22 cze 2017

Od Ezequiela do Aurayi


   Istniały błędy, które popełniałem i te, jakich nie uznawałem za błędy. Było ich zbyt wiele, aby móc je zliczyć, czy je od tak po prostu opowiedzieć. Większości z nich nie żałowałem, uznając za przeszłość, która musiała dać narodziny teraźniejszości. Były to przeszkody, przez jakie przeskakiwałem nie czysto, wymierzając sprawiedliwość w niekonwencjonalne sposoby. Pozbywałem się przy tym ludzi z własnego życia, aby móc w spokoju egzystować w samotności, pozwalając im tylko co jakiś czas migać niczym gwiazdom na niebie; z daleka. Stanowiło to jedyne wyjście dla kogoś takiego jak ja.
-Ezequielu, przerażasz mnie.
   Oderwałem wzrok od podłogi, aby przyjrzeć się twarzy kobiety oświetlonej blaskiem monitora.
-O co chodzi?- wyrwała mnie z zamyślenia.
-Twoje milczenie jest złowróżbne. Tak, jakbyś nagle stracił całe swoje wielkie ego.
   Uśmiechnąłem się połową twarzy, zakładając ręce na klatce piersiowej.
-Lepiej mi powiedz, czy coś znalazłaś z wyników badań próbek krwi, jakie ci sam przyniosłem. No i nagrań.
-Mam trzech podejrzanych o prawie zabójstwo twojego Rudego.- jej szare oczy omiotły mnie taksującym wzrokiem, nie mogącym uwierzyć, że moją reakcją jest jej brak. -Coś poszło nie po twojej myśli?
-Nie, wszystko zgodnie z planem.- westchnąłem, odklejając się od ściany.
   Właśnie to mnie martwiło najbardziej. Może spodziewałem się jej magicznych sztuczek namierzających. Przepowiedni, na podstawie której znalazłaby mnie szybciej, niż mogłem się tego spodziewać. Pościgu na śmierć i życie, a potem bitwy ze skrzydlatą wysłanniczką Niebios o to, kto szybciej z nas znajdzie sprawcę morderstwa. Na pewno nie ciszy wypełnionej oczekiwaniem na jej ruch. Nie chciało mi się wierzyć w to, że się poddała. Duch walki, którego widziałem w jej oczach nie pozwoliłby tego porzucić od tak.
-Co z chłopakiem?- nie udawała nawet zmartwionej.
-Śpi. Niech wypoczywa. Znowu kogoś uratowałem ze szponów śmierci... Mam tego dość.- wyjąłem paczkę papierosów z zapalniczką, żeby odpalić jednego z nich. Następnego dnia Szablastozębny miał go zabić w szpitalu podając się za jego ojca.
-Bycia bohaterem czy dupkiem?
   Zaśmiałem się gorzko.
-Na świecie musi istnieć coś takiego, jak złoty środek. Jestem jego szlachetnym przykładem.- wyznałem bez cienia skromności.
-Przypomnij mi, kiedy zaczniesz przejawiać swoją szlachetność, bo raczej jest to taka sama legenda, jak cała reszta smoków czy tam jednorożców.- uśmiechała się szczerze rozbawiona, zawiązując swoje czarne włosy w kok.
-Obiecuję cię o tym powiadamiać na bieżąco. Wolisz zdjęcia, czy nagrania głosowe?- wypuściłem z ust obłok tytoniu.
   Zaczęła się śmiać.
-Możesz oba, to będzie najciekawsza opcja. Zobaczyć coś na własne oczy, a do tego jeszcze usłyszeć twój cudowny komentarz wykonany tym śpiewnym głosikiem...!- pokręciła głową z niedowierzaniem. -Wracając jednak do podejrzanych...
   Na ekranie ukazały mi się trzy zdjęcia mężczyzn z podpisami, numerami, całym tym syfem, który ona potrafiła tylko ogarnąć.
-Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że znajomość z tobą może przynieść takie efekty w przyszłości.- Myrtice nie dość, iż była dobra w łóżku, to jeszcze inteligentna jak diabli. -Schakowałaś cały kretyński system zabezpieczeń, po czym włamałaś do archiwów z posterunku Scotta z taką samą łatwością, jak do Pentagonu. Istnieje coś, co mogłoby cię powstrzymać?- oparłem dłonie o blat biurka.
-Tak, bomba z wirusem. Tego nikt z nas by nie przeżył, nawet taki stuknięty dullahan.- przełączyła na drugi ekran nagrania z wieżowca, aby móc mi ukazać sposób, w jaki poruszał się Szablastozębny. Co więcej, udało jej się zwiększyć rozdzielczość kamery miejskiej, dzięki której mieliśmy również fragment twarzy, który dopasowała do fotografii. -Ale teraz pora na moje, jak to określasz: "czary- mary".
-Niech kurtyna poleci zatem w górę.- machnąłem ręką zachęcająco.
-To nie takie proste, jak ci się wydaje.- pokręciła głową, -Ta twoja nowa ślicznotka będzie nam potrzebna.
   Spojrzałem na nią w chwili pełnej napięcia. Nie wspominałem jej o Aurayi, ani nawet nie opowiedziałem o tym, skąd i jak wszystkiego się dowiedziałem. Uniosłem lewą brew, żądając w ten sposób wyjaśnień.
-Kamery, mój drogi. Ciągle dajesz się nabrać na ten sam chwyt. Będę musiała cię nauczyć lepiej się kamuflować w tłumie.
   Byłem szczerze przekonany, iż wszystkie umiałem omijać na czas. Najwyraźniej Myrtice za każdym razem wyprzedzała mnie o krok, ładując gdzieś w San Lizele swój własny sprzęt szpiegowski. Zaczynałem czuć się przez nią osaczony...
-Jakby na to nie spojrzeć, zdążyłem w dość dyskretny sposób powiedzieć jej, że nie powinna mieszać się w te sprawy. Musiałem ją... Uśpić. Była znacznie silniejsza ode mnie, a poza tym żadne rozsądne argumenty by do niej nie przemówiły. Nie patrz się tak na mnie, Myrtice. Anioły na karku istot takich jak ja to nie tylko super kumple, ale też przepustka do przedwczesnego Czyśćca.
   Przygryzła wargę, przyznając mi w ten sposób rację. Pamiętała, jak musiała mnie zszywać po spotkaniu z jednym z nich. Nie wyglądałem wtedy dość ciekawie, musiałem to sam przyznać przed sobą.
-Wydaje mi się mimo wszystko, że ona została urodzona na Ziemi. Nie jest pokroju twojego dawnego znajomego... Inaczej nie stałbyś tu przede mną w jednym kawałku.- próbowała brnąć dalej.
-Wykorzystaj inne zaklęcie namierzające, bez potrzebnego do niego pióra anioła.- odwarknąłem, uderzając pięścią w blat.
   Zesztywniała. Wiedziała, że miałem powód ku temu, by wybuchnąć. Nie spojrzała na mnie, chcąc, bym przeprosił za wybuch. Nie zrobiłem tego. Wyprostowałem się nad nią. Ona też nie przeprosiła. Przełknęła głośno ślinę.
-Dziękuję za pomoc, Myrtice.- postarałem się usunąć z tego chłód, jaki gościł w moim głosie od zawsze.
-Blizna się powiększyła?- spojrzała znacząco w kierunku mojej szyi, a ja się za nią złapałem w odruchu obronnymi.
-Nie.- skłamałem pół tonem.
   Jedyne, czego tak naprawdę teraz pragnąłem, to w spokoju wypalić papierosa na zewnątrz. Zszedłem po skrzypiących schodach szopy. Przeszedłem obok boksu Van Gogha, a po chwili znalazłem się na zewnątrz. Słońce chyliło się już ku zachodowi, co zwiastowały pomarańczowo różowe chmury. Korzystając ze samotności, pozwoliłem sobie na krótki, zdławiony szloch. Ciężar, który nosiłem na ramionach, samotność, brak zrozumienia oraz czasu, przytłoczenie natłokiem tego wszystkiego sprawiało, że czułem się coraz słabszy. Zgniotłem papierosa czubkiem buta, wpychając go pod ziemię. Nerwowo rozluźniłem krawat, czując tylko i wyłącznie ból. Rana ropiała, krwawiła, ogólnie rzecz ujmując; babrała się, przyklejając do miękkiego, chłonnego materiału. Powiększała się z dnia na dzień, sygnalizując nadejście czegoś, czego nic nie mogło powstrzymać. Jesteś jeszcze człowiekiem- przypominałem sobie w takich sytuacjach. Nie zapominaj o tym, że jeszcze żyjesz. Czujesz. Oddychasz. Nie umarłeś za życia, aby stać się do reszty potworem. Paradoksalnie przypomniałem sobie dzisiejszy poranek. Sposób, w jaki pachniały włosy Aurayi, kiedy odkładałem ją na jej kanapę. Miała kogoś, kto ją chronił. Była bezpieczna. Nie powinna tak głupio ryzykować własnego życia. Potrząsnąłem głową, żałując tego, jak ją potraktowałem. Była sama z tym wszystkim, co ją niszczyło co więcej, nie dawała nikomu sobie pomóc. W jednej, głupiej kwestii byliśmy tacy sami.
   Przeżywaliśmy upadki w odosobnieniu, odpychając cały świat.



   Obudziły mnie promienie słoneczne. Miałem płytki oddech. Tak naprawdę nie spałem, tylko drzemałem. Był bardzo wczesny świt, mogła być to nawet czwarta, ale nie obchodziło mnie to. Nie potrafiłem spać. Czułem zwiększający się upływ czasu, a do tego kanapa z Ikei była niewygodna. Rudy spał w moim łóżku, nadal próbując dojść do siebie. Szczęście, że miałem w piwnicy jeszcze sprzęt medyczny, a sam byłem wykształconym lekarzem, inaczej dzieciak by mi zszedł już dawno temu, jeżeli nie ja przed nim.
-Zrobiłam ci kawę.- Myrtice znikąd była w mojej kuchni i faktycznie zrobiła to, co powiedziała. Poczułem zapach kofeiny, ale wiedziałem, iż i tak nic nie byłbym w stanie przełknąć.
   Nie czułem już nawet głodu.
-Ile czasu ci zostało?- miałem dość jej obecności. Przede wszystkim tego, że musiałem już teraz stanąć twarzą w twarz z prawdą.
-Tydzień.- wychrypiałem zaspanym głosem. -Nie chcę nic pić, ani jeść.
   Powoli przestawał do mnie należeć. Za tydzień zapomnę jak brzmiał, kiedy śpiewałem. Będę miał tylko nagrania. Krótkie urywki ciężkiej pracy przypominające o grzesznym życiu. Było warto dla nich żyć. Mieć te wspomnienia, choćby i najgorszego haju czy kaca podczas ich robienia. Gdzieś byłem, coś stworzyłem.
   Istniałem jako Ed St. Claire i byłem niezwyciężony.
-Powiedz mi, jakie kwiaty są najlepsze dla kobiet?
   Tego się nie spodziewała.
-To zależy od jej gustu.
   Miałem już jakiś trop.



   Zaczynał się weekend nadchodząc wielkimi krokami. Nie musiałem iść zatem po wstaniu z kanapy od razu do łazienki ubierać swój fartuch, a potem jechać do prosektorium, tylko do kwiaciarni. Miałem na sobie czarno czerwoną koszulę w kratę z wysoko postawionym kołnierzykiem i standardowym krawatem w czerni, zasłaniającym cienki bandaż na ranie wokół mojej szyi, luźne jeansy, a ciemno szare Conversy dudniły mi o beton w rytm moich kroków. Do tego nie rozstawałem się z moim niedbale zarzuconym płaszczem, a co najważniejsze w słoneczną pogodę: czarnymi Ray-Banami na nosie. Wszedłem do przybudówki pobliskiego domku z cegieł, gdzie za ladą siedziała urocza staruszka w miętowym swetrze założonym na lawendowej koszuli. Jej siwe włosy przypominały mi o tym, że nigdy takich nie dostąpię. Nie pomarszczę się na twarzy. Setki lat będą mi mijać niczym zamknięcie czy otworzenie drzwi; właściwie bez większego znaczenia.
-Dzień dobry, w czym mogę panu służyć?
   Poproszę zwykłe, śmiertelne życie.
-Ma pani bukiety na specjalne okazje?- zapytałem najłagodniej jak tylko potrafiłem. Była przerażona moją wysokością, więc musiałem ją jej jakoś zrekompensować.
-To zależy.- uśmiechnęła się promiennie. -Chce pan wyznać miłość, czy się już oświadczyć?
   Odchrząknąłem, poprawiając krawat.
-Przeprosić.
-Och...!- wyrwało się jej. -Białe róże to symbol nadziei. Natomiast...
   Zaczęła wymieniać nazwy, do których nie potrafiłem przypiąć obrazka. Czułem się jak ostatni kretyn, naprawdę. Mój głupkowaty uśmiech jej to chyba zdradził.
-Niech się pan zda na mnie.- zamachała przepraszająco dłońmi i zabrała się do pracy.
   Przyglądałem się w skupieniu, jak starannie dobierała te co ładniejsze okazy różnorakich roślin do bukietu. Róże stanowiły jego centrum, dookoła było jednak znacznie więcej innych gatunków. Nie umiałem w tym odnaleźć na pozór jakiejkolwiek logicznej zasady, po prostu dobierała według własnego gustu oraz uznania. To matematycy zwykli nazywać czymś nielogicznym, a co więcej niepojętym tak jak sztuka. Fascynowało mnie to, dotykając mojej zbryzganej krwią duszy do samego, czarnego dna. Chciałbym móc tam przychodzić, właśnie tutaj do tej staruszki, móc malować to, co ona sama stworzyła. W jakiś dziwny sposób ubogacało to mnie wewnętrznie. Związała swoje dzieło aksamitną wstążką o barwie różanych pereł. Generalnie w samym zbiorze dominowały barwy zimne; od bieli, poprzez błękity, jasne róże i jeszcze jaśniejsze fiolety. Bukiet był taki... Delikatny w odczuciach. Gdzieś w jego głębi ukazywały się także kolce przypominające o jego dzikiej naturze, że nie miał nigdy stanowić ozdoby, a broń. Kojarzył mi się z Aurayą, więc mógłby się jej spodobać. Taką przynajmniej miałem cichą nadzieję. Sprzedawczyni podała mi skromną cenę, a ja dałem jej cały banknot setki. Gdy sięgała już do głębi swojej zabytkowej kasy z wystającymi guzikami, tylko pokręciłem głową.
-Reszty nie trzeba.- po czym zamaszystym krokiem ruszyłem w stronę wyjścia. -Do widzenia.
-Do widzenia, proszę pana.
   I wtedy ostatni raz dzisiejszego dnia usłyszałem piękne dzwoneczki wiszące nad drzwiami jej sklepiku...
   Dzięki temu, że kwiaty miały przypięty jakiś śmieszny, mały zbiorniczek, nie wysychały od razu podczas dość długiej podróży do San Lizele. Charlotte odpaliła kolejny bieg, przyspieszając. Intuicja podpowiadała mi, iż coś będzie nie tak, dlatego uzbroiłem się w sztylety na moim pasie, przy którym znajdowała się również kabura na srebrny pistolet. Zaparkowałem pod blokiem znanej mi anielicy, czując gwałtownie czyjąś obecność.
   Łowczyni w czarnej pelerynie stała na szczycie budynku Aurayi. To przed tym James ją chronił poprzez ciągłą ucieczkę. Oboje byli przecież nadnaturalni tak jak ja. Chwyciłem za bukiet i brawurowo wyszedłem z mojego camaro, trzaskając drzwiami tak, by mnie na pewno usłyszała. Nieznana kobieta zeskoczyła z dachu, lądując kilka metrów tuż przede mną z kocią gracją.
-Poczekasz, mam robotę.- rzuciłem w stronę bukietu, kładąc go na masce samochodu.
   Kobieta rzuciła się biegiem w moją stronę, dobywając błyskawicznie pistolet. Kule, które pomknęły w moją stronę, odbiły się rykoszetem od mojej szabli, podczas gdy ich reszta została przecięta na pół. Ta biała broń pojawiała się jako pierwsza w chwili zagrożenia, wzywana przez moją magię we krwi. Łowczyni rozpoznała lśniący, celtycki napis na klindze, kiedy odbiły się od niego promienie słoneczne, więc stanęła jak wryta.
-Dullahan.- wymamrotała z szokiem. -W San Lizele. To niemożliwe...
-Nie lubię tego słowa, jest zbyt ograniczające.- wyznałem ze złośliwym uśmieszkiem.
   Parsknęła.
-Nie zostało was zbyt wielu, z resztą do kogo ja to mówię. Nie jesteś jeszcze w pełni jednym z nich...
   Nabrałem powoli powietrza, aby powstrzymać się przed zabiciem jej na miejscu.
-Możesz stąd spadać. Teren jest czysty.- zmrużyła brwi z niedowierzaniem. -JAZDA!
   Zabrała swój tyłek w troki, znikając mi z pola widzenia. Pod wpływem emocji zapomniałem oszczędzać struny głosowe, dlatego odbiło się to na nich w dość mocnym stopniu. Pulsujący ból był przez pół minuty nie do zniesienia. Wróciłem do pojazdu. Otworzyłem bagażnik i wyjąłem z niego małą skrzynkę, którą postawiłem na dachu, a z niej z kolei strzykawkę. Podałem sam sobie środek przeciwbólowy zanim poszedłem na spotkanie z Aurayą prawdopodobnie ostatni raz w tym życiu.
-Macie być przekonujące.- pocieszyłem rośliny, choć bardziej samego siebie.



   Zaczaiłem się na anielicę tuż przed jej drzwiami. Kiedy nagle wyszła prawdopodobnie w tym samym celu, co wczoraj, wyszedłem z cienia. Natychmiast dobyła sztylet i wymierzyła go w moje serce.
-CO. TY. TUTAJ. ROBISZ?!- nie była nastawiona do mnie zbyt przyjaźnie, ale sam sobie nawarzyłem tego piwa, to teraz miałem.
-Przyszedłem przeprosić cię za to, co ci zrobiłem. Musiało być ci niedobrze przez znacznie dłuższy okres czasu, niż tego chciałem. Trochę przesadziłem z zaklęciem. Dlatego przepraszam.- nie chciałem, by wyszło to zbyt sztucznie, a mój głos dawał z siebie ostatnie podrygi.
   Auraya podeszła do mnie. Wymierzyła siarczysty policzek. Ale kwiaty ostatecznie wzięła, szczerze zaskoczona tym obrotem spraw. James pewnie nie dał jej możliwości chadzania z chłopcami gdziekolwiek by chciała, toteż był dla niej uzasadniony szok.
-Nie mam powodu, aby ci ufać tak jak ty mi. A mimo to wróciłeś, żeby przeprosić za to jak się mnie pozbyłeś z całej tej sprawy...
-Nie mogłem pozwolić, żebyś tak głupio ryzykowała swoje życie. Nadal nie mogę.- wszedłem w jej zdanie. -Na cholerę ci to wszystko, skoro możesz wieść spokojne życie bez tego?!
   Na prawdę nie potrafiłem tego zrozumieć.
-Nigdy nie będę wieść spokojnego życia.- odparowała zobojętniałym głosem. -Nie po tym, co przeżyłam. Jak to się na mnie odbiło...
   Nie patrzyła na mnie, ale szybko z powrotem zwróciła się w moją stronę, patrząc mi hardo w oczy.
-Chcę go znaleźć za wszelką cenę. Z tobą, czy bez ciebie.- warknęła przez zaciśnięte zęby ostatnie zdanie. -Ale go znajdę, choćbym miała poświęcić to, co teraz mam.
   Wiedziałem, że nie byłem już w stanie jej zatrzymać. Jedyne, co mogłem zrobić, to zamortyzować jej wybryk, czy w razie czego upadek. Być z nią. Chronić tak, jak James, kiedy jeszcze mu na to pozwalała. Tak, zauważyłem przez niedomknięte drzwi brak jego rzeczy po kątach. Gdzieś te torby musiały pójść, czyż nie?
-Dobrze, w takim razie współpracujmy.- postanowiłem pójść z nią na układ. -Ty wiesz o mnie coś, co wolałbym, żeby nie było rozpowiedziane. A ja wiem coś o kimś, kto cię ściga. Dlatego James tak kurczowo cię chronił. Ty będziesz milczeć, a ja opowiem ci o mojej najnowszej znajomości po wszystkim. Do tego dam ci zniszczyć źródło zła zgodnie z twoją wolą. Idziesz na to?
   Anielica przyglądała się przez moment bukietowi w zamyśleniu, chociaż oboje znaliśmy jej odpowiedź.
-Tak. Ale następnym razem kopnę cię w kroczę, jeśli spróbujesz mnie uśpić.
   Uśmiechnąłem się całą twarzą. Podobał mi się jej duch walki i tupet.
-Zgoda.
-To ponowię pytanie: Gdzie teraz idziemy?- uniosła brwi pytająco.
-Najpierw włóż kwiaty do wazonu, potem przejedziesz się ze mną do mojego domu.- wzruszyłem ramionami.
-Tak bez pierwszej randki?- lubiła łapać mnie za słówka.
-Można to tak określić.



   Po wejściu do mojego skromnego lokum, Auraya rozejrzała się z zaciekawieniem.
-Wprowadziłeś się niedawno?
-Jakieś dwa miesiące temu.- wzruszyłem ramionami na kartony.
   Nie skomentowała mojego chaosu, ale po jej minie wywnioskowałem o zniesmaczeniu. No cóż, kamieniczka z zewnątrz, owszem, była zadbana, ale wewnątrz to zupełnie co innego. Nagie żarówki. Świeżo otynkowane ściany. Brak podłogi wyłożonej kafelkami, czy deskami, w zasadzie czymkolwiek, bowiem jest tylko beton. W niektórych miejscach można było jeszcze znaleźć podarte instrukcje ze złożonych niedawno kilku szafek i blatów. Przetarła twarz dłonią. Ze sypialni wyszła Myrtice, niosąc na rękach naręcze składające się z ręczników, a nań tacy z jedzeniem. W zasadzie to talerzami po jedzeniu, bo znajdowały się na nich okruszki.
-Rudy zjadł twoje śniadanie i wypił właśnie kawę.- rzuciła od niechcenia, wyjaśniając.
-Kim ona jest?- zapytała od razu anielica po mojej lewicy.
-To Myrtice. Myrtice, to Auraya. Jesteśmy drużyną dobra przeciwko złu.
-Jak Młodzi Tytani, albo Klan Na Drzewie.- zaśmiała się Myrtice.
-X-meni.- odwarknąłem stanowczo.
-No dobra, tak też spoko, Fred.- powiedziała, po czym ruszyła do aneksu kuchennego w salonie.
-To jak ja jestem Fred, to ty jesteś Welma, a Auraya jest Dafne.
   Myrtice rzuciła naczynia z impetem do zlewu.
-JAK MOGŁEŚ DAĆ JEJ TĄ ŁADNIEJSZĄ?!- wykrzyczała, dobudzając całą okolicę.
   Zaprowadziłem nową członkinię wbrew woli Myrtice do ofiary przestępstwa, a ta z niedowierzaniem obrzuciła rudowłosego chłopaka wzrokiem. Ten w odpowiedzi zmrużył brwi ze brakiem jakiegokolwiek zrozumienia tajemniczym rozmnożeniem nas wszystkich. Przed chwilą przecież opiekowała się nim tylko jedna pielęgniarka... A teraz nagle jest ich troje. Opowiedziałem zebranym wszystko, co sam zdążyłem się dowiedzieć, a Randy (bo tak nazywał się Rudy) dokończył to opowieścią o Kopciuszku i Szablastozębnym. Auraya siedziała na stoliku nocnym, zdjąwszy mój budzik, Myrtice na łóżku tuż obok nóg Randy'ego, a ja stałem nad nimi wszystkimi niczym góra.
-Czyli macie już wytypowanych trzech podejrzanych, ale potrzebujecie mojego pióra i jego umysłu, żeby dowiedzieć się który z nich to zabójca.- podsumowała anielica.
-Tak, ale ja muszę przy tym być.- dodałem od siebie.
-Fred jest chodzącym wykrywaczem wszystkiego, co niegodziwe, a w tym i kłamstw. Jeżeli Randy zacznie kłamać, aby kogoś kryć, on będzie wiedział co i w jakim momencie.- wyjaśniła Myrtice, rozkładając na kołdrze mapę San Lizele, którą posypała dookoła solą zmieszaną z popiołem.
-Kim wy do cholery jesteście?- Randy był pozbawiony wiedzy o nadnaturalnych.
   Kolejnym krokiem było rozłożenie przez nią kart tarota po przetasowaniu.
-Ciężko to określić.- przyznała Auraya. -Ale powszechne jest: nadnaturalni.
-Ja jestem tylko człowiekiem, który wie.- sprostowała Myrtice. -To oni są ci od mocy. Skoro już o tym mowa, to Fred...
   Nie musiała nic więcej mówić. Podszedłem, aby przebić swój opuszek palca igłą, którą mi podała. Kropla spadła na mapę, zatrzymując się niczym rtęć i pozostając maleńką mazią, zamiast się wchłonąć. Zamknąłem oczy, pozwalając, aby cząsteczki wokół nas zaczęły się poruszać, ale głównie skupiły na kropli. Ta z kolei zaczęła przyciągać do siebie sól z popiołem, przemieszczając się po mapie niczym magnesy tworzące coś w rodzaju drogi kropli.
-Czy to jest magia?- zapytała pół głosem Auraya.
-I tak i nie. Nie jestem typowym czarodziejem.- mruknąłem w odpowiedzi. -Tylko kimś znacznie silniejszym.
   Karty zaczęły się same tasować, a po tym ułożyły w odpowiedniej kolejności. Auraya doznała dziwnego uczucia podobnego przebłyskowi wizji. Myrtice też już wiedziała co mniej więcej się stanie. Co więcej, wiedzieliśmy gdzie prawdopodobnie mieszka zabójca. Randy wskazał na zdjęciu mężczyznę, który najbardziej mu przypominał Szablastozębnego, a ja wiedziałem, iż nie skłamał.
-Powiedz nam, co zobaczyłaś.- powiedziałem po dłuższej ciszy do brunetki.
Auraya?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz