23 mar 2017

Od Aleca do Koyori

Pożegnałem się z dziewczyną, dziękując za miły wypad i spokojnym krokiem ruszyłem w kierunku domu. Oparłem dłoń o klamkę i najciszej jak tylko potrafiłem, otworzyłem drzwi by wejść do środka. Z góry dało się słyszeć muzykę dobywającą się z wieży Lauren, która zapewne zabrała się za wiosenne porządki. Na sam początek w swoim pokoju. Mogłem się założyć, że również dorwie mnie i zmusi do posprzątania swojego własnego gniazdka. I pomimo, że u mnie w pokoju panował zawsze absolutny porządek to siostra nie zrezygnowałaby z odwiedzenia go choć na ten jedyny dzień.
Wkradłem się do kuchni, kładąc torby na blat stołu i od razu zacząłem je rozpakowywać, słysząc jak dziewczyna głośno śpiewa Castle On the Hill, szarżując po całym pokoju. Uśmiechnąłem się pod nosem, otwierając lodówkę i wkładając tam zakupione produkty. Gdy drzwiczki urządzenia się zamknęły obok mnie stała już Lauren ze skrzyżowanymi rękoma na piersiach. Świdrowała mnie wzrokiem niczym oczekująca na wyjaśnienia matka, która stoi przy oknie od dwóch godzin i czeka na swojego syna. Wzruszyłem ramionami, robiąc zdziwioną minę.
- Dłużej się nie dało? - opuściła ramiona, podchodząc do torby z zakupami. Przewróciłem oczami, szykując się wewnętrznie na potok słów, którego o dziwo nie było. Zamiast tego na jej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech.
- Przecież poinformowałem cię o mojej dłuższej nieobecności - oparłem się o szafkę, krzyżując nogi i otwierając wzięty przez siebie jogurt z lodówki.
- Za to sprzątasz po obiedzie - wskazała palcem na kran, gdzie leżało już kilka naczyń ze śniadania. Przewróciłem oczami, biorąc łyk jogurtu. Nie pozostało mi nic innego niż się zgodzić. Zresztą innego wyjścia nie miałem.
- Dobra, zrobię ci wspaniały obiad - wbiłem jej palce w bok. Skręciła się z uśmiechem, oddając mi w ramię z pięści. Łosoś ze szpinakiem powinien jej odpowiadać. A na podwieczorek pyszne gofry z owocami. Bez bitej śmietany, która mogłaby posłużyć jej jako broń na zemstę. Dziewczyna zadowolona wróciła na górę.

Obudził mnie dźwięk budzika, gotującego mi kolejną pobudkę. Nie było najlepszym pomysłem oglądanie z siostrą horrorów do trzeciej nad ranem. Jednak ta na upartego wymyśliła sobie zobaczenie najnowszej produkcji Toby`ego Evansa akurat dziś. Osobiście nie lubię horrorów gdzie wypicowany wilkołak poznaje zamkniętą w sobie księżniczkę, która samoistnie prosi się o śmierć, bo miłość to potęga i pragnienie bycia z drugą osobą nawet za cenę życia. Wyidealizowany świat, którym człowiek chciałby nazwać ten, na którym żyje. Tymczasem realnie patrząc, dziewczyna straciłaby życie już przy pierwszej pełni. Nie ważne jak mocno starałaby się pozostać w oczach chłopaka tą samą osobą, ciepłą i miłą, jaką ją pamięta. Ale o dyskusji nie było mowy, gdyż Lauren zawsze stawia na swoim, mówiąc że we mnie za grosz wyobraźni i jakichkolwiek uczuć względem miłości dwójki zakochanych w sobie osób. Cóż... ludzi tak, ale nie nadnaturalnego.
Wytarłem włosy w biały ręcznik, pilnie śledząc godzinę. O równo siódmej powinienem pojawić się w Agencji. Rose tym razem nie odpuści. Wypiłem na szybko kawę i zabrałem ze stołu kluczyki od motoru, przy okazji zostawiając karteczkę dla siostry, na której było wypisane:
Śniadanie czeka w lodówce. Powodzenia na uczelni, potworku. Alec.
Wyszedłem z domu do garażu i pojechałem do swojego ulubionego miejsca w całym życiu, jakim była Agencja.

~~~
Wszedłem do środka ogromnego budynku, mijając z obojętną miną zapracowanych lub "zapracowanych" ludzi. Wzrokiem dosięgłem sylwetkę Christiana, który stał akurat nad biurkiem zapełnionym papierami. Podszedł do niego, klepiąc go w ramię.
-Któż to postanowił się odezwać? - uśmiechnął się szeroko - Uważaj na Rose. Jest dzisiaj w paskudnym humorze. Dzisiaj w nocy miała interwencje na skraju miasta i chyba coś poszło nie tak... - jednak jego wypowiedź przerwało wejście Rosemary, kłócącej się z jakimś pracownikiem. Gdy nas ujrzała, bez żadnego zastanowienia podeszła bliżej z chłodną miną i twardą postawą.
-A ty posiadasz takie coś jak telefon, może?! - oparła dłonie na biodrach, patrząc mi prosto w oczy.
-Cześć, Rose - moje brwi opadły na dół i niepewnie podniosłem dłoń w celu przywitania się. Dziewczyna tylko przewróciła oczami i minęła mnie obojętnie, widocznie nie mając ochoty rozpoczynać kolejnej, zapewne bardzo ciekawej kłótni. Rzuciła tylko szybkie polecenie abym uszykował się na akcję w starym budynku, stojącym w lesie i zeszła do magazynu. Wymieniłem się z Christianem porozumiewawczym spojrzeniem i ruszyłem po broń.
~~~

Dom zdawał się być bardziej opuszczony niż na zdjęciu, które nam przestawiono. Wybite okna, stare dachówki i obdarte z tynku ściany, dodawały mu tylko tajemniczości i pewnego rodzaju uroku. Założyłem strzałę, słysząc jedynie ciche pomruki wiatru, obijającego się o stare ściany i rosnące dookoła drzewa. Rose ruchem dłoni wskazała tylne wyjście, do którego się udała. Wszedłem do środka, otwierając zwilgotniałe drzwi. Panowała cisza i spokój, która wzbudzała pewien niepokój i pewność, że dom w danej chwili nie stał samotnie. Słyszałem tylko ciche kroki Rosemary. Spojrzałem na schody, prowadzące do góry. Jedynie duch były w stanie wejść na górę bez ich ostrzegającego przed zapadnięciem w każdej chwili trzeszczenia. Dom posiadał bardzo dużo pokoi sypialnych. Był zbudowany w typowym, osiemnastowiecznym stylu. I jak widać po pozostawionych śmieciach oraz pustych butelkach po alkoholu, idealne miejsce balowania nieświadomych nastolatków.
Przejechałem dłonią po ścianie, na której były świeżo wyryte ślady pazurów. Założyłem łuk na ramię, chwytając drugą ręką za broń, znajdującą się tuż pod kurtką. Zarysowania skończyły się dokładnie na drewnianych, półprzymkniętych drzwiach. Pchnąłem je delikatnie, kwasząc minę na nieprzyjemny dźwięk ich piszczenia. Ostrożnie wszedłem do środka i stanąłem na środku pokoju, okalając spojrzeniem wszystko dookoła. Światło skutecznie zatrzymywały grube, podarte zasłony, dając wrażenie wieczora, choć godzina była dość wczesna. Z dołu usłyszałem kroki Rose, która zapewne przyglądała się każdemu pokojowi z osobna. Nim się odwróciłem, zostałem przygnieciony do ściany. Łuk spadł gdzieś w bok pokoju, a ból od uderzenia rozniósł się od barku do lewego biodra. Szybkim ruchem złapałem za broń, jednak lodowata dłoń chwyciła mnie za nadgarstek i wbiła swoje pazury głęboko w skórę. Drzwi zamknęły się z hukiem, aż dziw, że nie wypadły z zawiasów. Uniosłem spojrzenie na jarzące się oczy wendigo, wpatrujące się we mnie z pragnieniem i złością. Zimno ściany przedostało się przez kurtkę do skóry. Cholera była silna. Ścigaliśmy ją od półtora miesiąca za morderstwo rodziny i poszczególnych osób, szlajających się w nocy po miasteczku.
Jej druga dłoń spoczęła na mojej szyi, a jej palce zaciskały się coraz mocniej zabierając możliwości zaczerpnięcia powietrza do płuc. Z całych sił próbowałem oswobodzić dłoń z uścisku dziewczyny, która powoli ukazała swoje jakże prześliczne ząbki. Po jakimś czasie, gdy zabrakło mi tchu w płucach, sięgnąłem po broń i strzeliłem w brzuch. Strzał ten co prawda nijak zrobi cokolwiek wendigo, ale da mi możliwość oswobodzenia się z jej uścisku. Odsunęła się w kąt. Stanąłem prosto na nogach, łapczywie starając się wziąć powietrze do płuc. Tym razem upadłem na podłogę, czując na swoich plecach oddech wroga, gdy po okolicy rozległ się strzał, a dziewczyna upadła na ziemię tuż obok mnie, brudząc swoją krwią moją kurtkę. Usiadłem, patrząc w kierunku Rose, która z zadowoleniem mierzyła jeszcze przez chwilę w wendigo. Po chwili schowała pistolet i podeszła, wyciągając ku mnie dłoń.
- Byłby z ciebie całkiem przystojny, leżący trup - posłała mi złośliwy uśmiech, podając łuk.
-Mam zacząć dziękować? - uniosłem brwi do góry, patrząc na martwe brzydactwo z rozwalonym łbem.
- Nie musisz. Dopisuję sobie to do listy odwdzięczeń od ciebie - odwróciła się, wychodząc z pokoju.
Wyjąłem z kieszeni zapałki i rzuciłem jedną, podpaloną ku zasłonom, które momentalnie zajęły się ogniem. Wyszedłem za przyjaciółką z budynku i stanąłem obok niej.
- Dzisiaj twoja kolej dzwonienia do straży pożarnej.
- Niech będzie. A ty zdejmij tą kurtkę, bo jeszcze ktoś pomyśli, że jesteś seryjnym mordercą - zmierzyła mnie wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na czerwonej plamie krwi. Pokiwałem głową, opierając się o ceglany murek i spojrzałem w dym dobywający się ze środka budynku. Niechcący zahaczyłem rękawem o ranę, ciągnącą się od początku nadgarstka do połowy kości łokciowej.
- Cholera - syknąłem pod nosem, czując delikatne szczypanie. Schowałem ją pod rękaw bluzki, gdy Rose się zbliżyła, przybierając swój naturalny wyraz twarzy.
- Będą za moment - schowała telefon do kieszeni, patrząc na mnie badawczo - Zbierajmy się. Nic tu po nas - wskazała ruchem głowy wyjście.
~~~

- Wyjdziesz w końcu z tych raportów czy mam cię siłą odciągnąć? - Rose usiadła na biurku, biorąc kilka zapisanych kartek.
- Głowa mnie boli. Nie dam rady więcej zrobić, a co dopiero dzisiaj to skończyć - ledwo uniosłem głowę do góry, czując jak zaczyna kręcić mi się w niej.
- Rzeczywiście słabo wyglądasz - odrzuciła papiery, przykładając mi dwa palce do czoła i zmarszczyła brwi. Odsunąłem się od niej, wiedząc o momentalnym rozpoczęciu nieprzyjemnego tematu. Wstałem z krzesła, podpierając się o blat biurka. Zostawiłem robotę. Nie dam rady zrobić niczego więcej.
- Wracaj do domu i weź coś - brunetka wstała i ruszyła razem ze mną do wyjścia z budynku.
Rozstaliśmy się na parkingu. Nie miałem ochoty na nic więcej tylko powrót do domu i oparcie głowy o poduszkę. Odpaliłem motor, po drodze wstępując do apteki. Zaczynało mi być coraz zimniej, a nie byłem pewny czy Lauren zakupiła tak jak ją o to prosiłem jakieś leki przeciwbólowe. W środku za to spotkałem Koyori.
- Zbieg okoliczności? - wymusiłem uśmiech, nachylając się nad uchem stojącej w kolejce do kasy dziewczyny. Odwróciła się lekko zaskoczona i uśmiechnęła.
- Alec... - zaczęła, odwracając się w moją stronę.

Koyori?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz