20 cze 2017

Od Ezequiela do Aurayi


   W mroku mieszkania anielicy przyjrzałem się sobie samemu w lustrze wiszącym nieopodal wyjścia. Służyło zapewne poprawianiu się młodej pannie, jeszcze zanim przestąpiłaby próg swojego domu na zewnątrz. Kobiety faktycznie potrzebowały takich rzeczy, ale ta moja znajdująca się w pokoju obok nie przypominała mi takiej. Tak czy siak na ten krótki moment pierwszy raz od dawna skupiłem się na sobie, na tym kim byłem i kogo w sobie ukrywałem. Spoglądałem na mężczyznę o nieco ciemniejszych oczach od włosów, aczkolwiek tego samego koloru. Potarłem podbródek w zamyśleniu, doszukując się kilkudniowego zarostu po ciężkich nadgodzinach pracy. Widziałem wory pod oczami, a do tego plamy od kawy na kołnierzyku, dyskretnie schowane nieco przydługimi kosmykami włosów. To nie był ani Ed St. Claire, czy Ezequiel Vercas, tylko cholerne uosobienie zmęczenia, na które nic nie mogłem na razie poradzić.
   "A. Proszę, staraj nie rzucać się w oczy. Jeżeli James cię zobaczy, raczej nie skończy się to dobrze." - przypomniałem sobie jej słowa.
   Och, ale kim on był? Rozejrzałem się po wnętrzu mieszkania, próbując odszyfrować tą nikczemną tajemnicę. Nie znalazłem ani jakiegoś większego śladu jej, czy jego bytności. Tak, jakby to mieszkanie było tylko "na chwilę". Jakby ciągle przed czymś uciekali. Jakby ją z miłości chronił. Nie była jednak to miłość, jaką darzy mąż, czy kochanek. Ta nie wiele miała wspólnego z taką, która płynęła w ich żyłach oraz została zapisana na drzewie genealogicznym. James był więc jej bratem.
   Zadowolony z tego odkrycia spostrzegłem gwałtownie przybycie mojej towarzyszki po tym, jak się przebrała w inne spodnie wraz z bluzą. Wyglądała o wiele normalniej w tym stroju, ale nie stanowił on jakiegoś rodzaju dekoracji jej urody, tylko kamuflażu dla ukrytych wszędzie broni. Uśmiechnąłem się jednym kącikiem ust, ledwo połową twarzy.
-To gdzie teraz idziemy?- jej ukryte zniecierpliwienie dawało się we znaki, kiedy rzucając mi pelerynę, obrzuciła mnie tym swoim lodowatym wzrokiem.
-Nie znam jeszcze nawet twojego imienia.- odmruknąłem pół głosem, udając brak zainteresowania i grając na zwłokę. -A ty już gdzieś chcesz ze mną iść po tym, jak bez żadnej randki wprowadziłaś mnie do własnego mieszkania, które dzielisz z tym Jamesem.
-Auraya.- szepnęła, nie patrząc nawet na mnie tylko na drzwi swojego pokoju.
-Miło mi cię... Poznać.- zbliżyłem się do niej, a ta w odpowiedzi natychmiast napięła wszystkie mięśnie. -W każdym bądź razie ja...
   Ta bliskość była czymś, co stawiało w niej wszystko na baczność. Fobia? Koszmar sprzed lat?
-...jestem tym, który ciebie tutaj zostawi.- dokończyłem, kiedy już zasypiała spokojnie w moich ramionach po tym, jak zaszedłem ją błyskawicznie od tyłu i przyłożyłem jej do nosa moją jedwabną chusteczkę z wyszytymi inicjałami E. St. C. V.
   Chloroform był stosowany już od 1847 do głębokiej narkozy przez moich poprzedników, z resztą nie tylko. Rozpiętość między dawką znieczulającą, a toksyczną jest i była doprawdy niewielka, dlatego za każdym razem odmierzałem w prosektorium w ogromnym skupieniu procenty jego stężenia w każdej dawce. Później przelewałem odpowiednie ilości do maleńkich, cukrowych pigułek, jakie sam wytwarzałem. Wystarczyło wówczas umieszczać je w chustkach, zgniatać chustkę z pigułką o cienkich, cukrowych ściankach w kieszeni, wyjąć i albo zabić, albo uśpić. To było w większości mimo wszystko przeznaczone dla zwykłych śmiertelników, a nie na potężnych nadnaturalnych. W takim przypadku oprócz organicznego związku chemicznego, dodawałem potężne zaklęcie wzmacniające efekt. Wtedy brakowało już jakichkolwiek wyjątków od reguły.
   Wziąłem kobietę na ręce, a potem zaniosłem na kanapę w salonie tak, aby James od razu ją zauważył po wejściu i położyłem ją delikatnie. Skoro już o nim mowa, właśnie usłyszałem przekręcanie zamka w drzwiach...! Przygryzłem wargę. To miało wyglądać cholernie zwyczajnie, ot tak sobie zasnęła, znużona ciężkim dniem. Musiałem stamtąd zniknąć. Natychmiast! Wykorzystałem otwarty balkon, wskakując na poręcz, a wtedy wspiąłem się na wyższy. To chyba można było wziąć za rodzaj nie rzucania się w oczy...
-Auraya?- usłyszałem głos Jamesa, który od razu zaczął chodzić ciszej po tym, jak zobaczył, iż zasnęła.
   Mogłem być spokojny na najbliższe pięć godzin.
   Wspiąłem się na dach budynku, aby zejść ukradkiem po schodach przeciwpożarowych po drugiej stronie. Musiało to wyglądać niecodziennie dla przechodniów, ale oni jakoś nigdy szczególnie nie zadzierali głowy w górę... Na moje kretyńskie szczęście. Poszedłem samotnie tą samą drogą, jaką przybyłem do jej domu, zapamiętując na wszelki wypadek układ ulic, budynków, a w tym i tych wszystkich rzeczy, jakich normalni ludzie, antynadnaturalni czy nadnaturalni nie dostrzegali na pierwszy rzut oka. To, gdzie pojawiały się jakie aury i jak często, sygnalizując albo o niewinnych, albo o grzesznikach z podziemia. W moim umyśle rysowały się wszystkie charakterystyczne telebimy, graffiti z podpisami pseudo artystów, najczęściej przejeżdżające marki samochodów, ilość bezdomnych, wysokość okien z drzwiami, odległości pomiędzy ciemnymi zaułkami i uliczkami, rasy ludzi w tej dzielnicy... Wszystko, co kiedykolwiek pomogłoby mi w walce, albo śledztwie.
   Wiedziałem już dość sporo o tamtym strzelcu, którego ani jej, ani mi nie udało się dopaść.
   Znajdował się na siódmym piętrze sąsiadującego wieżowca. Wychylił się przez otwarte okno na tamtym piętrze, aby oddać strzał z Glocka 19. Pistolety tej marki dostały miano broni XXI wieku, poza tym są kompaktowej i prostej konstrukcji. Potrójny system zabezpieczenia; zewnętrzny spustowy i dwa igliczne zapewniają znacznie skrócony czas użycia broni, dlatego oddanie strzału zajęło mu nie więcej, niż pięć sekund pod kątem znacznie mniejszym, niż byłby z tamtego miejsca. Zapewne ukrywał się w środku, klęcząc na kolanie za zasłonami. Mógł po tej czynności schować broń, by udać się spokojnie do windy, zjechać no i oczywiście wyjść, jak gdyby nigdy nic. Perfekcyjne morderstwo przy użyciu minimalnych środków praktycznych. Pozostały pytania: Kim był chłopak, którego postrzelił? Kto go tam zaciągnął, unieruchomił, a potem zostawił na pastwę strzelca? A przede wszystkim: co tak naprawdę wydarzyło się przed tą akcją?
   Mój telefon zaczął wibrować. Wyjąłem go, machinalnie dotykając zielonej słuchawki kciukiem.
-Słyszałam, że będziesz potrzebował mojej pomocy.- odezwał się w słuchawce ponętny, znajomy głos.
-O morderstwie było już w wiadomościach?- byłem coraz bardziej zirytowany.
-Jutro będzie w gazetach, mój drogi.- doprowadziła mnie do jęknięcia z nadchodzącej fali furii. -Pewnie mają już dla ciebie szeregi pytań po tym, jak Scott rzuci cię dziennikarskim sępom na pożarcie.
-Nie musisz mi o tym przypominać.- burknąłem.
-To daj mi coś, co zamknie moje, jak to określiłeś wtedy na haju...? "Wiśniowe wstęgi oplatające studnie bez dna, zbudowaną z pięknych pereł okalających jej wnętrze.". Pod wpływem potrafisz być znacznie bardziej romantyczny z pożądania, wiedziałeś o tym?
   Potarłem twarz ręką, będąc z siebie dumny, że Auraya o tym nie miała, jak usłyszeć.
-Myrthe, znajdź jakiekolwiek nagrania z wieżowca na Recovery Street 123A, a potem odłącz zasilanie w połowie szpitala.
-To właśnie chciałam usłyszeć.- rozłączyła się.
   Miałem chwilę na to, aby zobaczyć, czy biedna ofiara zaczęła cokolwiek kontaktować ze światem zewnętrznym.



   Szpitale były miejscami, od jakich zazwyczaj mnie odstraszała ich sterylność. Może nie do końca ona, tylko ludzie. Cierpiący, wołający o pomoc, wściekli, płaczący, śmiejący się nerwowo, czasami wręcz ze szczęścia. Nie potrafiłem znieść tego całego spektrum emocji na raz jednego dnia, co dopiero dwadzieścia cztery godziny na tydzień. W prosektorium miałem do czynienia ze znacznie cichszymi pacjentami, którzy nie mieli ani o nic pretensji, ani nie wywoływali u mnie żadnych przemyśleń. Byli po prostu martwi, a ja musiałem dowiadywać się w większości, dlaczego. Czysty, prosty łańcuch przyczynowo- skutkowy, pozbawiony tego całego ciężaru prawdziwego, dynamicznego życia, którego nie potrafiłem jakoś nigdy zbytnio znieść. Zapewne dlatego, że nie potrafiłem sam siebie w nim odnaleźć. Może po prostu dla jeźdźców bez głowy nie było miejsca na tym świecie? Oni mieli być tylko koszmarami, które spędzają sen z powiek tym, co zasłużyli na Sąd Ostateczny już teraz. Nerwowo poprawiłem kołnierz oraz krawat, przechodząc przez szklane drzwi, które rozsunęły się na mój widok. Ubranie zaczęło mi się wydawać zbyt ciasne, zwłaszcza wokół szyi. Czułem nadmierne pulsowanie wokół blizny. Nie chciałem... Odczuwać czegokolwiek. Zwłaszcza wtedy. Nałożyłem na siebie zaklęcie, dzięki któremu znowu miałem blond włosy na jakąś godzinę.
-Dzień dobry, w czym mogę panu pomóc?- zapytała pielęgniarka stojąca za wysoką ladą z białego marmuru. Śmierdziała plastikiem, a głównie środkami dezynfekującymi.
   Standardowo pokazałem jej moją odznakę, mówiąc, że byłem z policji i pracowałem jako prywatny detektyw.
-Przecież on dopiero się wybudził po tej ciężkiej operacji! Odwiedziny będą od jutra o dwunastej. Najpierw dla rodziny, potem dla władz miejskich.- no dobrze, stanowiła ciężki kaliber.
   Ale takie lubiłem najbardziej!
-Powiedz mi, Magdalene...- spojrzałem na jej identyfikator z zalotnym uśmieszkiem, a czarnoskóra kobiecina uniosła wysoko brwi. -...jaki jest twój ulubiony rodzaj muzyki, a najlepiej dodaj do tego piosenkarza, albo zespół.
-Techno. Na ostrych imprezach.- założyła ręce na obfitych piersiach.
   No dobra, może być zabawnie.
-Nie masz pewnie jakiejś córki...
-Mam, Rita uwielbia One Direction, ale co to ma...
   BINGO!
   Chwyciłem za jej telefon, aby włączyć wbrew jej woli nagrywanie, po czym stanąłem po środku Izby Przyjęć na ladzie, trzymając mikrofon od ochrony. Najechałem kamerą na własną twarz, po czym pstryknąłem i z głośników zamiast uspokajającej muzyczki, popłynęło coś tego zespołu. Nawet wiedziałem już, co.
-Uwaga, uwaga, ten kawałek dedykuje Ricie, córce Magdalene!- wydarłem się na cały szpital, a wszyscy, autentycznie, wszyscy zatrzymali się w miejscach. Nawet ratownicy z noszami. Po krótkim intro, zacząłem śpiewać:

One way or another I’m gonna find ya
I’m gonna getcha getcha getcha getcha
One way or another I’m gonna win ya
I’m gonna getcha getcha getcha getcha


   Za mojej kadencji, miałem o wiele lepsze teksty od tego!

-O MÓJ BOŻE, TO ED ST. CLAIRE!- ryknęła jakaś nastolatka, a za nią poszła już taka fala, że biedny, otyły ochroniarz nie miał jak "mnie" dopaść.
-ON ŻYJE!
-WRÓCIŁ!
   No nie do końca, ale mój fantom dobrze odegrał swoją rolę, tańcząc tak, jakby leciała muzyka techno. Właściwie musiałem tylko podkładać głos przez pierwsze kilkadziesiąt sekund. Później ktoś odłączył połowę zasilania z budynku, więc i światła i kamery padły. W tłumie nikt nie przyłapał prawdziwego mnie, jak zwędził identyfikator pielęgniarce Magdalene. Przebiegając opustoszałym korytarzem tej odłączonej części budynku, odliczałem sekundy. Nie miałem zbyt wiele czasu. Nigdy go tak naprawdę nie miałem, odkąd wyjechałem z Ameryki do Irlandii, aby poznać piekielną prawdę. Znalazłem wkrótce odpowiednie drzwi, za którymi czułem odpowiedni zapach, skojarzony z tym, jaki miała Auraya na swoich ubraniach. W maleńkiej sali otworzonej kartą Magdalene leżał podłączony do sprzętu ledwo żywy nastolatek o rudawej czuprynie, piegach na podłużnej twarzy i o dość chuderlawej budowie. Nie tak go sobie wyobrażałem, ale potwierdziłem swoje obawy dotyczące zgodności zapachów. To był on. Zbliżyłem się do jego łóżka szpitalnego, przyglądając się pikającym jeszcze na szczęście maszynom. Myrthe na szczęście nie dobrała się do sal, tylko samych korytarzy zewnętrznych. Wyrwałem te wszystkie rurki z jego ciała, inkantując łamaną łaciną zaklęcie, jakie nie pozwoli mu się zapaść, ani wykrwawić w trakcie czegoś cholernie głupiego, co właśnie zamierzałem z nim zrobić. Nagle otworzył szeroko oczy, a źrenice zamglone od morfiny rozszerzyły się.
-Co ty robisz?!- walijski akcent.
-Och, porywam cię stąd, bo jesteś mi potrzebny.- wzruszyłem ramionami, biorąc go na ręce niczym kobietę i przenosząc na nosze w korytarzu.
   Z jego ust wyrwały się przekleństwa w jego ojczystym, w które skwapliwie się wsłuchiwałem. Zawsze należało wiedzieć mniej więcej, jak brzmi co, żeby nie stać jak słup, kiedy tak się do ciebie wydzierają. Wiedziałem to z doświadczenia.
-Po drodze możesz mi powiedzieć o co chodziło tamtemu niedoszłemu zabójcy.- zacząłem pchać nosze w kierunku wyjścia ewakuacyjnego.
-Czyli nie jesteś od Kopciuszka...- młody puścił parę, jeszcze tego nawet nie rozumiejąc.
-To zależy.- udałem wplątanego w jego sieć.
-Ja pierd...- tym razem zrozumiałem. -...przecież po tym miało się wszystko, chociaż...
-Co ty tam mamroczesz?- poprawiłem jego głowę na poduszce w pośpiechu.
-...miałem zginąć.- zakrztusił się od szlochu. -Ale nie trafił. Rozumiesz to? Szablastozębny nie trafił. Za co mu oni kurw...a płacą?!
-Też tego nie wiem, tym bardziej, że to nie było trudne. Masz tylko dziurę na wylot w ramieniu nad sercem. Opowiedz mi więcej o Kopciuszku i tym Szablastozębnym, to musi być ciekawe.- nadałem tonowi mojego głosu znacznie więcej mroku, na który on natychmiast zareagował:
-Kopciuszek, jak wiesz z resztą, pojawia się tylko o północy w kasynie, jest godzinę i znika. W tym czasie trzeba mu oddawać hajs. Oddałeś?- pokiwałem głową twierdząco. -To do dzisiaj jesteś bezpieczny. Ja nie oddałem i mieli mnie udupić, to wysłał Szablastozębnego.
-Wisiałeś mu za bilard czy blackjacka?- no cóż, moje doświadczenia sięgały daleko dalej, niż to komukolwiek by się wydawało.
-Za pieprzon...ą ruletkę rosyjską. Nie graj z nimi w to gówno. Postawiłem za dużo na to, że nie trafią za trzecim razem i jak nie trafili, to potem wydałem wygraną na pokera, aż nie zacząłem się... Zadłużać i...
   Rudy stracił przytomność, jeszcze zanim doszliśmy do mojego samochodu na tyłach szpitala. Ułożyłem go na fotelu obok w takiej pozycji, że jak nałożyłem mu moje Ray-Bany i oparłem o szybę, to wyglądał, jakby spał. Do tego zarzuciłem na niego moją pelerynę jako formę koca. Pomyślałem chwilę dłużej o jego rozpoznawalnych wszędzie włosach, więc dodałem czarnego full capa wyjętego z szufladki po prawej od kierownicy. No dobra, teraz wyglądał, jak mój kumpel ćpun. Mogłem odpalać Charlottę i jechać jak najdalej stamtąd w tumanach kurzu... Sprawdziłem czas. Wszystko zajęło mi godzinę. Miałem jeszcze cztery, zanim ta stuknięta anielica zacznie mnie szukać. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i pomknąłem centrum miasta, kierując się na zjazd na przedmieścia San Lizele. Podróż zajmie mi mniej więcej godzinę. Włączyłem radio na cały regulator, a akurat leciał mój kawałek sprzed pół roku z ostatniej płyty, jaką wydałem. Album The Alarm okazał się hitem tego lata, stąd czołowa piosenka "Why not rule the fucking Sun?!" ciągle się powtarzała. Przez moment wsłuchiwałem się w bas Drake'a, kiedy zaczęła grać moja gitara elektryczna. Przypomniało mi się, jak w studio nagraniowym nie potrafiłem godzinami zrobić tego przejścia w taki sposób, aby mnie on zadowalał, dlatego wydzierałem się na ekipę, żeby nagrywać wciąż i wciąż od nowa. W końcu efekt końcowy podbił całą teraźniejszą playlistę. Nigdy się nie myliłem co do tego, ile trzeba i nad czym popracować. Wkrótce zacząłem sam ze sobą nucić i śpiewać, jadąc szosą prosto do stajni Van Gogha z jeńcem wojennym...

Auraya?  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz