Chłopak który pomógł odnaleźć mi drogę powrotną kiepsko wpasowywał się we wzorzec typowego bohatera - był małomówny, opryskliwy i raczej nie przepadał za towarzystwem. Na potrzeby chwili w myślach zdążyłam usprawiedliwić jego zachowane jakąś traumą z dzieciństwa, może był sierotą wychowywaną przez oceloty? Strasznie korciło mnie by go o to dopytać, ale to byłoby niegrzeczne. Na szczęście nie brakowało mi pomysłów do rozmów. Niestety, James przez większość spaceru milczał, przez co nie było mi dane poznać odpowiedzi na pytania o jego zainteresowania, pochodzenie, upodobania modowe, gust muzyczny, ulubiony sos do kebaba, kolor pierwszego roweru, czy woli buty sznurowane, a może na rzepy, och i jaki nosi rozmiar zegarka, wolałby być bananem, a może śliwką, i w jaki sposób jeansy nosiłyby jeansy, gdyby mogły je nosić. Na swój sposób podziwiałam jego cierpliwość i wytrwałość, gdy trwał w niekończącej się ciszy, niczym jakaś zakonnica ze ślubami milczenia, tylko że raczej marna byłaby z niego kobieta. Od ciągłego gadania zaschło mi w gardle, więc w końcu poddałam się, pozwalając by moje uszy zapełnił szum wiatru i odgłos naszych kroków, jednak nie na długo - na moje usta sama wcisnęła się piosenka "Latawce, dmuchawce wiatr", którą po chwili zastąpiła melodyjka z popularnej reklamy.
- Proszę, oto jesteśmy. Mam nadzieję, że trafisz do domu. - rzekł mężczyzna zaskakując mnie brzmieniem swojego głosu. Już zapomniałam, że potrafi mówić. Nie zdążyłam nawet podziękować mu za nieocenioną pomoc i miłe towarzystwo, gdy odwrócił się na pięcie, by powoli odejść w swoim kierunku.
- James...! - zawołałam, zastanawiając się nad odpowiednim pożegnaniem. "Do widzenia"? Zbyt oficjalne. Może zwyczajne "cześć" zdałoby egzamin? Chłopak odwrócił głowę, a po chwili usłyszałam głośne burczenie w brzuchu, co gwałtownie odmieniło mój nastrój. Spojrzałam mu w oczy, a moja twarz przybrała wyraz na kształt miny nadopiekuńczej babuszki, połączonej z przenikliwością przesłuchującego "złego policjanta" w najbardziej rygorystycznym więzieniu - Czy Ty jesteś głodny? - spytałam z pełną powagą unosząc przy tym jedną brew, choć w głębi duszy znałam już prawdę.
- Nie ale...
- Żadnych ale. - nie pozwoliłam mu dokończyć, moja nagła pewność siebie była zdziwieniem dla mnie samej - Nie pozostawię żadnej biednej, samotnej istoty na pastwę śmierci głodowej. Nie i już! - tupnęłam nogą dla podkreślenia mocy wypowiedzi. Na twarzy James'a malowały się tysiące uczuć, m.in. zdziwienie, że teraz to on został wpakowany w rolę księżniczki w tarapatach. Burczenie rozległo się ponownie, co przypomniało mi, że muszę działać szybko.
- To... Na co masz ochotę? Tosty? Kanapeczki? Kiełbaski z grilla? Pączki? Pizzę? Spaghetti? Roladki? Guacamole? Może wolisz coś wegetariańskiego lub bez glutenu? A tak w ogóle to robię najpyszniejsze naleśniki pod słońcem, koniecznie musisz spróbować! - odruchowo złapałam go za rękę by pociągnąć w stronę domku, po czym szybko puściłam ją i gwałtownie odskoczyłam, przypominając sobie akcję z nożem w lesie i to, że sprawiał wrażenie jakby mnie nie lubił *choć miałam nadzieję, że to tylko pozory*. Spodziewałam się teraz wszystkiego, wybuchu złości, obelgi, lub że po prostu obrazi się i sobie pójdzie. Chwila zdawała się być wiecznością, w końcu zdobyłam się na pytające spojrzenie.
- To co mówiłaś o tych naleśnikach? - rzucił w końcu, na co odetchnęłam z ulgą. Wydało mi się nawet, że przez ułamek sekundy dostrzegłam na jego ustach coś na kształt uśmiechu.
Bez zbędnych ceregieli ruszyliśmy w stronę mojej posiadłości. Droga upłynęła mi na wychwalaniu licznych zalet przyrządzanych przeze mnie naleśników i dopytywaniu o ulubione smaki przybysza, choć niestety, nie udało mi się z niego wyciągnąć zbyt wiele, no ale cóż, wiadomo że głodny człowiek to zły człowiek. Już po chwili naszym oczom ukazała się średniej wielkości, stara willa, nieco uszkodzona zębem czasu, choć nadal urokliwa. Jednak jej prawdziwy skarb, olbrzymi, różany ogród pozostawał schowany z tyłu, choć nie dało się ukryć przepięknego, kwiecistego zapachu.
<James?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz