16 cze 2017

Od Ezequiela do Aurayi

   Zaprowadziłem anielicę do zaułka, bo wiedziałem, jak wyglądała. Przykuwała uwagę wszystkich w promieniu kilometrów, będąc cała zakrwawiona. Potarłem twarz z zażenowaniem, mając nadzieję, że nikomu i niczemu nie udało się zarejestrować mojej twarzy w czymkolwiek elektronicznym. Odwróciłem oczy kamer miejskich od miejsca, w którym stałem, a ludzie wyczuwając moją aurę, przyspieszali kroku z odwróconymi głowami. Ona też to czuła, stąd zdwoiła czujność, a również pewność siebie. Postawiłem kołnierz płaszcza nieco wyżej.
-Kim jesteś?- zapytała. -I czego chcesz?
   Podejrzewała mnie o strzał, jaki padł w tamtej, ciemnej uliczce. Chciała rozwiązać zagadkę za wszelką cenę, czując potrzebę wymierzenia sprawiedliwości tej zszarganej duszy, którą ścigałem od tygodnia.
-Jestem myśliwym.- wykrzywiłem usta w przyjemny, w miarę lukrowany uprzejmością uśmiech. -A ty pomogłaś mi w brudnej robocie, za co jestem ci osobiście wdzięczny. Widziałaś może tego, który postrzelił chłopaka?
   Przyglądałem się, jak źrenice wojowniczki rozszerzają się z zainteresowania, a twarz pozostaje woskowo obojętna. Była nadludzko piękna, pełna tego rodzaju nieskazitelnego światła przynależnego istotom wyższym, lecz brakowało jej wewnętrznego ciepła. Nie emanowała ani sympatią, ani dobrocią tak, jak większość z jej gatunku. Mogłem tylko rzucać podejrzenia na wydarzenia, które mogły ją do tego doprowadzić. Rozdzierający smutek stratą rodziny i dzieciństwa. Śmierć. Choroba. Zdrada. Zmuszenie do walki w tym okrutnym świecie na własną rękę. Przypominała raczej swego rodzaju obserwatorkę tego świata, niż kogoś, kto mógłby brać czynny udział w biegu czasu.
-Nie.- odpowiedziała, odwracając wzrok na ściany pokryte graffiti. -Zeskoczyłam z wieżowca, kiedy go już nie było. Pod ścianą leżał tylko tamten chłopak w kałuży krwi.
   W moim umyśle połączyły się kolejne ogniwa. Morderca zawsze zostawiał ofiarę w ten sam sposób, po czym taktownie znikał. Albo miał zapewniony transport, albo sieć tajnych przejść. Wykluczyłem pierwszą z możliwości, bo wtedy ona wyczułaby jego zapach oddalający się w jakimkolwiek pojeździe na zewnętrznej powierzchni. Musiał dosłownie zapadać się pod ziemię, żeby znieczulić nos tak potężnej nadnaturalnej. To doprowadziło mnie tylko do jednego: kanalizacja. Ta okolica musiała mieć ją otwartą, aby swobodnie transportować pod powierzchnią kartele narkotykowe, mafie i tym podobne rodzaje działalności przestępczej. Morderca mógł być jednym z nich, bądź po prostu wykorzystywał dobrze i często okazje. Miałem więc już jakiś trop, ale on mógł mnie prowadzić dosłownie donikąd. Natomiast lepsze było to, niż nic.
   Wtedy właśnie zadzwonił mój telefon, rozgrywając melodyjkę z czołówki "Przyjaciół", „I'll Be There For You”, The Rembrandts.
   So no one told you life was gonna be this way. Your job's a joke, you're broke, your love life's DOA...!
   Odebrałem po dobrych dwudziestu trzech sekundach, zanim do mnie dotarło, że to był mój telefon. Boże, nigdy więcej nie wpije szkockiej po pracy z tym kretynem, bo zawsze mi coś zmieni w telefonie.
-Czego chcesz?- nie miałem wyboru, musiałem to odbyć w obecności młodej kobiety.
-I'll be there for you!!!- ryknął mi do ucha nieco podpity już bas Tachera.
-Była dopiero pierwsza zwrotka... Ale mniejsza z tym. Odpowiedz mi na pytanie, durniu, bo inaczej po powrocie wywrócę twoje gabloty pełne trunków.- odwarknąłem podirytowanym głosem. Wiedział, że nienawidziłem, jak mi się przerywa robotę, ale i tak zawsze dzwonił w kluczowym momencie i to jeszcze w większości podpity.
-Scott kazał się zapytać, jak ci idzie. Nie złożyłeś raportu od tygodnia. To pierwszy raz, kiedy tak się spóźniasz, a wiesz przecież, że nie jesteś...
-Stul pysk, mam rozmowę ze świadkiem.- po tych słowach Blair musiał spoważnieć, nie słyszałem już tego hamującego się śmiechu w słuchawce. -Właśnie na coś wpadłem.
-To dobrze.- odpowiedział tonem szefa prosektorium. Grobowym. Ta nagła zmiana przychodziła wtedy, kiedy była mowa o interesach. Dla obcych musiała być niczym skok z klifu do oceanu. Dla mnie była niemal codziennością. Blair był, jak kobieta w tej swojej zmienności emocjonalnej. Kiedy nauczysz się z nim współegzystować na wszystkich poziomach swojego życia, nic cię już w nim raczej nie zaskoczy. No chyba, że są święta, a on wrócił pijany z pracy i ugrzązł gdzieś nie wiadomo gdzie, próbując kupić głupią choinkę. Wtedy dowiaduje się człowiek o jego niezwykłych umiejętnościach bredzenia po mandaryńsku łamaną łaciną w trakcie przemiany w wilkołaka. -Znajdź go jeszcze dzisiaj, a dostaniesz premię. To też kazał przekazać.
-Kupi mi rum?- zapytałem przekornie. -Z jachtem?
-Ezzy, to może nie będzie jacht, ale powinieneś być zadowolony z tego rozwoju przypadków.- rozłączył się tajemniczo, zostawiając mi smak nieodgadnionej nagrody.
   Musiała podsłuchiwać praktycznie całą rozmowę, bo teraz miała założone ręce na klatce piersiowej i uniesioną lewą brew. Nie wyglądała przez to gorzej; jej szczupła sylwetka została o wiele bardziej podkreślona, kiedy stała w tej pozie kontrapostu.
-Jesteś z policji, pracujesz tam jako prywatny detektyw, nieprawdaż?- zdmuchnęła kosmyk jasno kasztanowych włosów z policzka.
-Można to tak określić.- wzruszyłem ramionami, ukrywając telefon w płaszczu. -Zechcesz mnie zaprowadzić do miejsca zbrodni, abym mógł sklasyfikować dowody i popracować zanim zlecą się tam z taśmami?
   Spojrzała na mnie jeszcze bardziej podejrzliwie, a ja pokazałem jej w odwecie odznakę policyjną. Nie miała jakoś większej pewności, ale wyraźnie postanowiła mnie przetestować, zaprowadzając mnie tam. No cóż, było to lepsze od innego scenariusza, na który już w duszy się przygotowywałem...
-Zaczekaj.- zatrzymałem ją w połowie odwracania się za siebie i narzuciłem na nią swoją pelerynę z po przemiany, aby zasłonić wielkie plamy krwi.
-Dziękuję.- odmruknęła na poły z grzeczności, na poły nadal zatrzymując swój wrodzony chłód.
   Mogłem odpowiedzieć jej coś w stylu: "To tylko po to, żebyś nie wyglądała, jak na zabójczynię przystało!", ale się powstrzymałem w ostatniej chwili, gryząc się w język. Nie znaliśmy się w ogóle, a ona mogłaby zrozumieć to opacznie. Wprawdzie kobiety tak przecież mają, że wszędzie doszukują się drugiego dna, czyż nie? Mój sarkazm może mieć ich wiele. Ruszyliśmy więc w dół ulicy za szpitalem w całkowitym milczeniu, które przerywał gwar miasta. Jakoś jednak specjalnie żadnemu z nas to nie przeszkadzało. Miałem chwilę na to, aby rozejrzeć się po mijanych witrynach sklepów odzieżowych ze znanymi na cały glob markami, a do tego samochodom, jakich używali mieszkańcy San Lizele. W centrum były to znacznie bardziej reprezentatywne maszyny, niż na moich wiejskich przedmieściach, gdzie w większości napotykałem traktory.
-Wyglądasz tak, jakbyś był tutaj pierwszy raz w życiu.- zauważyła, bacznie mi się przyglądając spode łba.
-W centrum miasta bywam rzadko. Staram się jak najrzadziej, chyba, że zmusza mnie do tego praca. Mimo to znam je całe na pamięć.- minęliśmy już dwa podejrzane zakręty, a na prawo skrzyżowanie. -Nie patrz się tak na mnie, to konieczne w tym zawodzie.
   Przestała się tak na mnie patrzeć głównie dlatego, że jej uwagę zwrócił trzeci z kolei zjazd donikąd pomiędzy ogromnymi wieżowcami biurowymi. Paradoksalnie w samym centrum wszystkiego, gdzie powinno być czysto, pod ścianami walały się rozsypane śmieci z leżących koszów. Gdzieniegdzie można było doszukiwać się fragmentów papierowych domów z kartonów dla bezdomnych, jakie jeszcze do końca nie zgniły pod wpływem wilgoci. Na nasz widok uciekł z przerażeniem bezpański kot, wspinając się po metalowym kuble, a potem wskakując do środka. Zmusiłem się do tego, aby mieć płytszy oddech; ten smród był po kilku sekundach nie do zniesienia. Dziwiłem się, jak ta anielica nie mogła się krzywić na twarzy, skoro miała bardziej wyczulone zmysły ode mnie. Cały czas jej rysy były zastygłe w stoickim spokoju, jakiego nigdy nie potrafiłem odnaleźć w swoim marnym życiu.
-To tutaj.- skwitowała, bez żadnego wskazywania dłonią końca tej ulicy. To stamtąd czułem metaliczny posmak na języku. Krew.
   Nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że mnie nie wrobiła. Ta posoka zgadzała się z tą, którą miała na ubraniach pod moją peleryną. Swoją drogą, miałem cichą nadzieję, że nie przeszkadzał jej zapach mojego konia, który na nim pozostał, a przede wszystkim woń mojej wody kolońskiej...
-Tym razem to ja dziękuję.  

Auraya?  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz