rozrywki. Nie zamierzałam nikogo zabijać, a jedynie poobserwować nadnaturalnych, którzy mogliby mi "przypadkiem" zastąpić drogę.
Ku mojemu zadowoleniu - ale i szczeremu zaskoczeniu - natknęłam się na aż dwójkę. Wilkołak atakował jakiegoś mężczyznę, który początkowo wydawał mi się być łowcą. Dopiero później jego zachowanie zdradziło nadnaturalny gen.
W pewnej chwili, kiedy udało mu się oszołomić na chwilę wilkołaka, postanowił skorzystać z okazji i po cichu się ulotnić. Mógł stanowić zagrożenie, a ja nie mogłam pozwolić, żeby chodził sobie po mieście i wybuchał hydranty.
Wychodząc ze swojej kryjówki, strzeliłam do leżącego nieruchomo wilkołaka i zanim odchodzący mężczyzna zdążył się obrócić, przyparłam go do muru, od razu przystawiając mu ostrze sztyletu do gardła.
Szatyn zmarszczył czoło, mierząc moją twarz ciekawskim spojrzeniem.
- To chyba nie jest najlepsze rozwiązanie. - uniósł brwi, spoglądając na znajdującą się pod moimi nogami studzienkę. Szlag. Miałam nadzieję, że obudzi się w nim dżentelmen i nie spróbuje użyć swoich umiejętności, by mnie wykatapultować. Cholera, posiadanie dodatkowych umiejętności bardzo ułatwia im życie.
- Czym jesteś? - syknęłam, utrzymując kamienną twarz.
- Niegroźną istotą, która wracając z pracy natknęła się na wilkołaka, chcącego odebrać mu życie. Może wyskoczymy na kawę? - spytał, a ja przewróciłam oczami, słysząc kiepski żart. - Nie sądzisz, że głupio zabić lekarza? Kogoś, kto służy społeczeństwu?
Fakt.
1:0 dla ciebie, dupku.
- Idź - westchnęłam, odsuwając nóż od jego szyi. Zrobiłam krok do tyłu, krzyżując ręce na klatce piersiowej. - zanim zmienię zdanie.
Nadnaturalny stał jednak nieruchomo. Jego dotąd nieruchoma twarz drgnęła, kiedy zdołał przyjrzeć się jednemu z moich noży.
- Czas ucieka - mruknęłam.
- Szybko pofatygowałaś się do szpitala, by odzyskać nóż. Świetna robota, ostrze jest ze srebra, prawda? Wspaniale ci poszło, ta kobieta zmarła. Zresztą, po co ci to mówię? Wy nie macie uczuć. Nie ważne, że miała rodzinę i nie chciała nikogo skrzywdzić. Była inna, więc trzeba było ją zabić.
Nakręcił się niczym małpka-robocik rodem ze starszych filmów. Miałam wrażenie, że zaraz zacznie chodzić w kółko i mruczeć pod nosem ten swój monolog.
- Nie wrzucaj wszystkich do jednego worka, skoro zginęła, musiała mieć coś na sumieniu. Musiała zaatakować człowieka.
Trafiłam chyba w czuły punkt, bo pokrywa studzienki została wyrzucona w górę przez hektolitry wody. Poczułam tylko jak moje stopy odrywają się od stabilnego podłoża, a następnie przeturlałam się kilka metrów po asfalcie. Złość nie pozwalała mi przejmować się drobnymi ranami i mnóstwem zadrapań, które pojawiły się na moich rękach i nogach.
- Chcesz się bawić, doktorku? Czy dla swojego dobra pójdziesz grzecznie do domu? - rzuciłam z wyraźną irytacją, podnosząc się z ziemi.
- Skarbie, nie mam dziś ochoty na takie rzeczy. Jestem dość niegroźnym osobnikiem i jakoś humor mi nie sprzyja, by się bawić. - znowu zmarszczył brwi, a moje palce instynktownie zacisnęły się na rękojeści noża tak mocno, że pobielały mi knykcie. - Powiedz mi chociaż jak masz na imię, żebym wiedział kogo zapraszam na kawę.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że w każdej chwili mogę rzucić nóż i...
- ... i zabijesz mnie tak samo, jak zabiłaś Agnes - przerwał mi. - W porządku, nie przeszkadza mi to. Powiedz mi tylko jak masz na imię, a już mnie tu nie ma.
- Loren - rzuciłam krótko, podając mu swoją szkolną ksywkę i nie oglądając się za siebie, ruszyłam w kierunku domu.

~~*~~
Cholera, cholera, cholera.
Obcy w moim domu.
Z Tobiasem.
Zdążyłam go zostawić na dosłownie pięć minut, a już ktoś próbuje porwać mi dziecko. Okej, może niekoniecznie porwać, bo Toby obecnie siedzi bezpiecznie w domu, jednak kto jest na tyle głupi, żeby zabierać czyjegoś syna?
Z nerwów niemal spowodowałam na skrzyżowaniu stłuczkę.
Szybko wyskoczyłam z samochodu, a zanim dostałam się do wnętrza domu, jeszcze przez chwilę mocowałam się z zamkiem w drzwiach, co tylko spotęgowało moją irytację.
Jednak kiedy już zdołałam dostać się do środka, zdenerwowanie zmieniło się w zaskoczenie, bowiem moje spojrzenie napotkało nikogo innego niż poznanego kilka dni temu nadnaturalnego.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko na mój widok, ale w jego oczach dostrzegłam zdumienie nie mniejsze niż moje.
- Loren... a właściwie Ashlynn. Nie martw się, zapłacę za drzwi balkonowe.
Przewróciłam oczami.
W tej chwili z łazienki wybiegł Tobias, który od razu rzucił mi się w ramiona. Podniosłam go, chowając w nos w jego pachnących karmelowymi cukierkami włoskach i cmoknęłam go szybko w czoło. Zlustrowałam jego twarz, ale nie widząc żadnych zadrapań, odetchnęłam z ulgą.
- Skarbie, idź na chwilę do swojego pokoju. Mamusia musi porozmawiać z panem - uśmiechnęłam się lekko, stawiając go na podłodze.
Toby skinął mi szybko głową i podreptał do swojej sypialni. Kiedy zniknął za drzwiami, zwróciłam się do mężczyzny.
- Mam gdzieś twoje pieniądze - mój ton zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Przed chwilą był pełen czułości i życzliwy, teraz chłodny i pełen wyraźnej niechęci. - Zapłacę sama. A teraz wybacz, ale nie jesteś tu mile widziany.
Kącik jego ust uniósł się lekko ku górze.
- Uratowałem twoje dziecko, wydaje mi się, że dziękuje się inaczej.
- Nie musiałeś, wielki panie bohaterze. Nic mu nie groziło.
Spojrzał na mnie, a jego oczy błyszczały szelmowsko.
- No tak, przecież zamieszki w centrum są całkowicie niegroźne.
Westchnęłam.
- Czego chcesz w takim razie? - spytałam, zaciskając dłoń na torebce.
- Umówić się na kawę.
Parsknęłam.
- Nigdy. 
- Jak chcesz, ale mam twój numer. Mogę dzwonić i dzwonić - uśmiechnął się, a ja zacisnęłam usta w wąską linię. 
Westchnęłam po raz kolejny, jednak tym razem z wyraźną rezygnacją.
- Niech ci będzie. Jedna kawa i jesteśmy kwita. Sobota, trzynasta, kawiarnia na Houston. 

Sam?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz