26 lip 2017

Od Ariela do Dimityra

 Luźne, delikatne ruchy. Pełne świadomości. Wiedział, co ma zrobić, którą kończynę wygiąć, jak przepchnąć biodra. Przynajmniej tak jej się wydawało.
 - Nie wiedziałam, że potrafisz tańczyć! - Wykrzyczała, bo głośniki z powodzeniem utrudniały usłyszenie czegokolwiek innego niż muzyki. Konwersacja w pomieszczeniu była wyczynem godnym pochwały, ba! Urządzenia bankietu, który uczciłby ten przełomowy w historii parapetówek moment.
 - Bo nie umiem! - odkrzyknąłem z uśmiechem na ustach, ponownie stawiając niezdarnie chudą, długą nogę, gdzie popadło. Ruszałem się tak, jak było mi wygodnie, jeśli wyglądało to dobrze, nie mam nic złego do powiedzenia na ten temat. Wręcz przeciwnie, cieszyła mnie ta informacja. Katherine wybuchła śmiechem. Tak sądziłem po jej mimice, bo dźwięku nie przychodziło usłyszeć. Zabawa trwała w najlepsze. Wyjątkowo tego wieczoru nikt z nas nie skończył pijany, albo chociaż ździebko podchmielony, więc zakład, który padł przed rozpoczęciem się ten małej, towarzyskiej imprezy można było uznać za zremisowany. Noc była jeszcze młoda, gdy pierwsze osoby zaczęły się zbierać. Wychodzili grupkami, wiedząc, że mimo wszystko najważniejsze jest bezpieczeństwo, nie licząc niektórych szaleńców, którzy pchnięci porządną dawką alkoholu, ruszali samotnie, nie bacząc na zagrożenia wiążące się z tym. Koniec końców jednym z tych szaleńców okazałem się ja. Co prawda, nie byłem pod wpływem trunków wysokoprocentowych, aczkolwiek i tak było to po prostu lekkomyślne, zważając na to, że proponowano mi podwózkę. Ignorowałem znajomych i chwytając deskorolkę pod pachę, wyszedłem z mieszkania, nawet za bardzo się nie żegnając. Zachowałem się niekulturalnie, ale co począć, że upieraliby się jak nienormalni, a ja potrzebowałem chwili odpoczynku. Odcięcia się od nich, ruszając w samotną jazdę ulicami pustego, o tej porze, miasta. Drobne kółka wyczuwały każdą nierówność, każde wgłębienie, każdy, nawet ten najdrobniejszy, kamień. Chłodne, wieczorne powietrze smagało moją twarz i targało rozpuszczone włosy.
 Widział tam dzisiaj parę złotych ślepi. Nie był to kot, na soczewki kontaktowe także nie liczył. Świeciły się. Mocno, wyraźnie. Zdawały się dzikie, zwierzęce, ale tak niesamowicie ludzkie jednocześnie.
 Potrząsnąłem głową, gdy obraz zaczął przysłaniać mi rzeczywistość. Powinienem był skupić się na drodze, nie na wspomnieniu. Mogłem się założyć o to, że jedynym powodem, dla którego jeszcze żyłem, był fakt, że szczęście wyjątkowo postanowiło mi dzisiaj dopisać. Szkoda, że podczas większości mojego życia, woli wypiąć na mnie swoje szanowne cztery litery, śmiejąc się gromko. Westchnąłem cicho i odepchnąłem się, gdy poczułem, że zaczynam tracić prędkość. Rozległe tereny poza miastem. Pola, lasy, pojedyncze domki. Wszechobecna pustka, cisza, spokój. Wolność od zgiełku wszelkiego ludzkiego istnienia i miejsc, które zanieczyścili. Jeśli tak dłużej pomyśleć, jesteśmy zagładą samą w sobie. Niszczymy wszystko na swojej drodze, tylko po to, aby budować te pierońskie fabryki, psuć powietrze, zabijać zwierzęta. Zamiast cieszyć się blaskiem księżyca, oglądamy światło reflektorów, świateł, tak jak te, które przyszło mi zobaczyć właśnie na uboczu drogi. Początkowo chciałem go ominąć, nie będąc pewnym, co może się w nim dziać. Akt miłosny? A może po prostu ktoś przyjechał zakopać zwłoki? Na szczęście nie była to żadna z tych opcji. Przy samochodzie stał rosły mężczyzna. Tyle mogłem określić, bo słabe światło nie było w stanie dać mi dojść do dokładnej analizy.
 - Jak to nie ma sygnału? - Bąknął sam do siebie. Ściągnąłem brwi, ale zatrzymałem się, by zobaczyć o co chodzi. Z bliska wyglądał na podirytowanego, rozeźlonego, oburzonego na wszechświat. No i trochę zrezygnowanego. Nie byłem pewny, czy powinienem podchodzić.
 - Coś się stało? Mogę w czymś pomóc? - Spytałem głośno, zwracając na siebie jego uwagę. Wlepił we mnie wzrok. Również marszczył brwi. Przechyliłem głowę i zdecydowałem się podejść do niego, by w razie czego móc normalnie porozmawiać. Nie wydawał się być osobą agresywną, bądź niebezpieczną, mimo swoich rozmiarów. Znaczy się w barach, na wzrost wydawał się być równy ze mną, jednakże bardziej niż pewny byłem, że gdyby doszło do starcia, dostałbym porządne manto i tyle po mnie. Jak to się mówi, raz kozie śmierć. Jeśli jednak człowiek pomyśli, to nie miał powodu, by zaatakować, byłem miły i kulturalny, tak? Tak. Uśmiechnąłem się więc nieśmiało w stronę faceta.
 - Skończyło mi się paliwo - odpowiedział sucho. Skinąłem głową, absolutnie rozumiejąc co się dzieje. Środek nocy, środek zadupia, środek totalnej niemocy, bo najbliższa stacja była kawałek stąd i pójście tam na piechotę było istnym szaleństwem, porwaniem się z kosą na słońce. - Jestem w kropce - znowu mruknął sam do siebie i znowu zaczął grzebać w telefonie. Podrapałem się po karku. Pomóc atrakcyjnemu mężczyźnie w opałach, czy odjechać bez słowa, całkowicie ignorując sytuację i zapominając o niej?
 - Dawaj bak i kasę, pomogę ci - uśmiechnąłem się, mając nadzieję, że odbierze mnie pozytywnie. Prawdopodobnie się myliłem, bo na jego czole wystąpiła głęboka bruzda, a za chwilę przywitałem się ze słowami "Dlaczego miałbym ci ufać?", na które zareagowałem jedynie westchnięciem. - Dobrze więc, daj tylko bak. Zapłacę, potem mi oddasz - założyłem ręce na piersi. Przystał na tę propozycję, a już kilka minut później jechałem pustą ulicą, zaciskając palce na czerwonym opakowaniu. Nie dziwiłem mu się, ja sam nie ufałbym komukolwiek, kogo spotkałbym w mroku nocy. Wróć, przecież jemu zaufałem. Mogłem skończyć z siekierą w głowie, albo nożem w klatce piersiowej, a zamiast tego w moich rękach wylądował bak. W połowie drogi przekląłem pod nosem, bo uświadomiłem sobie, że nie spytałem za ile mam zatankować. Po chwili jednak znowu miałem ochotę przybić sobie mentalnego "facepalma", bo przypomniało mi się, że bak jest litrowy.
 Jeśli mi ucieknie, będę dwa funty w plecy, czyli całą kanapkę z podwójnym mięsem w Subwayu. Cudownie. 
 Moje zdziwienie nie było zbyt duże, gdy okazało się, że powrót z pełnym pojemnikiem był trzy razy bardziej męczący. Cóż poradzić, chciałeś pomóc Arielu, to teraz masz za swoje.

< Dimi­tyr? Przepraszam, że krótkie, ale wena nie dopisuje. Resztę zostawiam w twoich silnych łapkach *machu* >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz