2 lip 2018

Od Ruvika do Cigno/Umilty

I'm gonna fight 'em all
A seven nation army couldn't hold me back
They're gonna rip it off

Pierwsze, co uderzyło mnie po wejściu do mieszkania, to cisza. Zupełna, martwa cisza, przerywana jedynie moim własnym oddechem, który ujawniał się jako białawy obłok. Zamknąłem za sobą drzwi, kilkukrotne sprawdzając, czy aby na pewno nikt nie będzie miał możliwości napaść mnie we własnym mieszkaniu, bezpiecznej fortecy dumania, aby następnie przejść do kuchni. Nie zwróciłem większej uwagi na to, że aktówka z dokumentami ląduje gdzieś na sofie, pogrzebana między poduszkami, ani na to, że do kubka z kawą dosypałem za dużo cukru. No cóż, zostaje mi jedyne wierzyć w to, że nie jestem w stanie zachorować na cukrzycę, gdyż w przeciwnym przypadku, moje lata zostaną skrócone, i to solidnie.
Wzdychając cicho, oparłem się o blat szafki, dłońmi obejmując przyjemnie ciepły kubek z życiodajnym naparem. Mając z tyłu głowy wydarzenia dzisiejszego dnia, najpierw spróbowałem niewielkiej części kawy, aby dopiero później wrócić do spokojnego sączenia. Czy to już mania? Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.
Woda święcona w zamówieniu. Dolana przez cholernego gołębia, który jedyne, co potrafi, to ślepo słuchać poleceń kogoś, kogo zapewne nigdy na oczy nie widział. Zero pomyślunku, przeanalizowania sytuacji. Musiał zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich działań. Nikt przecież nie jest tak głupi, aby samemu porywać się z wodą święconą na zdenerwowanego demona. Prawda?
W zamyśleniu zacząłem pukać paznokciami odmiennej ręki w białą powierzchnię kubka. Ze wzrokiem utkwionym w bliżej nieokreślonym punkcie, powoli poddawałem się szaleństwu. Bo jak inaczej określić to, że właśnie zobaczyłem szkaradną istotę, która wpatrywała się we mnie zza ceglanego narożnika ściany, jaka oddzielała bezpieczną, oświetloną kuchnię od pogrążonego w mroku mieszkania?
Nie zareagowałem jednak strachem. Zaśmiałem się krótko jak na widok starego, dobrego przyjaciela, którego widziałem od lat, po czym upiłem kolejny łyk kawy.
— Będziesz tam stał i patrzył się na mnie, dopóki nie zasnę, prawda? — spytałem beznamiętnym tonem, wiedząc, że i tak nie otrzymam odpowiedzi. Szkarada wzruszyła jedynie ramionami czy co tam posiadała i przeszła na drugą stronę salonu, nadal skrywając się w cieniu. Nigdy nie była zbyt rozmowna. W sumie, jedyne, co robiła, to podążała za mną wieczorami i roztaczała wokół przerażenie. Bo nieważne, jak bardzo starałem się udawać, że obecność bestii na mnie nie wpływa, to i tak wystarczyło jedno spojrzenie na tę okropnie, obrzydliwie wręcz zdeformowaną twarz, abym przegrał walkę z samym sobą, schował się pod kołdrą i tam, przerażony, skulił się, czekając do białego rana, aż wszystko się uspokoi.
Dłuższą chwilę później, odłożyłem pusty kubek do zlewu i zbliżyłem się do granicy między światłem a cieniem. Wziąłem głęboki wdech, zacisnąłem dłonie w pięści. Miałem jakąś minutę, nim oni wszyscy opuszczą swoje nory, dopadną mnie, zniszczą zupełnie. Spiąłem wszystkie swoje mięśnie i wyskoczyłem przed siebie. Lepki wręcz mrok ogarnął mnie, chcąc utrudnić dostanie się do przełącznika światła. Lecz musiałem to zrobić, pokonać potwory w swojej głowie i wyjść zwycięsko z tego starcia. Słyszałem za sobą stukot pazurów, kopyt, Bóg wie, co one tam mają. Ciężkie oddechy na moim karku mówiły, że jeszcze chwila i przegram.
W ostatniej prawie chwili uderzyłem dłonią w przełącznik i osunąłem się po ścianie na podłogę, kiedy światło ogarniało pomieszczenie, wypędzając bestie, niszcząc je i odsyłając w niebyt.
Dopóki znowu nie zapadnie zmrok.


***
There's no way to contain
This storm swelling inside me
I'm a bomb you can't defuse

Wchodząc na komisariat, prawie już zapomniałem o tym, co się wydarzyło. O próbie zamachu na moją piekielną personę, o ataku wizji i potworów z mojego umysłu oraz nocy, pełnej koszmarów. Czułem się jak na kacu, wyprany z chęci do życia, marzący jedynie o kawałku podłogi, gdzie mógłbym się zdrzemnąć. Jednak, rzecz jasna, nikt mi czegoś takiego nie zapewni, bo po co? Po co troszczyć się o pracowników? I na co idą nasze podatki?
Ledwie żywy, pchnąłem barkiem szklane drzwi, a mój wzrok momentalnie uciekł w stronę głównego biurka, przy którym znudzony policjant, świeżak, z tego, co widziałem, zbierał od zaniepokojonych mieszkańców San Lizele wszystkie zgłoszenia o zaginionych kotach czy bójkach w lokalnych parkach. Ktoś tam już stał, więc podszedłem bliżej i zupełnie znieruchomiałem. Jasne włosy, delikatna twarz, anielski smród, który drażnił nozdrza. To ten dzieciak z kawiarni, ostatnia osoba, którą chciałbym zobaczyć w tejże chwili.
W zupełnej ciszy, wypełnionej przyspieszonym, panicznym wręcz oddechem blondyna, przebiegłem spojrzeniem od, o losie, bukietu kwiatów do stróża. Następnie, zupełnie ignorując obecność młodzieńca, pochyliłem się nad policjantem.
— Co to do kurwy nędzy i jej cholernych córek znaczy? — wycedziłem jadowicie, wskazując na niedoszłego zamachowca — Kto go tu wpuścił? Czego chce? I co to są za badyle?
— Sam tu przyszedł — Funkcjonariusz odsunął się nieco wraz z krzesłem, uśmiechając się przepraszająco do dygoczącego dzieciaka — Szukał cię, a ty, jak na zawołanie,...
Uderzyłem dłonią w blat, chcąc jakoś rozładować emocje.
— D-Detektywie Shelgyn — zaczął drżącym głosem anioł, więc zwróciłem się w jego stronę.
— Nie odzywaj się. Po prostu zamilcz, bo ci do akt, oprócz napaści na funkcjonariusza, jeszcze piękny bukiet uwag i wykroczeń wpiszę — warknąłem, po czym chwyciłem dzieciaka za ubrania i pociągnąłem go w stronę biura. Tam, korzystając z okazji, że jeszcze nikt nie postanowił zjawić się w pracy, pchnąłem blondyna na swój fotel, samemu stając przed nim. Szybko zmierzyłem go wzrokiem z góry, zastanawiając się, co mam teraz zrobić. Nie były to o tyle typowe dla hollywoodzkich filmów dywagacje, wewnętrzny dylemat między przysłowiowym dobrym a złym policjantem, a raczej zwyczajny moment zadumy. Bo ten anioł, trzęsący się jak galareta, rzeczywiście mnie denerwował. Z drugiej strony jednak, pchany czystą ciekawością, chciałem się dowiedzieć, dlaczego postąpił w taki, a nie inny sposób. Tylko jak pogodzić te dwa sprzeczne toki myślenia?
Odetchnąłem ciężko, nieco spuszczając z tonu, po czym oparłem się o blat biurka i odchyliłem głowę w stronę sufitu. Zabandażowaną dłonią muskałem kolbę obrzyna przy swoim pasie.
— To, co zrobiłeś wczoraj — zacząłem powoli, dokładnie ważąc swoje słowa, nim opuszczą moje usta — Było głupie, zdajesz sobie z tego sprawę?
Niemrawe przytakniecie, ściągnięcie ramion, splecenie dłoni na kolanach. O losie, czy każdy anioł tak się zachowuje? Gdzie są ci wszyscy niebiańscy wojownicy z płonącymi mieczami, siejącymi popłoch i zamęt? Wszyscy już zginęli czy co?
— I na pewno rozumiesz też, że jestem zły, nie?
Oczy dzieciaka zaszkliły się, kiedy po raz kolejny przytaknął. Coś ukuło mnie w sercu, więc sięgnąłem po miskę z cukierkami Jeffersona i podsunąłem ją niezbyt grzecznie pod nos chłopaka.
— Poczęstuj się — powiedziałem, cudem ukrywając w głosie niechęć do okazywania jakiegokolwiek zainteresowania drugą osobą. Czasami jednak trzeba to zrobić — Cukier pomaga na wszystko. A temu idiocie przyda się dieta.

<Cigno?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz