27 kwi 2017

Od Luciela do Coleen

Ten dzień nie mógł być jeszcze gorszy. Od tygodni nie miałem pracy, co natychmiastowo poskutkowało atakiem złego samopoczucia. Przez pierwszy tydzień nie wychodziłem z łóżka, zaniedbując także Nico. Pod koniec tygodnia pojawił się mój brat - Raphael. Siłą wyciągnął mnie z mieszkania i wraz z szopem zawiózł do rodziców. Tam spędziłem kolejne dwa tygodnie, pomagając rodzicom. Zmuszenie się do aktywności fizycznej i kontaktów ze światem podziałało kojąco. Wróciłem do mieszkania, zaopatrzony w jedzenie i z obietnicą regularnych wizyt. Nie mogłem się więc zapuścić ponownie.
Tego dnia z domu wypchnęła mnie potrzeba zrobienia zakupów. Wziąłem przy okazji Nico na spacer, co szczególnie ucieszyło szopa. W międzyczasie omal nie zostałem rozjechany przez auto. A w parku szop zniknął mi z oczu. Wszystko było w miarę dobrze, gapiłem się w niebo, myśląc nad tym, czy powieszenie się to dobry pomysł na śmierć, ale doszedłem do wniosków, że chyba nie, gdy do moich uszu doszedł pisk szopa. Nim zdążyłem się zorientować w sytuacji, Nico wspiął się po mnie i spanikowany popiskiwał cicho, skryty w moich ramionach.
Natomiast przed moimi nogami wyhamował jamnik, szczekając na nas. Spojrzałem na psa podejrzliwie, zastanawiając się, kiedy postanowi zeżreć moje kostki. Tuż za psem wypadła nieznajoma mi kobieta. Chwyciła zwierzę za szelki, odciągając je.
- Makaron, kretynie! - rzuciła.
Ciekawe imię, jak na psa.
Z torby wypadły jej owoce, rozsypując się dookoła. Spojrzałem na nią, patrząc ze spokojem, jak robi się coraz bardziej czerwona.
- Najmocniej przepraszam za swojego psa, zazwyczaj się tak nie zachowuje.
Przekrzywiłem głowę, przypatrując jej się.
- To jamnik, wydaje mi się, że one się tak zachowują zazwyczaj - powiedziałem cicho. 
Gdy wreszcie przypięła psa na smycz, Nico zdecydował, że może opuścić bezpieczne schronienie i zeskoczył na ziemię, przypatrując się jednak jamnikowi bystro.
Pochyliłem się, by pomóc jej pozbierać rozsypane owoce.
- Dziękuję - mruknęła, robiąc się jeszcze bardziej czerwona.
Posłałem jej słaby uśmiech. Na nic więcej nie miałem siły.
- Niech go pani pilnuje na przyszłość. Jakaś wiewiórka mogłaby przypłacić taką eskapadę życiem - tym razem uśmiechnąłem się trochę szczerzej.
Nie bądź dupkiem, Luciel.
- Postaram się - odpowiedziała lekkim uśmiechem.
- Luciel - rzuciłem, zupełnie bezsensownie.
Dzień i tak miałem już koszmarny, rozmowa z kimś, kto nie jest moim szopem, nie mogła mu już zaszkodzić.
- Coleen - odparła.
- Miło było cię poznać - dodałem odruchowo.
- Wcale nie.
Uniosłem brwi, zaskoczony.
- Przynajmniej tutaj się zgadzamy. Ale mogę ci pożyczyć szczerze miłego dnia.
Skinęła mi głową na pożegnanie. Przypiąłem szopa do smyczy i ignorując poszczekiwanie psa, ruszyłem w drogę powrotną.
***
- Daj mi spokój, Nico - warknąłem, próbując odgonić natarczywe zwierzę.
Szop jednak nie dawał za wygraną i dręczył mnie dopóki nie wstałem. Rzuciłem mu mordercze spojrzenie.
- Nienawidzę cię, mała cholero.
Odpowiedział mi zirytowanymi piskami. Jeszcze śmie pyskować. Kłócąc się ze zwierzakiem, przygotowywałem sobie śniadanie. Zrobiłem je też Nico.
Razem ruszyliśmy na spacer, kierując się w stronę parku. Tam spuściłem go ze smyczy, by mógł sobie robić, cokolwiek tam szopy robią. Usiadłem na ławce, wystawiając twarz do słońca.
Na ścieżce zobaczyłem znajomą postać. Przez momencik łączyłem fakty, by rozpoznać w niej dziewczynę od psa o imieniu Makaron. Ona była chyba... Coleen. Możliwe. Tym razem nie była na spacerze z miniaturowym mordercą, ale z innym psem.
Gdy złapała mój wzrok, pomachałem jej.

Coleen?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz