31 paź 2016

Od Gwendoline do Cassie

Podnosząc wzrok znad książki, machinalnie rozejrzałam się wokół siebie, szukając kogoś, kto mógłby przeszkodzić w szukaniu kolejnych, jeszcze dokładniejszych informacji na temat przebiegu wilkołaczej przemiany. Iluzję zupełnej pustki przerwała siedząca przy stoliku, czarnowłosa dziewczyna. Niesamowicie ciemnymi oczyma wpatrywała się w zegar, oddzielony szybą od wnętrza biblioteki, tym samym nie powinna mi przeszkodzić Szybko odwróciłam wzrok i, nie słysząc żadnego alarmującego hałasu, skupiłam się na tekście. Ze wszystkich ksiąg, jakie udało mi się znaleźć, ta okazała się najciekawsza, a zarazem najprzydatniejsza. Autor opisywał w niej istoty, zapewne już dawno wymarłe, potrafiące przejmować kontrolę nad ciałem wilka, korzystające z niego jak z własnego, słabego organizmu. Pisał też o nieświadomych użytkownikach tejże mocy – biegających, walczących w snach razem z wilkami, jednak niekontrolujących ich bezpośrednio, jak ich silniejsi bracia. Świadomość tych istot, po ich śmierci, miała osiadać w ciele stworzenia, które kontrolowali, mimo tego, że ich ciała dawno gniły w ziemi, oni nadal żyli, kontrolując zwierzę.
Ponownie obrzuciłam otoczenie szybkim spojrzeniem i, nie widząc, ani nie słysząc jakiegokolwiek zagrożenia, złączyłam potrzebne kartki i szarpnęłam nimi, wyrywając z książki. Zgniotłam wyrwane strony i wcisnęłam je do kieszeni kurtki, wracając do czytania woluminu. Przekartkowałam dzieło, aż do znalezienia rysunku, przedstawiającego to tajemne stworzenie. Wpatrywałam się w niepozorny malunek, aż do usłyszenia zbyt głośnych kroków. Niepewnie zerknęłam w bok. Tuż przy mnie stała ta sama ciemnowłosa dziewczyna, wcześniej gniewnie wpatrująca się w niczemu winny zegar, a teraz patrząca na mnie zdziwionym wzrokiem. Gwałtownie zamknęłam książkę i odłożyłam ją na odpowiednie miejsce, tuż obok podobnych tytułów. Ucieknąwszy wzrokiem, wyminęłam ją, ściskając zmięte kartki, nadal znajdujące się kieszeniach kurtki. Mimowolnie zerknęłam za siebie, by upewnić się, że nieznajoma za mną nie idzie, a ja spokojnie mogę opuścić bibliotekę.
Położyłam dziennik i pierwszy lepszy długopis, jaki udało mi się znaleźć, na drewnianym stole. Wyjęłam zmięte kartki z kieszeni i wygładziłam je na tyle, bym mogła rozczytać zapisany na nich tekst. Pochyliłam się nad zebranymi przedmiotami. Otworzyłam dziennik i, czasami zerkając na strony z woluminu, uzupełniałam stare notatki. Po zapisaniu ostatniego słowa, szybko zamknęłam notatnik i ścisnęłam go w dłoniach.
Nadal nie potrafiłam znieść myśli, że nigdy nie uzyskam wszystkich zdolności, które może uzyskać wilkołak. Może posiadałam wyostrzone zmysły, jednak to, co było najważniejsze, nadal było mi zupełnie obce. Od lat łudziłam się, że kiedyś, z pomocą zebranych informacji, posiądę umiejętność przyjęcia wilczej skóry. Dorastałam w rodzinie prawdziwych wilkołaków, czystej krwi, ale zawsze chciałam od nich uciec, by znaleźć zupełnie innych towarzyszy. Chciałam widzieć braci biegnących po lasach, polować z nimi, miażdżyć przeciwników. Głupia. Głupia dziewczynka, z głupimi marzeniami, która nigdy się nie nauczy.
Dziennika nie otwierałam już kilka dni, starałam się nie myśleć o własnych słabościach, zajmując umysł czym tylko mogłam, nawet beznadziejną pracą w Baker Street. Pytając o możliwość zjedzenia bardziej eleganckiej kolacji zawsze usłyszy się o niepozornym budynku, w którym mieści się 221B Baker Street. Choć wystrój, dość skromny i stylizowany na minioną epokę, opisaną w „Przygodach Sherlocka Holmesa” (choćby za sprawą zastąpienia części krzeseł miękkimi fotelami), nie wskazuje na ekskluzywny charakter restauracji, to jednak kartę dań zdecydowanie skomponowano z myślą o bardziej wymagających podniebieniach. Nie znajdzie się tutaj zwykłej, panierowanej ryby, ale na każdy z serwowanych posiłków może pozwolić sobie każdy, bez ryzyka wydania ostatniego funta. Ciekawostką jest też właścicielka, poza tym, że jest wielką fanką londyńskiego detektywa, jest też ogromną znawczynią wszelkich gatunków herbat. Zawsze bezbłędnie dobiera i poleca odpowiednią dla nastroju i gustu danego klienta tylko po to, aby ten mógł w spokoju zanurzyć się w miękkim fotelu i rozmawiać z przyjaciółmi, popijając swój napar idealny. Dlatego też, jednym z niewielu plusów pracy w Baker Street, był wszechobecny spokój - klienci pojawiali się często, jednak zamawiali cokolwiek raz, może dwa razy, nie więcej, tym samym pozwalając pracownikom restauracji na zajmowanie się czymś zupełnie innym.
Ignorując sytuację w restauracji, zajęłam się czytaniem kolejnej książki, nietraktującej o wilkołakach, czy innych istotach, potrafiących przybierać skóry zwierząt. Przerzuciłam kolejną stronę jakże fascynującej książki, gdy współpracowniczka, szturchnąwszy mnie w ramię, przerwała pogrążanie się w lekturze. Spojrzałam na nią, wcześniej zamknąwszy książkę.
- Klienci. – niepozornym skinięciem głowy wskazała na młodą kobietę i starszego mężczyznę siedzących przy stoliku w głębi sali, najmniej zaludnionym miejscu w całym pomieszczeniu. Ludzie zazwyczaj wybierali fotele przy oknie, by móc oglądać miasto za szybą. Westchnąwszy, chwyciłam długopis oraz notes i skierowałam się w ich stronę, po drodze omijając kilka osób i życząc im smacznego. Dopiero, gdy byłam wystarczająco blisko, rozpoznałam w dziewczynie nieznajomą z biblioteki, mimo to starałam się grać spokojną.
- Dzień dobry – uśmiechnęłam się najprzyjaźniej jak tylko potrafiłam – Państwo już się na coś zdecydowali?

Cassie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz