20 cze 2017

Od Ezequiela do Coleen

   W dni takie, jak te odczuwałem największą tęsknotę za moją Kalifornią. Słońce dawało dzisiaj nieźle popalić, chociaż była to przecież tylko Wielka Brytania. Z maski Charlotte wydobywał się leciutki żar, przypominający do złudzenia pożogę po przejechaniu się na plażę. Jeszcze tylko ocean z palmami w zestawie i byłbym w domu...!
   "You just better start sniffin' your own rank subjugation jack 'cause it's just you against your tattered libido, the bank and the mortician..."
   Jednak z jakiegoś powodu nie potrafiłem się zawrócić.
   Byłem zmuszony do ciągłego parcia naprzód, choćbym miał się zderzyć ze ścianą.
   Byłem jedynym jeźdźcem bez głowy w San Lizele.
   Zaparkowałem na podjeździe swojej kamieniczki obok niebieskiego fiata sąsiada. Charlotte w tym zestawieniu prezentowała się niczym dama z końca lat 60'. Wyłączyłem radio, a Guns n' Roses natychmiast ucichli. Zamiast tego usłyszałem znajome obcasy pani Peterson, powoli posuwające się po kamieniach w sąsiednim ogródku. Westchnąłem, znając scenariusz najbliższych wydarzeń. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki, a potem trzasnąłem drzwiami.
-Dzień dobry, panie Vercas.- zaszczebiotała z szerokim uśmiechem, uwydatniającym jej zmarszczki pod tonami tandetnego makijażu. Jej usta wydawały się trzykrotnie bardziej wypukłe od jasno różowego błyszczyka. -Jest pan dzisiaj wolny po pracy?
   Westchnąłem ciężko. Zaczynało się.
-Tak, proszę pani. Wybierają się państwo na premierę tego, co teraz jest w kinach, prawda?- nigdy nie byłem z tym na bieżąco, przez co ona zawsze się krzywiła i mówiła:
-To prawda. Powinien pan od czasu do czasu poświęcić się sztuce filmu, zwłaszcza, że teraz...- i tak zaczął się wywód trwający co piątek dokładnie kwadrans.
   Tamta aktorka to, tamten siamto, bla, bla, bla, premiera tego. Wyłączałem umysł, pozwalając słowom przepływać przez mój umysł tak, jak bym był na ostrym haju.
-...i zająłby się pan Nancy i Stuartem, proszę?
-Nie ma sprawy, tylko wezmę prysznic. Dzisiaj miałem ciężki trening po pracy.- zamachałem rękoma, próbując w ten sposób zobrazować jej ilość mojego dzisiejszego wysiłku.
-Wyjdziemy zatem za pół godziny.
   Uśmiechnąłem się z grzeczności, po czym zamknąłem we własnym domu. Oparłem się o drewniane drzwi, czując, jak moje plecy przyklejają się za sprawą potu. Van Gogh dał dzisiaj z siebie wszystko w terenie, dobrze, że miał siłę mnie nieść z powrotem. Ruszyłem pomiędzy nadal nie rozpakowanymi kartonami w stronę łazienki, aby wziąć prysznic. Po drodze zrzucałem z siebie kolejno ubrania, nie zważając na to, iż czyniłem przez to większy bałagan. Stanąwszy pod prysznicem, oparłem czoło o chłodne kafelki i odkręciłem kurek z wrzącą wodą. Ogień w kroplach zaczął parzyć mi plecy, aż moja skóra nie przyzwyczaiła się do tej temperatury, czerwieniąc się. Włosy przykleiły mi się do twarzy. Nie myślałem kompletnie o niczym, mając zupełną pustkę w głowie. Pierwszy raz od dawna. Nawet nie sądziłem, jak bardzo mogłem tego potrzebować. Ciszy. Prawdziwej pauzy przed intro. Oddychałem głębiej, dopatrując się w sobie stanu podobnego medytacji.
   ...jedynym jeźdźcem bez głowy...
   To oznaczało nikogo, kto mógłby to zrozumieć. Brzemię. A może raczej: powinność? Spadek. Cholerne przekleństwo. Uniosłem rękę na wysokość twarzy, patrząc się, jak moja skóra zamienia się w morze lawy w żyłach i czernieje na obsydian, a potem powraca do naturalnego stanu, parując od nieustannie lejącej się wody. Prawdziwy pakt z diabłem sprzed lat, dotyczący każdego pierworodnego przede mną, po mnie. Gdybym zginął, zakończyłbym raz na zawsze linię rodu. Gdzieś z tyłu zapytał się głos, czy tak nie byłoby właśnie lepiej. Po prostu zniknąć w imię sprawiedliwości. Czyż śmierć nie nabiera wówczas politycznie większego znaczenia? Wyszedłem spod strumienia wody, nakładając na siebie ręcznik. Zostawiłem wilgotne ślady stóp za dywanikiem kupionym w Ikei i nakapałem na maleńką umywalkę uwaloną od pianki do golenia.
   Nie, nie nabiera.



   Nancy była pulchną dziewczynką o siwych blond włosach zawiązanych w dwa kucyki różowymi, aksamitnymi wstążkami. Nie miała połowy zębów, śmiała się ze wszystkiego i wszędzie targała za sobą swoją czarną świnkę morską w brązowe łatki, którą nazwała przekornie Skwarka. Jej tylko odrobinę młodszy braciszek, Stuart, miał podobne uzębienie oraz owłosienie, za to wszystko ślinił, albo brudził wszystkim, co przyniósł z podwórka. Raz musiałem wyciągać mu z buzi ślimaki. Dzieci państwa Petersonów były rozpieszczone do cna możliwości, ale miały w sobie coś, czego ja nigdy nie miałem. Ogrom możliwości. Wybór. Nikt na nich nie naciskał, nie wymagał zdobycia szczytu Mont Everest. Może dlatego właśnie nie byłem dlań aż tak podły, jak chciałem. Nie potrafiłem odbierać im tej beztroski, ponieważ wiedziałem, jak jej brak mnie bolał i jak wiele musiałem poświęcić, by w końcu ją odnaleźć, a potem stracić na rzecz dorosłości. Teraz próbowali odkopać korzenie pobliskiej choinki, odnalazłszy pod nimi stare tory sprzed zapewne XIX wieku, bawili się w archeologów. Ja miałem chwilę dla siebie, aby móc wyciągnąć się na hamaku, pić lemoniadę z lodem i czytać w spokoju książkę o chodach bocznych, jakich zamierzałem nauczyć samodzielnie Van Gogha.
-Jamniczek!- wydarła się Nancy, przerywając moją chwilę relaksu.
-Jaki słodki!- zawtórował jej mniejszy, męski sobowtór, Stuart.
   Jęknąłem, zakładając moje czarne Ray-Bany. Zsunąłem się po hamaku, dotykając trampkami podłoża po kilku sekundach mrocznej bezwładności.
-Co wyście znowu zaczęli dręczyć?- to mógł być cholerny pies tego powalonego Parisha, który potrafił przywalić dziecku za to, iż oddychało.
   Na szczęście w nieszczęściu zdążyłem się pomylić. Przez biały płot zaglądał do bachorów futrzany rodzaj kolorowej kiełbasy na czterech malutkich łapkach, jakiemu daleko było do tego, co miał Parish. Był na swój sposób uroczy, ale w jego oczach płonął ogień dominacji.
-Makaron!- wołała go jakaś kobieta ze dominującym, francuskim akcentem. -Makaron, wracaj tu!
   Wkrótce zza drzew po drugiej stronie ulicy wyłoniła się postać filigranowej budowy z burzą krótko ściętych, ciemnokasztanowych włosów, rozwianych przez wiatr. Obrzuciła mnie swoimi szaro-zielono-brązowymi oczyma okolonymi wachlarzem ciemnych rzęs. Szeroko i przyjaźnie się uśmiechnęła swoimi wąskimi, malinowymi ustami, dostrzegając swojego pupila wśród dzieci. Po tym, jak podeszła znacznie bliżej zorientowałem się, iż były one w dość dużym stopniu spierzchnięte od ciągłego przygryzania. Miała na sobie białą podkoszulkę, a na to narzuconą skórzaną, czarną kurtkę. Na szyi wisiały jej jakieś łańcuszki, idealnie dobrane do motywu na jej kurtce. Do tego dość wąskie spodnie, a na nogach buty sportowe wzięte zapewne po to, aby w razie czego nadążyć za psem bez potrzeby wywracania się na obcasach, czy dodatkowych odcisków od trampek.
-Dzień dobry, najmocniej przepraszam za tego rozrabiakę, jeśli coś pożarł. Zerwał mi się ze smyczy po tym, jak coś wytropił...- na dowód uniosła smycz ze zapiętą na niej obroży, którą musiał jakoś z siebie mały, psi geniusz zsunąć.
-Och, witam panią...! Nic nie pożarł.- uspokoiłem pośpiesznie kobietę, stojąc po drugiej stronie płotu z moim uśmiechem z serii czystego wcielenia uwodziciela. -Nie musi się pani o nic obawiać, tylko przybiegł do dzieci. Musi je zapewne uwielbiać.
   Oboje spojrzeliśmy, jak bezpardonowo oddaje się pieszczotom młodszym istotom z gatunku ludzkiego.
-Tak, to fakt.- wzruszyła lekko ramionami, niemal niezauważalnie. -To nie mogą być pańskie, są zbyt jasnowłose. Pilnuje ich pan w wolnym czasie?
   Zaśmiałem się serdecznie na tą uwagę.
-Sąsiedzi uwielbiają mi je podrzucać.- wyznałem bez przeszkód. -Ale gdzie moje maniery, nazywam Ezequiel.
   Podała mi swoją drobną dłoń po tym, jak podniosłem swoją pierwszy.
-Coleen. Miło mi pana poznać. Mogę skracać pańskie imię do Quiel? Tak będzie mi łatwiej zapamiętać.
   Z jej ust to brzmiało, jak niezły żart z tym jej akcentem, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało.
-Nie ma sprawy.- prawie znowu parsknąłem.
   Jej uśmiech zrobił się trochę niepewny, ale ani na chwilę nie przestawała tryskać czystą, dobrą i pozytywną energią. Bardzo mi się w niej to podobało. Schyliła się, aby założyć obrożę na uciekiniera.
-Będę musiała się zbierać, mam jeszcze dwa inne psy...- gdy stanęła w pełni wyprostowana, zauważyła swoją książkę na stole ogrodowym. -...och, pan czyta im moje bajki?
   W jej oczach pojawiły iskierki czystego szczęścia.
-Tak...- przeczesałem nerwowo włosy ręką, a ona się jeszcze szerzej uśmiechnęła. -I mów tak, jak sobie wymyśliłaś. Po prostu Quiel.
-To ty mi po prostu Coleen.
-Dobrze, Coleen, dasz się jutro wyciągnąć po pracy na wspólny spacer do parku w centrum ze wszystkimi twoimi psami?- zaproponowałem ni stąd, ni zowąd.

Coleen? ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz