7 sie 2017

Od Aurayi do Ezequiela

               Jeździec bez głowy. Ed był jeźdźcem bez głowy.
Potrzebowałam dokładnie dwóch sekund, aby ta informacja choć w części do mnie dotarła. Był moment, kiedy przyglądałam mu się z lekką fascynacją. Na płomienie otaczające jego i jego wierzchowca. Na broń, którą również pochłoną ogień, a który później przechodził na wrogów nią ugodzonych. Był majestatyczny w całej okazałości, nie do zatrzymania przez nikogo.
O jeźdźcach słyszałam jedynie z historii i legend. Była to rasa w zasadzie owiana tajemnicą. Praktycznie na wymarciu.
Przyznam, że zawsze się ich obawiałam. W końcu to oni ścigają grzeszników, osoby niegodne chodzić po tym świecie. Czy ja na to zasługiwałam? Przez całe swoje życie uważałam, że nie. Istna ironia, prawda? Anioł, istota czysta, stworzona ze światła nie jest na tyle godna, aby żyć.
A więc kto w takim razie jest?
               Z moich myśli wyrwał mnie świst pocisku, który przeleciał tuż obok mojego ucha. Zaklęłam pod nosem i uskoczyłam przed drugim pociskiem, precyzyjnie wymierzonym w moje serce. Przynajmniej połowa z tych ludzi była wyszkolona do walki z nadnaturalnymi. Nie obawiali się nas. Ba. W swej istnej naiwności, bądź głupocie, nacierali to na mnie, to na Eda. Naprawdę wierzyli, że mogą wygrać.
Nie dawałam im zbyt dużych szans. W końcu kto może równać się z jeźdźcem bez głowy, którego dosłownie nic nie może powstrzymać, i z aniołem, który ma jedynie dwa słabe punkty. Choć jeżeli mam być szczera, nienawidziłam siebie za te słabości.
Tak, cóż. Zdanie zmieniłam, kiedy poczułam rozdzierający ból w prawym ramieniu. Tylko jedna rzecz na świcie mogła spowodować, że czułam się, jakbym płonęła, a moje siły od razu spadły.
Wszelkiego rodzaju pociski czy jakakolwiek ich broń. Wszystko zawierało w sobie krew demona.
Dobra. Odwołuję to, co mówiłam. Przygotowali się do walki z nami.
Kiedyś, dawno temu,  byłam przyzwyczajona do bólu. Zwłaszcza do tego rodzaju bólu. Zwykła broń nie robiła mi praktycznie żadnych szkód. Cięcia mieczem, rany kłute, dokładnie wszystko goiło się niemal natychmiast po zadaniu obrażenia. Dlatego, jak to określał mój niby „tata”, byłam tak bardzo dla niego opłacalna. Powtarzał mi setki razy, jaki to on nie jest genialny, iż w tak młodym wieku posłał mnie na Arenę. W końcu miałam czas na praktykę i naukę fachu. Przy czym nic nie mogło mi się stać. Niemal zaczął tańczyć, kiedy wygrałam swoją pierwszą walkę. Dla niego nie było istotne to, że później przez tydzień dochodziłam do siebie, ponieważ nie byłam na to przygotowana. On pierwsze co zrobił po tej walce, to poszedł policzyć pieniądze.
Gorzej było, kiedy po raz pierwszy na Arenie pojawiła się broń wytopiona w krwi demona. Pierwsza moja walka przeciwko takiej broni nie zakończyła się zbyt dobrze. Przez miesiąc nie mogłam walczyć. Znaczy… przez dwa, ale „tatuś” powiedział, że wszystko jest dobrze, i żebym przestała udawać.
Rany te były bardzo nieprzyjemne. Nie chciały się goić, przynosiły ze sobą wyłącznie ból i cierpienie. Nic nie może równać się z tym bólem.
Kolejne kule leciały w moją stronę z zatrważającą prędkością. Miałam wrażenie, że z każdą mijaną sekundą było ich coraz więcej. Jak to możliwe, że oni nadal mieli jakiekolwiek pociski w magazynku, skoro ja już dawno wyrzuciłam wszelaką broń palną, jaką udało mi się znaleźć przy pasie od Eda. Jedyne, co teraz miałam do dyspozycji, to jakieś sztylety, które na dobrą sprawę nie przydadzą się na dalszą odległość. Cholera, muszę coś wymyślić i to jak najszybciej.
Albo… poczekać aż dwa głupki podejdą do mnie w przypływie pewności siebie. Ci dwaj zdecydowanie byli zbyt zarozumiali, aby choć przez sekundę pomyśleć, że do anioła, którego nadal nie idzie pokonać, podchodzić jak gdyby nigdy nic. Choć w zasadzie ja akurat nie powinnam narzekać. Myślę, że nawet im podziękuję. Od razu przyjęłam pozycję do obrony, stałam  nieruchomo, uchylając się jedynie przed nadlatującymi pociskami, czekając na pierwszy ruch przeciwnika. Młodszy z nich wykonał go pierwszy, zapewne chciał pokazać starszemu koledze, że on również coś potrafi, a może nawet, że jest lepszy. Szkoda tylko, że z tą myślą będzie musiał udać się na drugą stronę.
Zareagowałam natychmiast. Złapałam go za wyciągniętą w moją stronę rękę i przerzuciłam przez plecy, powalając go tym samym na ziemię i wbijając mu sztylet w serce.
Starzec widząc całą tą sytuację z okrzykiem złości zaczął do mnie biec. Chciał mnie zaatakować od tyłu. Amator. Jakby od niechcenia uderzyłam go łokciem w brzuch, odwróciłam się w jego stronę i kopnięciem posłałam go na ziemię. Gdy przy nim klęknęłam, aby zabrać mu jego broń, zobaczyłam przerażenie w jego oczach.
Po sekundzie wahania zostawiłam go, zwijającego się na ziemi z bólu i zajęłam się kolejnymi śmiałkami, którzy już pędzili w moją stronę.
Zagłębiłam się w szał bitewny. Czułam się, jakby nikt i nic nie mogło mnie zatrzymać. Szkoda, że nie miało to przełożenia na rzeczywistość. Tak naprawdę robiło się coraz gorzej. Nigdzie nie mogłam dojrzeć Eda. Ludzi Kopciuszka cały czas przybywało. Na moim ciele pojawiało się coraz więcej ran, które coraz bardziej mi doskwierały i osłabiały. Przy czym traciłam już siły na jakiekolwiek działanie. Lecz mimo wszystko, pomimo całego wyczerpania, nie miałam zamiaru się poddać. Nie dam im zwyciężyć. Może i jest źle, może i nie widać, aby miałoby się to dla nas skończyć szczęśliwie, ja będę walczyć do końca.
Kiedy myślałam, że gorzej już być nie może, zauważyłam podjeżdżający samochód z karabinem maszynowym.
Oni sobie chyba żartują…
Już miałam biec w tamtym kierunku, kiedy moją uwagę rozproszyła poruszająca się ściana ognia. Ed w swej pełni mocy pędził na spotkanie niszczycielskiej maszynie, aby jednym sprawnym ruchem ją zniszczyć. A gdy wyskoczył w górę wydawało się, że nic go nie może powstrzymać.
Wydawało się, ponieważ zaraz po lądowaniu spadł z konia i znów wrócił do postaci człowieka.
- ED! – krzyknęłam szczerze przerażona.
Nie zwracając uwagi na otaczających mnie przeciwników, torując sobie drogę śmiercionośnymi machnięciami sztyletów, ruszyłam w stronę mężczyzny.
Oby nic mu nie było.
Nikt nie zamierzał ułatwić mi dotarcia do niego. W zasadzie usłyszałam krótki okrzyk triumfu i zaraz wszyscy zaczęli zbierać się wokół mnie i mężczyzny. Przez nich nie widziałam, co się z nim dzieje. Walczy? Daje radę? Jest ranny?
Byłam tak przerażona i  wściekła, że po raz pierwszy od wieków poczułam na swojej skórze przepływ mocy. Było to dla mnie tak niespodziewane, że musiałam chwilę zastanowić się nad tym dziwnym uczuciem nowej energii. Oraz nad tym, że zaczęła otaczać mnie dziwnie jasna poświata.
Bo widzicie. Anioły nie panują nad swoją mocą. Ja nie mogę, tak jak na przykład wilkołak, wampir, czy chociażby zwykła zmora przywołać jej na zawołanie. Trenowałam przez lata, żeby choć w stopniu zacząć nad nią panować. Nic z tego. Wszystko zależało od… jak to szło? Od moich uczuć i emocji.
A więc wiadomo, dlaczego przez praktycznie całe życie nie mogłam jej używać…
Garniaki będąc równie zaskoczeni, co ja, zaczęli się trochę cofać. Oni również potrzebowali chwilki, aby oswoić się z nową sytuacją. Czyżby nikt im nie powiedział, że anioły, choć z rzadka, również mają moce? No nic. Jedyne, co teraz mogłam zrobić, to wykorzystać ich chwilowe zmieszanie, aby szybciej dostać się do Eda. Z jeszcze większą determinacją zaczęłam przeciskać się pomiędzy nimi.
Gdy do niego dotarłam, przeraziłam się jeszcze bardziej. Ed leżał na ziemi nieprzytomny. Zauważyłam, że prawe udo ma ranne. Ale dookoła rany nie było krwi. Wszystko było… zamrożone? Usłyszałam ciche, niespokojne rżenie wierzchowca. Kręcił się zaniepokojony w pobliżu swojego właściciela. Najpierw podeszłam do niego, złapałam go za uzdę i zmusiłam, aby spojrzał w moim kierunku. Naprawdę nie miałam zbyt wiele czasu, ponieważ garniaki już zaczynały strzelać w naszym kierunku, a jeżeli mam pomóc Edowi, potrzebowałam chwili spokoju.
- Uspokój się. Nic mu nie będzie. Ale ja potrzebuję twojej pomocy. Jeżeli mam pomóc Edowi, ty musisz jakoś powstrzymać tych, którzy mu to zrobili. – powiedziałam najspokojniej, jak tylko potrafiłam. Kiedyś wyczytałam, że anioły mają dobry kontakt ze zwierzętami. Ciekawe, czy to prawda. – Mogę liczyć na twoją pomoc?
Koń zarżał lekko i ruszył galopem na osoby znajdujące się najbliżej nas.
- Tylko uważaj na siebie i nie daj się trafić! – krzyknęłam za nim.
Nie tracąc ani sekundy, szybko uklękłam przy mężczyźnie. Oddychał, ciężko i z coraz większym trudem, ale przynajmniej oddychał. Żył. Mogłam mu jeszcze jakoś pomóc. Szkoda tylko, że nie wiedziałam jak.
- Ed! Wstawaj! Nie poradzę sobie sama! – potrząsałam nim w rozpaczliwym geście. – Musisz z tym walczyć! No wstań!
Czułam, że ogarnia mnie przerażenie. To było dla mnie nowe uczucie, lecz wiedziałam, że nie jest najlepszym kompanem podczas walki. Wzięłam głęboki wdech, aby się uspokoić.
Myśl, nie ma czasu…
I wpadłam na jeden pomysł. Nie wiem, na ile mi to wyjdzie, ale chyba spróbować mogę. Muszę. Nie pozwolę mu zginąć.
Anioły posiadają pewną, właściwą tylko im moc, której jednak nie kontrolują.
Pochylam się nad Edem i skupiam na nim całą swoją moc, która postanowiła wspomóc mnie w tej walce. Po raz pierwszy od dwudziestu czterech lat.
Jej używanie zależy od ich emocji i uczuć.
Jestem wściekła. Jestem zła. Jestem przerażona. Lecz wiem, że nie wolno mi się teraz poddać. Jestem również silna. Radziłam sobie z niejedną przeciwnością losu. Choć nie zawsze było łatwo.
Mimo braku kontroli, starsze osobniki są niezwykle potężne, w skrajnych wypadkach potrafią nawet uratować kochaną osobę przed śmiercią.
Choć raz niech będzie tak, jak ja chce. Niech choć raz świat stanie po mojej stronie. Nie pozwolę nikomu więcej umrzeć. Nie komuś, kto przebywał w moim otoczeniu, kto musiał znosić moją obecność, bo byłam zbyt uparta, by odpuścić. To wszystko moja wina. Może i nie zgadzaliśmy się w ogóle. Może i nie dogadywaliśmy się wcale. Non stop się kłóciliśmy. Ale on przynajmniej wytrzymał ze mną trochę dłużej, niż inni. Przy czym nie traktował mnie jak wybryk natury.
Poczułam, jak moja moc w końcu postanawia działać, jak wtapia się w ciało mężczyzny, jak spowija go jasne światło.
Czuję, jak resztki energii mnie opuszczają, a moja moc znika razem z nimi. Spoglądam na Eda, który nadal leży nieprzytomny.
- Masz wstać! – krzyczę i, choć zabrzmi to absurdalnie w obecnej sytuacji, uderzam go.
A wtedy on otwiera gwałtownie oczy i siada, łapiąc łapczywie powietrze.
Czuję niewyobrażalną ulgę.
- Wstawaj, Śpiąca Królewno. Ja i twój koń nie będziemy za ciebie całej roboty odwalać. – mówię.
Nie czekając na jego odpowiedź, dając mu chwilkę na dojście do siebie, wstaję i na powrót zagłębiam się w pole walki.
Na nasze szczęście zostało ich już niewielu. Znaczy można tak to powiedzieć. Została nieco mniej niż połowa ludzi. Większość uciekła ze strachu przed tym, że nie idzie nas zatrzymać. Reszta nie wiedziała co ze sobą począć. Po śmierci Kopciuszka i Szablastozębnego nie było ani jednej osoby, która wydawałaby im polecenia.
Kątem oka dostrzegłam, że Ed wstaje i na powrót zaczyna walczyć.
- Miło, że wróciłeś. – powiedziałam, spoglądając w jego stronę i posyłając serię pocisków w ludzi, którzy podążali w jego kierunku. Trzy na pięć trafień. Niech to szlag.
Z jeźdźcem bez głowy u boku bitwa już nie była taka straszna. Mężczyzna po krótkim czasie znów się przemienił i zaczął siać pogrom między siłami wroga. Moja moc zaś postanowiła znów przejść w stan spoczynku, no jasne…, więc musiałam zadowolić się bronią, którą udawało mi się zdobyć od poległych. A i jej było coraz mniej, ponieważ większość ludzi wykorzystała już całą swoją amunicję. Choć były i tego plusy. Nie mieli już czym nas osłabić. Ja już i tak miałam w sobie wystarczającej ilości krwi demona. Rany cięte również coraz bardziej mi doskwierały. Muszę przyznać, że zazdrościłam Edowi tego, iż nie jest w stanie go praktycznie nic zatrzymać.
Żeby było zabawniej. Wszyscy dookoła mnie jednogłośnie stwierdzili, że lepiej będzie, jeżeli razem skrzykną się przeciwko mnie. To w zasadzie można by było uznać za ich ostatni akt desperacji, jedyna nadzieja, której się chwycili. Szkoda tylko, że ta nadzieja miała szansę się udać. Ja byłam uziemiona, nie miałam nawet jak się wzbić w powietrze przez ranę w skrzydle. Problemy w bronieniu się również zaczynałam mieć coraz większe. No i nie miałam broni. A ci po prostu mnie otoczyli, z bronią wycelowaną we mnie. Spięłam wszystkie mięśnie, przygotowując się na to, co może nadejść. Miałam przy sobie jedynie dwa pistolety. Bez żadnych naboi.
Myślicie, że tania sztuczka wystarczy na nich?
Może się udać.
Gdy tylko usłyszałam głuchy dźwięk wystrzału, padłam na ziemię. I już o połowę zredukowała się liczebność otaczającej mnie grupy. Reszta była w szoku tym, co się wydarzyło na tyle, aby nie zauważyć na czas, że przeszłam do kontrataku.
Zawsze wydawało mi się, że koniec jakiejś walki powinien wyglądać spektakularnie. No wiecie, na tych wszystkich filmach, które widziałam, a do których obejrzenia zmusił mnie James, walki kończyły się w jakiś ciekawe sposób.
Tutaj wszystko było zwyczajne. Ludzie Kopciuszka w pewnym momencie zaczęli już uciekać, pozostawiając po sobie jedynie poległych towarzyszy.
Zewsząd zaczęły otaczać mnie trupy. Fakt, nie raz byłam świadkiem śmierci. Na Arenie walki na śmierć i życie były powszechne. Czy to możliwe, że po tylu latach oglądania takich widoków stałam się obojętna? Bezduszna? Przecież powinnam mieć choć trochę wyrzutów sumienia. Tylko potwory ich nie mają.
- Auraya? Wszystko w porządku?
- Chyba tak. – odpowiadam beznamiętnie.
- Chodź do domu. – mówi, a ja tylko kiwam głową i ruszam za nim.
Siedzieliśmy w salonie i opatrując sobie rany, czekaliśmy na przyjazd policji. Po wejściu do domu Ed od razu wykonał telefon do swojego biura i powiedział o całej sytuacji. Teraz czekaliśmy tylko na ludzi, którzy posprzątają i zaprotokołują cały ten bałagan, który narobiliśmy.
- Czyli to już koniec?
- Kopciuszek i jego ludzie nie żyją. Na to wygląda.
Powinnam się cieszyć z tego powodu. W końcu wrócę do domu, do normalności. Do samotności. A jednak z jakiegoś powodu czułam żal. Spodobała mi się ta praca. Dawała mi swoistego rodzaju poczucie choć niewielkiego odkupienia. Kiedyś to ja krzywdziłam ludzi. Teraz takim ludziom wymierzałam sprawiedliwość. Jednak bałam się o tym powiedzieć Edowi. Wiedziałam, że by się nie zgodził. Już teraz był zły, że musiał ze mną współpracować.
A może dałoby radę załatwić to tak, by się nie dowiedział?
Gdy mężczyzna poszedł wszystko załatwiać, ja zajęłam się bandażowaniem ran. Nie sądziłam, że odniosłam ich tak wiele. Oczywiście część z nich, na szczęście, już zaczęła się goić. To nie potrwa długo. Do wieczora powinny zniknąć. Z ranami zadanymi bronią z krwią demona już nie było tak przyjemnie. Nadal krwawiły, powodując, że nowe warstwy bandaży szybko przesiąkały i zmieniały swój kolor na czerwony.
Lecz niedługo to minie i będą mogły goić się w spokoju. To dlaczego ta myśl mnie nie cieszy? Może dlatego, że wiem, co mnie czeka po ich zagojeniu. Jeszcze więcej szpecących mnie blizn. Nienawidziłam się za nie. Czułam się z nimi okropnie. Czułam się jeszcze większym dziwadłem. To je zawsze staram się przed wszystkimi ukryć. To one kierują tym, że nigdy nie założę swobodniejszych ubrań, przerażona myślą, że mogą ujrzeć światło dzienne.
Nie powinnam się tym przejmować. Nie powinnam o tym myśleć. Nie potrafiłam jednak się powstrzymać.

Kiedy udaje mi się doprowadzić do względnego porządku, nie wiedziałam, co mam zrobić. Mężczyzna poszedł załatwiać coś z tymi, którzy przyjechali, a ja pozostałam sama sobie. Nie widziało mi się wychodzić na zewnątrz do tych wszystkich ludzi. A w zasadzie jedyne, czego teraz pragnęłam, to pobyć sama. I nawet wiem, gdzie będzie idealne miejsce. O ile jest do tego miejsca jakakolwiek droga. Niestety przez uszkodzone skrzydło mam trochę ograniczone możliwości.
A jednak, po długich poszukiwaniach i małym wywiadzie, udało mi się jakoś odnaleźć drogę na dach. Gdy poczułam chłodny wiaterek na twarzy, od razu poczułam się lepiej. Podeszłam do krawędzi dachu i usiadłam. Miałam świetny widok na wszystko, co działo się w dole. Widziałam, jak ludzie wywożą poległych w czarnych workach. Nawet z tej odległości potrafiłam powiedzieć, którzy zmarli byli moimi ofiarami. Czy czułam się z tym dobrze?
Oczywiście, że nie.
Nie czułam wyrzutów sumienia. Jedynie żal. Żal dla poległych. Czy to źle o mnie świadczy?
Oczywiście nie żałuję Kopciuszka czy Szablastozębnego. Oni zasługiwali na śmierć. To ludzi im posłusznych było mi szkoda. Wybrali nie tę drogę, którą trzeba i przyszło im zapłacić za ten wybór najwyższą cenę.
Tyle lat temu, na Arenie, również nie mogłam się z tym pogodzić. Nadnaturalni, tacy jak ja, byli tam sprowadzani wbrew swojej woli. I ginęli, bez podjęcia własnej decyzji. Ku uciesze ludzi.
Zaśmiałam się na myśl, że anioły mają przynosić nadzieję. Moje śnieżnobiałe skrzydła miały symbolizować czystość i dobroć. Ja natomiast zastanawiałam się, jak po tylu latach przelewania krwi nadal były białe.
Otoczyłam się szczelnie dookoła skrzydłami. Robiło się coraz chłodniej, a ja chciałam się osłonić i przed chłodem, i przed światem.
Widziałam, jak słońce zniża się nad linię horyzontu, aby po prostu się za nią schować, zabierając ze sobą wszystkie wspomnienia dzisiejszego dnia.
Dziś wstanie Krwawy Księżyc.
Gdyby Ed mnie teraz zobaczył, pewnie by się ze mnie nabijał. W końcu byłam wojowniczką. Przeżyłam tysiące takich walk. Ale to nie walka mnie tak poruszyła. Może nawet i nie sama śmierć. Tylko to, że ci ludzie zginęli bez sensu. Ślepo podążali za Kopciuszkiem. Wiedzieli, co może ich spotkać. Sami podjęli taką decyzję. A jednak te myśli nie sprawiały, że czułam się lepiej.
Na Anioła, jaka ja musiałam być żałosna.
Przestaję się dziwić, że mężczyzna chciał się mnie pozbyć z tej sprawy.

Ezequiel?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz