26 lip 2017

Od Ezequiela do Chelsea

   Dwoje wendigo we wnętrzu i jeden ludzki chłopiec, tak zwykły, że to aż bolało. Maleńki, bezbronny, pozbawiony możliwości ucieczki przez te dwa potwory należące do kategorii półbogini. Ja byłem zawieszony w jednym, wielkim pomiędzy, które było mi wyrokiem samotności w tej wojnie, odwiecznie pozbawiony możliwości wyboru którejkolwiek ze stron. Stojąc po jednej, rozumiałem te monstra, wszakże sam nim byłem. Z drugiej zaś istniał mój łowiecki instynkt, zmuszający mnie do obrony o wiele słabszej, tyciej istotki. Otworzyłem bagażnik, podając jasnowłosej dziewczynie pierwszy lepszy pistolet, aby sprawdzić, czy będzie umiała sobie z nim poradzić. Dumnie go odbezpieczyła, po czym przymierzyła się do celnego strzału w kłódkę drzwi od magazynu. Kula uderzyła z hukiem, zwalniając tym samym wszelkie zabezpieczenia. Zwróciło to uwagę wendigo, natychmiast zapadła przerażająca cisza. Trzasnąłem klapą bagażnika.
-Ty nie bierzesz żadnej broni?
   W odpowiedzi na aury bestii oraz pytanie Chelsea, w mojej dłoni pojawiła się szabla, która zajęła się ogniem. Nie musiałem niczego mówić. Skinęła głową, powoli przystosowując się do nowo poznanego mężczyzny takiego jak ja. A było do czego się "przyzwyczajać"...
-Idź pierwsza, będę tuż za tobą.- mruknąłem, a ona bez wahania wykonała moją prośbę. Wiedziałem już, że była przez kogoś szkolona.
   Zanim przekroczyliśmy próg, cała moja prawa ręka zajęła się migotliwymi płomieniami, a ubrania zamieniły w nieco inną epokę, nadal jednak będąc odpornymi na ten niekończący się żar. Poczułem na ramionach ciężar jasno szkarłatnej peleryny przesiąkniętej zapachem dymu. Ciemne buty jeździeckie z wysoką cholewą wystukiwały obcasami i ostrogami rytm moich kroków. Stary, ciemno rubinowy frak mojego przodka był zapięty na ostatnie guziki pod długim, skórzanym, czarnym płaszczem, którego poły skrywały pas z kaburami na podręczne rewolwery oraz sztylety. Nie, nie straciłem głowy, ani nie zmieniła się ona w płonącą czaszkę. Pełna przemiana była dla mnie, powiedzmy to wprost, cholernie niewygodna. Poza tym pożerała masowe ilości rezerwy magicznej na samym starcie...! Było to dość wyczerpujące dla nowicjuszy, co nie zostali rytualnie ścięci przez legendarnego Jeźdźca, a mi jakoś specjalnie na tym nie zależało, aby się z nim spotkać w najbliższym czasie. Wolałem, żeby mnie dopadł po wyścigu, zamiast oddać się tak ofiarnie niczym reszta baraniego bractwa potulnych, irlandzkich kuzynków. Płaciłem za to bólem szyi w okolicach tchawicy ze samoistnie powstającej rany po każdej takiej połowicznej przemianie. Znajome ukłucie przeradzające się w stopniowe palenie dookoła szyi u nasady rozlało się niczym fala, topiąc mnie w tym jakże okropnym doznaniu. Przekręciłem głową niczym pies próbujący oswobodzić się z kolczastej obroży. Byłem skazany na to, nie ważne, jak bardzo tego nigdy nie pragnąłem... Posuwisty ruch w ciemnościach z powrotem skupił moją uwagę na otoczeniu. Teraźniejszości.
-Jeden zachodzi cię od tyłu, Ed!- krzyknęła, mierząc lufą w tego, co się nań rozpędzał.
   Zachowałem stoicki spokój, wykonując taneczny pół obrót z wyciągniętą białą bronią w taki sposób, by przekroić przeciwnika opalizującym ostrzem na pół. Tymczasem Chelsea chybiła. No tak, to należało wziąć pod uwagę; wendigo niekiedy udawało się być nieco bardziej atletycznymi, niż się kiedykolwiek sądziło. Nie spowodowało to jednak jej poddanej, półbogini zamachnęła się ręką, a z jej dłoni posypały się iskry przypominające złociste pioruny podczas burzy. Sparaliżowała tym samym żeńską postać tego gatunku, aż ta nie padła bezwładnie na twarz.
-Godne podziwu.- pochwaliłem jej potężną moc.
   Skromnie wzruszyła ramionami i uśmiechnęła krzywo. Wiedziałem, że dla takich jak ona jest to jednocześnie dar oraz przekleństwo, więc tak musiała to postrzegać. Podszedłem do wendigo, by precyzyjnym ruchem odciąć jej głowę. W jej kobaltowych oczach błysnęło jednocześnie wiele emocji na raz, a wśród nich odnalazłem również niesmak na widok krwi. Nie, nie krwi. Nie w taki sposób pragnęła spędzić swój pierwszy dzień w pracy, próbując żyć jeszcze raz od nowa w San Lizele. Znałem to uczucie aż zbyt dobrze. Odwróciłem się do niej z pokrzepiającym pół uśmiechem na mojej twarzy.
-To dopiero początek twoich rozczarowań.- zacząłem niedbałym tonem. -Zdecydowanie łatwiej jest w ogóle przestać zwracać na to uwagę i żyć tak, jakby to nie miało dla ciebie znaczenia.
-I po prostu pogodzić wewnętrznie?- nie dowierzała sarkastycznym tonem.
-Nie, nie pogodzić. Nigdy nie do końca pogodzić. Chodzi mi o to, żeby po prostu być tu i teraz, bez względu na to jak źle może być teraz albo później. Cała reszta sama się poskleja w jedną całość.- tym razem to ja wzruszyłem ramionami.
   Parsknęła lekkim śmiechem chyba bardziej po to, żeby wyrzucić z siebie resztki adrenaliny. Postanowiłem zająć się wraz z nią wspólnie omdlałym chłopcem w kąciku magazynu. Ruszyliśmy zgodnym krokiem w tamtym kierunku, a ja z powrotem wróciłem do mojej ludzkiej postaci wyglądającej na zwykłego typa, co wyszedł właśnie z kina.
-Co z nim zrobimy?- zapytała z niemałą obawą, a także troską.
-Zawiozę was oboje do domów. Ciebie tam, gdzie mieszkasz, a jego na posterunek policji i tam z nim zostanę, aż czegokolwiek się nie dowiedzą na jego temat z archiwów.- odrzekłem z powagą godną prawdziwego dorosłego, którym jakoś nigdy nie byłem.
-Pora...
-Użyłaś swojej mocy i jesteś wyczerpana po pracy. Możesz gdzieś zemdleć, a one...- wskazałem machnięciem głowy na ciała za nami. -Mają teraz swój czas. Jeszcze tego mi brakuje, żeby odganiać od ciebie całe ich hordy.
   Przewróciła oczami, zakładając ręce na klatce piersiowej. Typowa poza kobiety silnej i niezależnej.
-Na szczęście to nie daleko stąd.- przygryzła wargę. Zdecydowanie nie podobała się jej wizja mojej eskorty. No cóż, musiała zacisnąć zęby.
   Wziąłem niedoszłą ofiarę na ręce i zaprowadziłem oboje z nich do mojego samochodu. Ruszyliśmy moim lśniącym, czarnym camaro w ciszy, żeby nie obudzić chłopca przykrytego moją peleryną na tylnym siedzeniu. We wstecznym lusterku migała mi tylko jego czupryna ciemnych, brązowych włosków zawijających się niczym maleńkie śrubki na całej jego główce. Chelsea oparła swój łokieć na drzwiach, rozglądając się dookoła i kierując mnie na jakieś osiedle kawałek od centrum. Spokojne, zbyt spokojne jak na San Lizele.
-To tutaj.- spojrzała z błyskiem na swój blok. Posłusznie zatrzymałem Charlottę, zaciągając ręczny.
   Obejrzała się na mnie, potem na naszą odratowaną ofiarę. Przeczuwała, iż zostawia go w dobrych rękach.
-Dziękuję... Za wszystko.- powiedziała, patrząc się przed siebie przez przednią szybę.
-Nie ma za co.- odpowiedziałem jej lekko. -Pewnie jeszcze kiedyś się spotkamy. Na przykład jutro na tym filmie, polecałaś mi coś o moim rodzaju... Chociaż nie wiem czy na pewno będę miał czas. Zanim rodzice go znajdą, będę musiał się trochę nabiegać.
-Tak, to pewne. To wtedy do następnego razu, Edzie St. Claire.
-Do następnego, Chelsea.- i wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
   Odprowadzałem ją wzrokiem, aż nie zamknęła się w swojej klatce schodowej i zapaliła światło.

   Blair leżał na jego biurku w gabinecie policyjnym w centrum San Lizele. Przez plastikowe żaluzje wciskało się do mrocznego wnętrza trupio blade światło neonów z restauracji fast food na przeciwko. To tam gliniarze zaopatrywali się w prowiant na poważne misje objechania miasteczka wzdłuż i wszerz, a potem powrotu do cukierni na przedmieściach po donaty tak jak w amerykańskich serialach. Na blacie obleganym przez jakieś papiery, uśpiony monitor i koniak, odnalazłem jego telefon wraz z nadal włączonymi kontaktami. Zjechał do "E", więc prawdopodobnie znowu chciał dzwonić po mnie.
-Tacher.- warknąłem, opierając się o framugę dębowych drzwi.
   Trochę przygruby wilkołak w mundurze spojrzał na mnie nadal nieprzytomnym wzrokiem.
-Och, Ezzie, to ty. Nie zdążyłem nawet...- zaczął coś mamrotać pod nosem, po czym kichnął, niezdarnie upuszczając papiery i telefon na posadzkę.
-Znalazłem chłopca. Teraz ty masz znaleźć jego rodziców.- dodałem nadal tym wściekłym tonem.
-Gdzie on jest?- zapytał, rozglądając się dookoła, jakby czegoś szukał. W końcu znalazł dokumenty oraz telefon, po czym podniósł się. Odnalazł w mroku sylwetkę uśpionego dziecka.
-Śpi na fotelu przed tobą.- odpowiedziałem, a kiedy napotkał moje oczy, zobaczyłem ich poświatę w jego ciemnych, rozszerzonych dodatkowo źrenicach.
-Właśnie do tego chciałem cię wzywać. To syn burmistrza. Zgubił się w wesołym miasteczku, obarczałem winą wszystko, co nadnaturalne jak my i się nie myliłem. Dobrze, że mamy ciebie, inaczej...
   Celowo nie dokończył. Brak dullahana w San Lizele równał się chaosowi, ostatecznej apokalipsie przewidzianej przez świętego Jana. Przyrost magicznych istot nad łowcami jest przerażająco wielki, a co więcej; nadal rośnie w siłę. Zwykli ludzie, czy antynadnaturalni nie poradziliby sobie przeciwko takiej masie. Blair wiedział, że ja wyrównywałem obie szale tej niebezpiecznej wagi. Byłem ostateczną bronią, gdyby coś poszło nie tak. Na razie nic nie szło po jego myśli.
   Znał już powód mojej irytacji.
-Ja... Naprawdę zaczynam tracić wszelkie możliwości naprawy tej sytuacji.- wyznał, pocierając twarz dłońmi.
-Ściągnij łowców skądkolwiek.- odpowiedziałem, wychodząc z komisariatu, by zapalić papierosa. Dałem mu tym samym czas na telefon do władz.
   Tak, już się znalazł.
   Oczywiście, policja poradziła sobie z tym w rekordowym czasie.
   Nie, nic mu nie jest, jest cały i zdrowy.
   To nie cud, tylko zasługa tak dobrze przeszkolonych ludzi Blaira.
   Nie ma sprawy, limuzyna może przybyć nawet teraz.
   Wydmuchałem obłok nikotyny, gapiąc się na fontannę wyznaczającą centralny środek pomiędzy targowiskiem cyganów, a modnymi butikami z ubraniami zza granicy. Serce miasta tętniło życiem również nocą; na dachach co rusz przeskakiwał jakiś wampir, uliczką szła para kotołaków, gdzieś w cieniu wylegiwała się zmora, a niczego nie świadomi ludzie wracali z klubów do domów, nadal podśpiewując jakieś techno, czy tam inne ich rytmy. Blair doprowadził się do porządku, wylał na siebie wodę kolońską i stanął obok mnie z pytaniem, czy mogłem mu pożyczyć jednego papierosa. Podałem mu. Zapalił własną, srebrną zapalniczką. Zaczęliśmy palić razem, patrząc się na to miasto, chociaż mój już się kończył.
-Możesz wracać do siebie. Van Gogh sam siebie nie nakarmi z rana.- rzucił w moją stronę.
-A gdzie: "Dobrze wykonana robota, Vercas!"?! Mam sam siebie chwalić, czy co?- burknąłem mu na to.
-Zawsze wtedy zabierałeś mi mojego papierosa. Postanowiłem już nie popełniać tego błędu.- spojrzał na mnie z wyrzutem.
   Uśmiechnąłem się łobuzersko.
-Teraz mi nawet pomogła niczego sobie półbogini. A ty dalej gnijesz w tym swoim gabinecie, Tacher. Znalazłbyś sobie jakąś wilczycę, czy co wy tam robicie w tych lasach...- dostałem od niego cios z pięści w ramię.
   Filozofią życia Blaira była praca... I nic zupełnie poza tym. Dlatego zaczął pić, spasł się od cudownego jedzenia, osamotniał, a jego rodzinna wataha już dawno zdążyła wyruszyć w Alpy. Od kwartału próbowałem go do nich zaciągnąć jakimiś tekstami, raz mu kupiłem bilety na lotnisko w Londynie, ale moje pieniądze poszły na marne. Zupełnie żadna siła nie była w stanie przeciągnąć go dalej, niż wezwanie.

Chelsea?
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz