23 kwi 2017

Od Coleen do Luciela

Westchnęłam po raz kolejny w ciągu tych kilku minut, gdy Makaron zaczął ciągnąć za nogawkę moich jeansów. Nieznośny jamnik już od dłuższej chwili usiłował odciągnąć mnie od pracy, którą i tak powinnam skończyć już dawno temu. Szefowa dosłownie mnie zabije, jeśli jutro nie zaniosę jej teczki z przykładowymi ilustracjami do książki, a ja już w tamtym momencie byłam pewna, że nie zdążę na czas. Cóż, pozostało mi tylko wybierać sobie trumnę i po krótkim namyśle zdecydowałam się na dębową, wyściełaną miękką, najlepiej w jasnym odcieniu ecru z motywem kwiatowym satyną. Już nawet miałam wybrać odpowiedni rozmiar, ale upierdliwy pies znowu dał o sobie znać.
- Makaron, mendo, akysz! - machnęłam w jego stronę ręką, jakbym chciała odpędzić niewielką muchę, a nie jamnika. Odpowiedziało mi żałosne skomlenie i po przestudiowaniu w myślach całkiem pokaźnej listy przekleństw, wstałam od biurka i skierowałam się w stronę drzwi. 
Przy akompaniamencie radosnego szczekania założyłam parówkopodobnemu psisku szelki i dopiero po podniesieniu jamnika, mogłam normalnie, na spokojnie zapiąć mu smycz. Wystarczyło jednak, że ten dotknął tylko łapami podłogi, a cały entuzjazm do niego wrócić. Nie inaczej było przy otwieraniu drzwi, bowiem zostałam niemal staranowana przez osiem kilogramów miłości i strawionej już dawno karmy.
- Znowu przytyłeś, grubasie. Ledwo się ruszasz - przez niemal całą drogę rzucałam w stronę psa niezbyt miłe komentarze, tocząc z nim jednostronny dialog. Z perspektywy przechodniów musiałam wyglądać naprawdę komicznie. Drobna szatynka pod ogromnym parasolem w kolorach tęczy rozmawiająca z ciapkowatym jamnikiem, który niemal ciągnął ją za sobą. Nie mogłam na to nic poradzić, bo Makaron miło swoich pozornie niewielkich rozmiarów był naprawdę silny. Wolałabym chodzić z Shilohem przez dwie godziny aniżeli właśnie z psem nazwanym na cześć włoskiego specjału, który uważał się za pana i nie miał oporów przed zatrzymywaniem się na środku chodnika, by móc powąchać co ciekawszy krzaczek. 
Dopiero pod sklepem mogłam się od niego uwolnić, bo musiałam zostawić go przywiązanego do stojaka na rowery. Nigdy nie miałam przed tym oporów, bowiem czworonóg obszczekiwał wszystko co się ruszało, a w niektórych sytuacjach potrafił być groźniejszy niż niejeden owczarek. Przykład; moja sąsiadka na sam widok jego pyska chowa swojego bernardyna do mieszkania.
Ostatnimi czasy strasznie polubiłam soki owocowe, toteż nic dziwnego, że podeszłam do kasy z ogromną torbą cytrusów. Nie zapomniałam też o paczce smakołyków, miałam po prostu zbyt dobre serce. 
Młoda dziewczyna za kasą wpatrywała się we mnie z rozdziawionymi ustami, uważnie lustrując moją osobę. Nawet nie patrzyła co kasuje, tak była zaaferowana tym zajęciem. Machinalnymi ruchami przesuwała kolejne siatki z owocami, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Um, coś się stało? - odezwałam się, gdy regularne pikanie zaczęło doprowadzać mnie do szału.
Ta tylko skinęła głową w odpowiedzi nagle speszona. Szybko zapłaciłam za zakupy i kiedy już miałam wyjść na zewnątrz, zawył alarm. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, bo chociaż niczego nie ukradłam, nie przeoczyłam ciekawskich spojrzeń ludzi z kolejki.
- Proszę wywinąć kieszenie, pokazać torbę i paragon - postawny ochroniarz podszedł do mnie, przecierając dłonią zmęczoną twarz. Wyciągnęłam wszystko co miałam przy sobie, a po chwili, która zdawała się nie mieć końca, ochroniarz przewrócił oczami. 
- Na liście brakuje psiego żarcia - mruknął.
Zamrugałam gwałtownie, zaskoczona.
-Przecież położyłam je na taśmie, najwyraźniej wina leży po stronie kasjerki - czułam się nadzwyczaj głupio, stojąc tak w punkcie obsługi.
- Proszę sobie nie żartować.
Prychnęłam cicho.
- Macie tu kamery, sprawdźcie to. Nie moja wina, że macie niedoświadczonych pracowników.
Zdawało mi się, że ochroniarz mi odmówi, ale mruknąwszy pod nosem kilka niecenzuralnych słów, poczłapał do swojego biura, z którego wrócił z niezbyt zadowoloną miną. 
- Najmocniej przepraszam, zaszła pomyłka - zaczął się tłumaczyć, a mnie zrobiło się go szkoda. Potraktował mnie dość chłodno, ale wykonywał swoją pracę. 
Wyciągnęłam z portfela pieniądze i podałam mu.
- Niech pan zapłaci za te smakołyki. I tak zmarnowałam już dość czasu - pożegnałam go niemal idealnym uśmiechem, wracając do skaczącego wokół roweru jamnika. Tym razem jego widok mnie ucieszył, po tysiąckroć bardziej wolałam jego towarzystwo niż stanie przy tym gburowatym ochroniarzu.
Szliśmy akurat parkową alejką, gdy pomiędzy dębami mignęło mi jakieś zwierzę. Pierwszą myślą było to, że to jedna z wiewiórek, ale stworzenie było zdecydowanie zbyt duże jak na kolejną Baśkę.
Nie zdążyłam zanalizować nic innego, bowiem Makaron wiedziony łowieckim instynktem zerwał się i pobiegł za istotką. Pozostało mi tylko gonić rozemocjonowanego jamnika, który raz po raz znikał za konarem kolejnego drzewa, omijając je slalomem. Zatrzymał się dopiero tuż przed wysokim mężczyzną trzymającym na rękach szopa. 
- Makaron, kretynie! - złapałam go za szelki, odciągając od nóg bruneta i jego zwierzaka. Kiedy się schyliłam, by go złapać, z mojej torby wypadły niemal wszystkie owoce, rozsypując się po całym brudnoszarym chodniku. Czułam jak moje policzki zaczynają robić się czerwone. - Najmocniej przepraszam za swojego psa, zazwyczaj się tak nie zachowuje.
Kłamstwo. To tak jakby powiedzieć, że Hitler miał fundację charytatywną.
Przejechałam wzrokiem po rozrzuconych cytrusach. Ten dzień nie mógł być jeszcze gorszy.

Luciel?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz