22 cze 2017

Od Aurayi do Ezequiela

Pierwszą rzeczą, jaka dotarła do mojej podświadomości był hałas z ulicy. Na początku nie wiedziałam co to za denerwujący dźwięk. Jedyne, czego pragnęłam to pozostać w tej błogiej ciemności, w zawieszeniu. Jednak gdy dźwięk stawał się coraz bardziej natarczywy, moja podświadomość zaczęłam niechętnie wracać do normalnego funkcjonowania. I wtedy wszystko do mnie wróciło. Echo strzału, krew, nieznajomy, mieszkanie, jakiś ohydny zapach, którym mnie otumanił. Szybko poderwałam się z kanapy. Cóż za dżentelmen… przynajmniej nie zostawił mnie na podłodze. Podziękuję mu za to zanim go zamorduję.
Niestety nie udało mi się długo ustać. Nogi miałam jak z waty, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy po dwóch sekundach wylądowałam na podłodze. Najwidoczniej James musiał wrócić do domu jak spałam, ponieważ na mój jakże cichy dźwięk upadku zareagował natychmiast i wpadł do pokoju niczym burza.
- Nic ci nie jest? – spytał.
Spróbowałam się podnieść. Tym razem powoli, mając na uwadze moją poprzednią próbę wstania. Jednak i to okazało się ogromnym wysiłkiem. W głowie mi się kręciło nie miłosiernie, a do mojego mózgu informacje docierały jakby z opóźnieniem. Co ten kretyn mi zrobił? Nieważne. Teraz to najmniej istotne. Muszę spróbować wstać raz jeszcze. Będę próbować, dopóki mi się to nie uda. Albo przynajmniej do czasu, kiedy ostatnie toksyczne opary nie znikną z mojego organizmu.
Jedna po drugiej moje próby powstania kończyły się tak samo – upadkiem. James chciał mi pomóc, jednak odtrącałam go za każdym razem mówiąc, że wszystko w porządku i poradzę sobie sama. Wiedziałam, że taki układ mu się nie podoba. Przez cztery ostatnie lata starał się pomagać mi we wszystkim. Być przysłowiowym starszym bratem, którym nie był przez dwadzieścia lat. Czasami zastanawiałam się czy ta więź jest do uratowania. Oczywiście to nie wina mojego brata. To ja byłam osobą, która najwyraźniej przez te ostatnie lata doznała jakiegoś uszczerbku. Albo może się z nim urodziłam? Czasami zdarzało mi się, że nawiedzała mnie myśl, iż może jednak dalej powinnam być zamknięta, trzymana z dala od wszystkiego. Może tak długo żyłam niczym pustelnik, z dala od kogokolwiek, że już nie potrafię żyć inaczej?
- Aura, proszę, daj sobie pomóc. – James podszedł do mnie zdesperowany, a w jego oczach widziałam błysk zdeterminowania. Nie zamierzał odpuścić. Westchnęłam tylko i kiwnęłam głową na znak zgody. Na chwilę obecną nie miałam nawet sił się kłócić. Na twarz chłopaka wpłynął powoli uśmiech ulgi, podszedł do mnie, pomógł mi wstać i trzymał mnie tak długo, dopóki nie mogłam stanąć o własnych siłach.
- Musiałaś spać w bardzo niewygodnej pozycji – zaśmiał się.
Zaraz… on myślał, że ja ot tak w środku dnia zasnęłam? No jasne. To by znaczyło, dlaczego siedział cicho i niczym się nie martwił. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że to wszystko moja wina. Punkt dla nieznajomego. Pomyślał o wszystkim, ku mojemu nieszczęściu.
Gdy w końcu mogłam stać o własnych siłach, posłałam bratu poważne, lekko smutne spojrzenie. Od razu spoważniał. Zaśmiałam się gorzko. Jakimś cudem zawsze wiedział, że coś jest nie tak. Potrafił wyczuć momenty, kiedy to wpakowałam się w kłopoty. A niestety takich momentów było wiele. Doszło to wszystko do takiego stopnia, że zastanawiam się, dlaczego on nadal przebywa w moim towarzystwie i przyznaje się ludziom do tego, że jesteśmy spokrewnieni. Zawsze widziałam, jak ludzie patrzą się na niego z politowaniem. To on był jasną gwiazdą na niebie, ja zaś tylko zwyczajnym, zapomnianym skrawkiem skały, który potrafi tylko spadać.
- James. Pamiętasz ten dom na obrzeżach miasta, który mi kiedyś pokazywałeś? – potwierdzające kiwnięcie głową – Proszę, spakuj wszystkie rzeczy i je tam przenieś.
- Aura…
Nim chłopak zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, zniknęłam w odmętach mojego pokoju. Brat dobijał się do moich drzwi. Zadawał liczne pytania, na które ja sama do końca nie znałam odpowiedzi. Jak miałam mu to wszystko wytłumaczyć? Jak mam powiedzieć mu o mojej własnej głupocie? Bo patrząc na moje poczynania z perspektywy czasu można je tylko nazwać: „głupie”. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nieznajomy zaczął mnie uważać za wariatkę. A ja chyba przyznałabym mu rację. Boże, jakie to żenujące.
- Proszę, powiedz mi tylko czy wszystko w porządku – usłyszałam przytłumiony głos przy drzwiach. On naprawdę się martwił, a ja naprawdę nienawidziłam siebie w tym momencie.
- Nie. – odpowiedziałam cicho, lecz w takiej intonacji, aby chłopak miał szansę usłyszeć odpowiedź. I chyba zrozumiał również ukryte znaczenie za nimi, gdyż od razu poszedł pakować nasz skromny dobytek.
Siedziałam oparta plecami o drzwi i zastanawiałam się, co dokładnie dzisiejszego dnia poszło nie tak. To, że wyszłam z domu? To, że pomogłam temu nieszczęśnikowi? Czy może to, że pomogłam temu nieznajomemu, a potem we własnej niepoczytalności zaprowadziłam go do domu? Albo jeszcze to, że od tak dałam się zaskoczyć i dać się czymś uśpić?
Ja nie chciałam nie wiadomo czego. Jedyne czego pragnęłam, to rozwiązać tę sprawę, znaleźć zabójcę. Nie jestem jednak wystarczająco dobra, aby dokonać tego samemu. Dlatego chciałam pomocy nieznajomego, choć chyba za mocno chciałam mu narzucić swoją obecność, dlatego potraktował mnie tak, a nie inaczej. Ale czego ja się spodziewałam? Tak było od zawsze. Zawsze jest tak, że ludzie uciekają ode mnie, traktując mnie jak śmiecia, niechcianą zabawkę, albo uszkodzony przedmiot. Nie zważają na nic.

Samotność to dziwna rzecz.
Zakrada się cicho i niepostrzeżenie. Siada obok ciebie w ciemności. Głaszcze cię po włosach, kiedy śpisz. Owija się wokół twojego ciała i zaciska się tak mocno, że brakuje ci tchu, że zamiera twój puls, choć krew płynie coraz szybciej. Dotyka ustami miękkich włosków na twoim karku. Zostawia kłamstwa w twoim sercu, kładzie się w nocy w twoim łóżku, wysysa światło z każdego kąta. Nie odstępuje cię na krok, kurczowo trzyma cię za rękę tylko po to, żeby jednym szarpnięciem pociągnąć cię w dół, kiedy usiłujesz się podnieść.(...) A kiedy sądzisz, że jesteś gotów odejść, że jesteś gotów się uwolnić, zacząć od nowa, samotność jak stary znajomy staje obok twojego odbicia w lustrze i patrząc ci prosto w oczy, mówi: no dalej, spróbuj przeżyć życie beze mnie. Nie znajdujesz słów, żeby bronić się przed samym sobą, przed głosem, który powtarza, że nie jesteś wystarczająco dobry nigdy nigdy nigdy nie będziesz wystarczająco dobry.
Samotność to zgorzkniały, żałosny towarzysz.
Zdarza się, że po prostu nie odpuści
.”

Zaśmiałam się smutno na wspomnienie jednego z licznych cytatów, opowiadanych przez James’a. Mimo woli zapamiętywałam je. A one okazywały się bardzo znajome, prawdziwe, jak przyjaciele, którzy rozumieją cię w każdej chwili. Jedyni, którzy z tobą pozostają.
Wiedziałam, że nieznajomy potraktuje mnie jak wszyscy inni, choć liczyłam na to, że tak to się skończy dopiero po rozwiązanej zagadce. On nie rozumiał, dlaczego jest to dla mnie takie ważne. Nie rozumiał, że przez lata przynosiłam wyłącznie ból i cierpienie. Niszczyłam ludzi, bo tak mi kazano. A teraz, gdy mam szansę przynajmniej w części odkupić swoje winy, cały świat jest przeciwko mnie. Może jednak jestem potworem, za którego uważa mnie świat. Może jednak nie zasługuję na drugą szansę.
Otarłam pojedynczą łzę, która śmiała mi się sprzeciwić i wyjść na światło dzienne, ukazując się innym, dumnie spływając po moim policzku. Wytarłam ją szybkim gestem. Nie mogę się teraz poddać. Udało mi się zebrać parę informacji, przyglądałam się nieznajomemu, jak pracuje. Mam kilka pomysłów, a skoro on nie chce ze mną współpracować, to trudno. Od zawsze radziłam sobie sama, dlaczego teraz miałoby być inaczej? A poza tym nieznajomy dość wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Nie on pierwszy i na pewno nie ostatni. Postaram się sama rozwiązać zagadkę i znaleźć sprawcę. Nawet jeśli poniosę klęskę, będę mogła przynajmniej się nacieszyć myślą, że próbowałam.
Wstałam z podłogi z jeszcze większa siłą i determinacją. Wyszłam z pokoju i udałam się w kierunku wyjścia, skradając się tak, by brat nie usłyszał, że wychodzę. Albo starałby się nie powstrzymać, albo iść ze mną. Żadna z tych opcji nawet nie wchodziła w rachubę.
Gdy tylko wyszłam na dwór, oślepiły mnie jaskrawe promienie Słońca, a dźwięki ulicy zdawały się ranić moje uszy. Byłam jeszcze bardziej wyczulona na wszystko, co mnie otaczało. Świetnie… Znaczy, że to chole*stwo, które mi podał, jeszcze nie do końca postanowiło sobie zniknąć. Mało tego, najwidoczniej stwierdziło, że może mi trochę poprzeszkadzać. Czułam się, jakbym byłam na przysłowiowym kacu. Chyba tak to mogę określić.
Skup się! Tylko na czym? Podjęłam się pewnego zadania i nawet nie wiem, jak w ogóle się za nie zabrać. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, nigdy o czymś takim nie słyszałam. Nie wiem, co mam robić, od czego zacząć, co może mi pomóc.
On by wiedział – pomyślałam gorzko i od razu się skarciłam. Postanowiłam nie wracać do tego tematu.
Wzięłam głęboki wdech. To nie może być takie trudne. Wystarczy tylko odpowiednio skoncentrować się. Co jest wstanie wskazać mi strzelca? Jak mogę do niego dotrzeć?
W zasadzie jedyny, który mógł widzieć strzelca, to właśnie ofiara postrzału. Może to nie był tak głupi pomysł? Mogłabym dostać on niego parę przydatnych informacji. On na chwilę obecną powinien wiedzieć najwięcej o sprawcy, a może jeżeli mi szczęście dopisze, to i będzie mógł mi go opisać. To zawsze jakiś początek, prawda?
Dobrze, że nieznajomy mnie nie widział. Mogę się złożyć, że jakby mnie teraz zobaczył, próbującą cokolwiek wymyślić, położyłby się na ziemi ze śmiechu.
Nie myśl o nim!
Potrząsnęłam głową, by trochę rozjaśnić sobie w głowie. Nadal kręciło mi się w głowie, ale było to na tyle słabe, abym mogła na spokojnie dojść do szpitala. Jasnym jest, że gdybym poleciała byłoby znacznie szybciej. Ale, po pierwsze, było już późne południe i ludzie na pewno by to dostrzegli, a to jest mi najmniej potrzebne teraz, a po drugie w takim stanie wolałam na wznosić się w powietrze. Upadek z dużej wysokości nie może należeć do najprzyjemniejszych.
Z ciężkim westchnięciem ruszyłam więc w kierunku szpitala, który na moje nieszczęście znajdował się kilka dzielnic dalej. Podróż powinna mi zająć dobre pół godziny. Pół godziny na zewnątrz, wśród ludzi, wystawiona na wzrok tych wszystkich obcych, na ich oceniające spojrzenia, a zaraz obok na gwar miejski, który z każdą godziną rósł i ranił moje bębenki uszne jeszcze bardziej.
Zapowiada się długi dzień. Ale nie ma tego złego, mogę przynajmniej w trakcie mojego „spacerku” wymyślić plan działania i czynności, które będę mogła jeszcze wykonać, aby choć trochę zbliżyć się do sprawcy. Jeżeli ofiara postrzału będzie chciała ze mną współpracować, a powinna, bo jakby nie patrzyć pomogłam mu, będę miała rysopis wyglądu strzelca. Co niestety niewiele mi daje w mieście, które liczy prawie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chociaż… nawet Sherlock Holmes musiał od czegoś zaczynać.
Nigdy nie byłam w szpitalu. Nie potrzebowałam tego. Anioły mają tą „cudowną” właściwość samoregeneracji. Każda rana nie pozostawała u mnie dłużej niż jeden dzień. Choroby również nie zaprzątają mi głowy. Po prostu moja umiejętność robi dokładnie to samo, co w szpitalach. Tylko skuteczniej.
Dlatego, gdy tylko przekroczyłam próg budynku, poczułam się nieswojo. Było to miejsce, gdzie w każdej godzinie, minucie, sekundzie odbywała się walka o czyjeś życie. I niestety nie zawsze udawało się ją wygrać. Korytarze tutaj niosły echo płaczu ludzi, którzy kogoś właśnie utracili, lub którzy odzyskali kogoś. Było tu zarazem smutno i wesoło. Białe ściany, sterylność i nieskazitelność tego miejsca w połączeniu z zapachem środków dezynfekujących nadawały temu miejscu lekko strasznego akcentu. Wiem, że nie polubię tego miejsca, nie wrócę tutaj, o ile to nie będzie konieczne.
Jednak coś tutaj nie pasowało. W budynku panowało poruszenie, które nie powinno tutaj zaznać większej uwagi. Pielęgniarki w pośpiechu pracowały i uspakajały przestraszonych pacjentów, którzy zaczęli opuszczać swoje sale. Policja przesłuchiwała świadków i próbowała przeglądać materiał video.                Niechętnie podeszłam do recepcji. Za ladą stała czarnoskóra kobieta z długimi, czarnymi i zaplecionymi w tysiące małych warkoczyków włosami. Jej ciemne oczy przyglądały mi się z uwagą. Wyglądała na lekko rozdrażnioną i… coś na kształt winy malowało się na jej twarzy. Mam złe przeczucia.
- W czym mogę pomóc? – spytała. Za jej miłym uśmiechem kryło się coś mniej uprzejmego. Chyba nie była zadowolona z tego, że ktoś jej teraz przerywa.
- Przyszłam zobaczyć się z tym postrzelonym mężczyzną. Podobno jest u was. – uśmiechnęłam się lekko.
Spojrzała na mnie lekko podejrzliwie.
- To jest w tej chwili niemożliwe. – powiedziała chłodno i skinęła komuś głową. Robiło się coraz dziwniej.
- Dlaczego?
- Nie udzielamy takich informacji.
Jest bardziej uparta, niż ja mogłabym kiedykolwiek być. Nie wygram z nią łatwo, ale stawka była tego warta. Jak to się mówi? „Anioły charakteryzuje dobroć i delikatność. Posiadają nadprzyrodzoną empatię. Ludzie lubią przebywać w ich towarzystwie.” Cóż… nie mogłam się z tym tak do końca zgodzić, lecz teraz to było najmniej ważne. Potrzebowałam tychże umiejętności, aby zdobyć to, czego potrzebuje. Spróbowałam się wyciszyć, starając się, aby moja aura stała się łagodniejsza.
- Widzi pani, to dla mnie bardzo ważne. Znałam tego chłopaka, chodziliśmy kiedyś razem do szkoły. Kiedyś na wycieczce… To teraz nieważne. Proszę mi powiedzieć, co się dzieje. Naprawdę się o niego martwię. Miałam się z nim spotkać. Nie stało mu się nic poważnego, prawda? – zabarwiłam mój głos na tyle, aby dało się w nim słyszeć żal, przerażenie, współczucie i wszystkie te uczucia, które potrafiłam okazywać tylko udając. Nigdy nie zostawały ze mną na stałe. – Błagam.
- To nie jest możliwe. – odpowiedziała smutno – Ktoś go porwał.
- Co?
Teraz to dopiero byłam szczerze zaskoczona. Spodziewałam się wszystkiego, że jest w śpiączce, że nie przeżył, wyszedł ze szpitala. Dosłownie wszystkiego, tylko nie tego. A w następnej sekundzie do mnie dotarło, kto mógłby być na tyle szalony, aby tego dokonać.
- To straszne! Proszę mi powiedzieć, jak to się stało.
Uśmiech kobiety stał się łagodniejszy. Świetnie, bo nie wiem ile uda mi się jeszcze grać naiwnie uprzejmą dziewczynę, która nie wierzy w to, że świat może być zły…
- Przed panią był młody mężczyzna, który również się o tego chłopaka pytał. Pokazał odznakę policyjną. Powiedziałam, że najwcześniej od jutra będą możliwe wszelkie odwiedziny czy przesłuchania. I nie uwierzy pani, co się później wydarzyło. Tenże młody mężczyzna wszedł na ladę i zaczął śpiewać piosenkę One Direction. Wszyscy byli zachwyceni, a ze wszystkich najgłośniej krzyczały nastolatki, której najwyraźniej go rozpoznały. W trakcie tego występu padł prąd. Wszystko zgasło. I w tym czasie właśnie uprowadzono pani znajomego. Przykro mi. Policja robi wszystko, aby go odnaleźć.
Tak, cóż. Naprawdę nie wierzyłam w to, co słyszałam. Jakoś trudno było mi połączyć obraz nieznajomego, który od tak postanowił mnie uśpić, z obrazem tako, jak tańczy i śpiewa.
Że też przegapiłam tę szopkę – zaśmiałam się.
- Nic na razie nie wiadomo w tej sprawie? – spytałam z nadzieją w głosie. To chyba było jedyne, czego nie udawałam.
- Przykro mi.
- A może wiadomo coś chociaż o tym tajemniczym mężczyźnie?
Uśmiechnęłam się blado, na widok pytającego spojrzenia kobiety. Miało to brzmieć jak niewinne pytanie.
- Niestety. Choć ktoś zaczął na niego wołać Ed St. Claire. Tylko tyle mogę powiedzieć.
- Dziękuję bardzo za informację. Mam nadzieję, że uda się schwytać sprawcę. Oby nic nie groziło Mike’owi. – Nie było to zbyt oryginalne imię, ale najwyraźniej pielęgniarka je kupiła - Boję się, że ten szaleniec zrobi mu krzywdę.
- Proszę się nie martwić. Spokojnie wrócić do domu i poczekać na informację.
- Bardzo pani dziękuję. Jest pani taka uprzejma. Do widzenia. – ostatni raz uśmiechnęłam się i wyszłam ze szpitala.
Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, odetchnęłam z ulgą i odkleiłam sztuczny uśmiech. Przejechałam ręką po twarzy. Byłam już zmęczona tym wszystkim. Ten facet naprawdę nie zamierzał mi niczego ułatwiać. Współpraca nie, dać jej samej prowadzić śledztwo również nie. Za kogo on się niby uważa?
To nie było teraz istotne. Miałam o nim więcej nie myśleć. Jednak jak mam to zrobić, skoro w każdy możliwy sposób wszystko komplikuje?! A teraz to już w ogóle nie wiem, co mam zrobić! Wszelkie moje nadzieje pokładałam w ofierze, którą oczywiście musiał porwać! Ma tupet! Porywać chłopaka, narażać go na niebezpieczeństwo utraty życia po tym, jak ja mu pomogłam! Po co ja się w ogóle staram, skoro ktoś i tak przyjdzie i wszystko zniszczy!
Wzięłam głęboki oddech. Zła i tak niczego nie wymyślę. Co teraz mogę zrobić? Pozostały mi w ogóle jakieś opcje? Jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy, to powrót na miejsce zbrodni. Może jednak i mi uda się tam coś ustalić. Motyw? Sposób działania? Broń? Zadowolę się czymkolwiek.
Przede mną kolejny spacerek. Na szczęście tym razem zajął mi raptem kilka minut. To zabawne, że przestępca postanowił oddać strzał w taki niedalekiej odległości od szpitala. Umrzeć obok szpitala. Brzmi jak początek kiepskiego żartu.
Uliczka pozostała taka sama, jaką była podczas moich dwóch ostatnich wizyt. Nadal było tu pełno śmieci, nadal było to miejsce zamieszkania dla osób wypchnięty poza margines społeczny, nadal zapachy nie były zbyt przyjemne. Zbliżyłam się do plamy krwi, która zdążyła wsiąknąć już w ziemię, zabarwiając ją na rdzawy kolor. Przypomniałam sobie miejsce, w którym leżał chłopak. Podeszłam tam, a potem rozejrzałam się dookoła. Chłopak miał ranę kilka centymetrów nad sercem. Sprawca albo nie chciał go zabić, albo spudłował. Strzał również nie mógł być oddany z bliskiej odległości. Przestępca nie mógł zniknąć od tak. Ta uliczka kończyła się ślepo, a gdyby wybiegał z niej, natknąłby się na mnie. Poza tym rana nie poczyniła takich szkód, jakie by zrobiła przy strzale z niewielkiej odległości. Znaczy, że sprawca musiał strzelać z dość dużej odległości. Ciekawe…
Stanęłam w dokładnie tym samym miejscu, gdzie leżała niedoszła ofiara i obróciłam się w taki sposób, aby moje lewe ramię znajdowało się mniej więcej tam, gdzie mogło się znajdować ramię młodego chłopaka. Widziałam ranę, wiedziałam do jakim kątem mam to wszystko badać. Ta uliczka nie była na tyle szeroka czy widoczna, żeby dać duże pole manewru. Gdy wszystkie czynniki połączyłam w całość, moim oczom ukazał się ogromny, przeszklony biurowiec. Czy to możliwe, aby to stamtąd strzelec oddał strzał? Ale jeśli tak, to jakim cudem zrobił to niezauważony. Nie można od tak wejść do takiego budynku z bronią. A nawet jeśli, to dźwięk wystrzału musiał przykuć czyjąś uwagę. Ja rozumiem, że był dopiero świt i ludzie jeszcze nie do końca pracowali, ale w tym budynku musiał znaleźć się ktoś, kto sprawcę widział.
Już miałam się udać w kierunku biurowca i tam zacząć ponowne „przesłuchania”, kiedy sobie coś uświadomiłam. To może być marnacja czasu. Gdybym to ja była zabójcą w takim miejscu, na pewno zadbałabym o to, aby wszystkie kamery przestały działać. Jeżeli tam pójdę i tak nic nie ustalę. A nawet jeśli były jakieś dowody, to pewna osoba i tak się nimi zajęła. Co mi w takim razie pozostaje? Z tego, co słyszałam, to nie był pierwszy atak. Przez ostatni czas pojawiło się kilka ofiar śmiertelnych. W wiadomościach było o tym dość głośno. A gdyby tak… James kiedyś opowiadał mi o mordercach, odwołując się do książki, którą czytał. Do teraz nie mam pojęcia, co on takiego widzi w książkach. Wracając jednak do tematu. Mamy dwa rodzaje przestępców:
* Psychopaci, którzy zabijają dla czystej przyjemności przypadkowe osoby, niemające ze sobą nic wspólnego.
* Najemnicy, który plany zabójstw już dawno mają zaplanowane. A i ich ofiary nie są przypadkowe.
Jeżeli uda mi się ustalić, czy ofiary miały cokolwiek ze sobą wspólnego, może będę mogła zawęzić krąg moich poszukiwań.
Udałam się do najbliższego sklepu, gdzie kupiłam wszelkie możliwe gazety, w których mogłam znaleźć choć trochę informacji na temat zabójstw. I to jest kolejna sytuacja w której myślę, iż to dobrze, że działam sama. Gdyby nieznajomy zobaczył moje środki działania, tym razem uśmiałby się na śmierć. Choć nie powinien mieć ku temu podstaw. Ja nie mam jakiejś chole*nej odznaki, którą mogę machnąć komuś przed nosem i dostaję wszelkiego rodzaju informacje. Nie mam dostępu do baz policyjnych, więc radze sobie na wszystkie możliwe sposoby. Nawet jeżeli te sposoby są już ostatecznym aktem desperacji.
Udałam się z całym nakładem gazet, brukowców czy czasopism na szczyt jednego z wieżowców położonego na przedmieściach miasta. Już nie musiałam się zbytnio martwić, że ktoś ujrzy mnie w locie. Zbliżał się wieczór, więc ludzie byli zajęci sobą, zmęczeni po całym dniu nie zważali na nic. Poza tym ktoś kiedyś mi powiedział, że ludzie widzą tylko to, co chcą zobaczyć.
Gładko wylądowałam na szczycie budynku i rzuciłam na ziemię wszystkie artykuły piśmiennicze, które udało mi się zakupić. Niestety nie sięgały one zbyt daleko datą wstecz, dlatego będę musiała się wspomóc Internetem. Uwierzycie, że w tych czasach istnieje człowiek, który nadal ma problem z korzystaniem z wszelkiego rodzaju urządzeń elektrycznych? Tak, to właśnie ja. Brat kupił mi kiedyś telefon i próbował nauczyć mnie jego obsługi. Niewiele brakowało abym rzuciła nim o ścianę.
Teraz siedzę, wpatrzona w biały ekran i czytam na przemian nagłówki artykułów to w Internecie, to w gazetach.
KOLEJNE MORDERSTWO!
MŁODA KOBIETA ZASTRZELONA!
CZY TO JUŻ SERYJNY MORDERCA?! CZY MAMY SIĘ CZEGO OBAWIAĆ?!
POLICJA NIE CHE TEGO KOMENTOWAĆ!
Co jeden tytuł co lepszy. Ale przynajmniej zyskałam kilka informacji. Nie za wiele, ale w obecnej sytuacji nie mogę narzekać. Po pierwsze: ofiar było już cztery. Pięć, jeżeli doliczyć postrzelonego chłopaka. Morderstwa odbywały się w niedużej rozpiętości czasowej. W zasadzie odbywały się regularnie. Po upływie tego samego czasu ktoś umierał. Wynikało z tego, że na następne morderstwo przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Chyba, że sprawca postanowi ponownie dobrać się do niedoszłej ofiary. I tu nic nie zrobię i tu. Co jeszcze mi pozostaje? W gazetach niestety nie ma zbyt dużo informacji o ofiarach, na moje nieszczęście. Nie mogę ich w żaden sposób ze sobą powiązać. Co w takim razie mogło być motywem? Przegrane zakłady? Oszustwa? Kasa, której nie oddali? Możliwości było wiele, a ja nie miałam czasu, aby czekać na następny krok mordercy.
Sfrustrowana zostawiłam wszystko i osiadłam na krawędzi budynku. Stoję w miejscu. Już nie mam pomysłów, co mogłabym zrobić dalej. Brak mi danych, informacji. Mam ledwie skrawki tego, co wie nieznajomy. A propo nieznajomego… Wstukałam szybko w wyszukiwarce inicjały Ed St. Claire. Wyskoczył mi jeden artykuł o nim.
Ed St. Claire był liderem zespołu Drug Guns.” Cóż za oryginalna nazwa… „Zespół odnosił liczne sukcesy muzyczne, a ich utwory podbijały listy przebojów.” Jakoś trudno mi w to uwierzyć. „Ed był obiecującą wschodzącą gwiazdą, podbijającym serca fanów swoim wokalem i grą na gitarze.” Oczywiście… „Lider zespołu zniknął po nieszczęśliwym wypadku podczas jednego z koncertów w Rzymie. Ed podczas solówki niespodziewanie spadł ze sceny tracąc przytomność. Lekarze podają, że było to spowodowane przedawkowaniem narkotyków.” A to interesujące. Nie był taki święty. „To był ostatni raz, kiedy fani na całym świecie go widzieli. Obecne miejsce pobytu wykonawcy nie jest znane.” Parsknęłam i wyłączyłam telefon. Jak na razie starczy mi tych informacji.
               Siedziałam na szczycie budynku i przyglądałam się, jak słońce powoli kieruje się ku zachodowi. Jedyne, co mi teraz pozostaje, to czekać. To jest jedyne, co teraz mogę zrobić. Choć w zasadzie mogłabym użyć do pomocy swoich mocy. To nic złego, prawda? Jedno zerknięcie w przyszłość i będę wiedziała, gdzie się udać…


Ezequiel?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz