Ledwie zdążyłam otworzyć drzwi, by wpuścić mężczyznę do
mieszkania, gdy usłyszałam dźwięk powiadomienia. Machinalnie sięgnęłam po
telefon, odblokowałam go i wystarczyło, bym przeczytała tylko pierwsze zdanie z
całej wiadomości, by komórka znowu wylądowała w kieszeni. Przygryzając wargę,
zamknęłam za nami drzwi i poprowadziłam mężczyznę do pokoju, w którym zwykłam
malować. Wciąż milcząc, wyminęłam czarnowłosego i podeszłam do obrazów Renoira,
które ostatnio konserwowałam. Podniosłam je i podałam dyrektorowi londyńskiego
muzeum.
- Coś się stało? – zapytał, patrząc na mnie podejrzliwie i
chwytając płótna pod pachę. Westchnęłam, zerkając w jego niesamowicie jasne
oczy. Splotłam dłonie przed sobą, uśmiechając się fałszywie.
- Praca – wzruszyłam ramionami, uciekając wzrokiem –
Słuchaj, mam coś do załatwienia i to dość pilne.
- Rozumiem – zachichotał – Lydia, prawda?
- Tak, tak. – mruknęłam, siłą wypychając go z pokoju.
- Nie pamiętam, żebyś zajmowała się nią tak, gdy Kit jeszcze
żył – odparł, podchodząc do drzwi wyjściowych. – Oddałaś ją do adopcji.
- Nie miałam pieniędzy, z pensji konserwatorki ledwo da się
wyżyć.
- Kit na pewno ci coś zostawił.
- Tak, zostawił, ale wszystko przejęli teściowie –
warknęłam, otwierając drzwi – Żegnaj.
- Na razie – odpowiedział spokojnie, wychodząc - Jutro
przywiozę ci coś z romantyzmu.
Trzasnęłam drzwiami, a zaraz po jego wyjściu wyjęłam telefon
z kieszeni. Dopiero teraz zaczęłam czytać całą wiadomość. Jeden z moich ludzi,
bodaj pan Fuller, znalazł martwą pannę Cunningham z wyraźnymi śladami pobicia;
jej morderczynią miała być panna Morgan. Cisnęłam telefon z powrotem do
kieszeni i, głośnio klnąc, ruszyłam do prowizorycznej kuchni, gdzie
przeszukałam wszystkie szafki, by znaleźć upragnioną morfinę. Wstrzyknęłam
ostatnią dawkę, jaka udało mi się znaleźć, i wyszłam z mieszkania, a następnie
z bloku. Wiedząc, że jazda po narkotyku nie należy do najlepszych pomysłów,
powiadomiłam jednego z moich ludzi. Ten, wiedząc co może spotkać go za
nieposłuszeństwo, przyjechał własnym samochodem i zawiózł mnie stosunkowo
blisko siedziby, jednak nie na tyle, by ktoś domyślił się, że zmierzam do bazy
przestępców.
Wzięłam latarkę Fullera i włączyłam ją, po czym, odepchnąwszy
mężczyznę od celi, otworzyłam drzwi i weszłam do pomieszczenia. Skierowałam
słup światła na skuloną postać, będącą w istocie panną Morgan. Podeszłam do
niej i przyjrzałam się jej dokładnie. Znowu wyglądała na martwą, jednak, jak
dowiedziałam się podczas ostatniej porażki, to tylko iluzja. Klęknęłam przy
niej.
- Gdzie jest panna Cunningham? – zapytałam, odwracając się
do mężczyzny.
- W wielkiej sali. – odpowiedział, zbliżając się.
- Świetnie – westchnęłam, podnosząc się. Podeszłam do
mężczyzny – Zanieście tam oskarżoną. Musimy ją skazać za tak niedopuszczalny
czyn, prawda?
Zgodnie z moim rozmazem, pannę Morgan przeniesiono do
wielkiej sali, gdzie wybudzono ją i postawiono obok ciała panny Cunningham.
Tak, jak się spodziewałam, nikt nie domyślał się, że to ja jestem morderczynią,
nikt nie zwrócił uwagi na krew na knykciach, na to, że wyszłam najwcześniej z
pomieszczenia, a zaraz po mnie denatka. Całemu procesowi towarzyszyło kilku
morderców i zastępca poprzednika zamordowanej – pająka. To on miał przewodzić
całemu przedstawieniu, ja byłam tylko narzędziem.
- Jesteś gotowa przystąpić do procesu? – zapytał mężczyzna,
występując z tłumu – Zaakceptować wyrok? Nasz osąd jest sprawiedliwy, surowy.
- Daj spokój – warknęłam, podchodząc do dwójki żywych i jednego
trupa – Po prostu ją zabijmy, zawsze to robimy – dodałam, wyjmując broń z
zewnętrznej kieszeni płaszcza. Odbezpieczyłam broń i wycelowałam wylot lufy w głowę
klęczącej panny Morgan.
Hope?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz