6 sie 2017

Od Ezequiela do Aurayi [~σвяαz ω σgηιυ~]

   Co dziwne, z wczorajszego wieczoru zapamiętałem dosłownie wszystko, a potem nocy. Jedyne, czego nie kojarzyłem, to jak dostałem się do własnego pokoju. Usiadłem na łóżku. Rozejrzałem się, drapiąc po głowie. Podpaliłem koszulę, zamiast ją ściągnąć w nocy. Nie mogłem odnaleźć garnituru... Pewnie ten akurat spłonął całkowicie. Dziwnie pozbawiony kaca, ogarniałem na w pół przytomnym wzrokiem ściany mojego pokoju, pokryte obrazami z innych czasów. Dopiero teraz widziałem w nich tą nijakość wyrażającą tamtą gonitwę szczurów. Wyprane kolory, zbyt często mieszane na palecie. Nijakie cienie stapiające się z krajobrazem. Wszystko było jednostajne, monotonne, perfekcyjnie doskonałe w detalu oraz proporcjach. Nie wyrażało tego, co czułem tylko to, co widziałem przed sobą. Martwe natury pozbawione tego "czegoś" więcej. Byłem taki grzeczny, podporządkowany wyższej woli, która wiedziała co dla mnie najlepsze.

- Nie chciałam, żebyś poznał prawdę. Zmarnował cały ten cudowny potencjał, co drzemię w tobie od samego początku...

   Zawiodłem ją.

   Wstałem, wlokąc się pomiędzy meblami w stylu retro do mojej skąpo utrzymanej łazienki. Nie było tam niczego, co miałem w mojej kamienicy na przedmieściach San Lizele obok Stodoły Van Gogha. Żadnych plam po piance do golenia czy paście do zębów. Smug na lustrze zostawionych od ścierania ich nadal wilgotnymi dłońmi po prysznicu. Zaschniętych śladów stóp na kafelkach obok na w pół wysuszonych klapków. Wymiętolonego ręcznika martwo zwisającego na wieszaku z Ikei w kształcie czerwonego rekinka dla dzieci. Tylko wszystko posprzątane, poukładane na swoje miejsca. Doprowadziło mnie to do tak przykrego uczucia, jakim jest obcość we własnym domu, chociaż to nie był nigdy do końca mój dom. Willa gotycka stanowiła coś pomiędzy domem, a miejscem zamieszkania przez jakiś czas w jakimś konkretnym celu. To tutaj rozmawiałem z hodowcą mojego wierzchowca o jego kupnie, a on zasugerował mi, by na tyłach domostwa wybudować stajnię z padokiem. Odrzuciłem z góry ten pomysł, w głowie miałem co do tamtego miejsca zupełnie inne przeznaczenie. Poza tym Stodoła stała już kupiona oraz gotowa na jego narodziny. Przez nie wielkie okienko wentylacyjne wyjrzałem na tyły, aby zobaczyć idealnie pod sobą dach wielkiego garażu dla wielu moich samochodów, a w tym i limuzyny, co więcej lazurową wodę basenu kawałek dalej, do której prowadziła urocza ścieżka z wielobarwnych kamyczków. Tak, właśnie basenu. Odnalazłem w sobie niedawno miłość do wody pomimo bycia jeźdźcem bez głowy. Zauważyłem ponadto, iż wraz z nauką pływania, coraz intensywniej uodporniałem się na osłabiające działanie tej cieczy tuż po przemianie.
   Udałem się w końcu pod prysznic, zrzucając z siebie resztki jakichkolwiek pozostałych ubrań. Oblałem się wrzątkiem od góry do dołu, odczuwając cień rozluźnienia dla odwiecznie spiętych mięśni. Przez zupełny przypadek, pierwszy raz od dawna miałem chwilę, aby móc zastanowić się nad tym, kim byłem tak naprawdę. Kogo niekiedy musiałem udawać. Za kogo musiałem się podawać, aby swobodnie zacząć szaloną podróż w poszukiwaniu tego, czego odwiecznie mi brakowało. W zniekształconym odbiciu lustra znad umywalki widziałem dwoje tęczówek zerkających przez ramię. Odbijał się w nich tylko żal utraconych na zawsze lat. Przez mroczne ułamki sekund przemknęła mi przez umysł Auraya. Jej blizny. Chłód. Dystans. Lęk przed dotykiem. Zacięcie wojowniczki, która zawsze stawiała na swoim i doprowadzała wszystko to, co zaczęła, do samego końca. Szacunek do swoich skrzydeł. Nienawiść do wszystkiego, co podrzędne, jak kasyna czy podupadłe towarzystwo. Jakże marny musiałem wydawać się w jej oczach... Rozszarpany na kawałki. Zastanawiało mnie, czy i w jej oczach, pod wszystkimi skorupami, a również murami, odnalazłbym ten sam żal, pojawiający się w najmniej przewidzianych momentach?
   Wytarłem się w świeży, śnieżno biały ręcznik. Podreptałem do garderoby. Wybrałem z niej czarną, luźną koszulkę z nadrukiem Muppetów i ciemne, podarte jeansy w kluczowych miejscach od jazdy konnej, ale także na kolanach (takie już były w sklepie, nie od mojego noszenia). Do tego jeździeckie, brunatne skarpety w niebieskie romby. Lubiłem w nich chodzić po zimnych posadzkach, bowiem były na tyle ciepłe, aby nie nakładać na nie dodatkowo kapci. Kapcie w moim guście były niemęskie. Kojarzyły mi się z babciami robiącymi na drutach sweterki dla swoich wnuczków. Nigdy nie miałem takiej babci, ani sweterka... Zszedłem tak na dół, aby po krótkiej wymianie zdań z Jacksonem, pokłócić się z Aurayą. Anielica była wściekła, uważała, iż naruszając jej strefę prywatną (najbardziej jak to tylko możliwe), zacząłem podejmować za nią wszelkie decyzje, wiedząc, co dlań lepsze. Poczułem się z tym wyjątkowo paskudnie, wszakże chodziło mi tylko o jej wygodę, a nie jakieś niecne macanie pod jej nieprzytomność. Wiedziałem z doświadczenia, jak kobiety potrafią rozkładać się w łóżkach, a w sukniach tego typu graniczy to z cudem, więc budzą się w połowie nocy tylko po to, aby ściągnąć to ustrojstwo. Nie chciało mi się jej tego tłumaczyć, musiałbym jej przy tym zahaczyć o opowieść o moim jakże cudownym dzieciństwie, dlatego zapytałem retorycznie, czy jest głodna. To ją tylko jeszcze bardziej rozjuszyło, poszła do ogrodu w samotności. Westchnąłem nad tostami dla siebie i dla niej. Od dawna nie jadłem z nikim wspólnie posiłku aż dwa razy, a teraz jeszcze stałem się wrogiem No. 1 współtowarzyszki wielkiej misji. Jakaś część mnie chciała to wszystko wyrzucić w nią przez okno z frustracji, druga skulić się w kącie, a trzecia po prostu zapaść się pod ziemię. Prawda była taka, iż oboje byliśmy dla siebie zamkniętymi księgami bez najmniejszego zamiaru otworzenia się na siebie nawzajem, a po całym fakcie najzwyczajniej w świecie nasze drogi ponownie się rozejdą. Żadnych punktów zwrotnych, które okazałyby się kluczowe w naszej relacji; pokazałyby nam nawzajem siebie takimi, jakimi naprawdę jesteśmy. Może... Tak nawet było lepiej?
   Z tostem w ustach udałem się do salonu, skąd miałem doskonały widok na ogrodowe podboje Aurayi. Dołożyłem na stoliku do kaw cały ich talerz, a do tego spodek z maleńkim, aczkolwiek potężnym espresso z mojego ulubionego ekspresu. Wyjąłem spod szklanego blaciku tego stolika blok o formacie A3, a do tego odpowiedni zestaw podróżny akwareli, bez których kiedyś nigdzie się nie ruszałem, wychodząc na miasto. Cieszył mnie fakt jej zamyślenia oraz skupienia na terenie, miałem dzięki temu artystyczne pole do popisu w kwestii wyrzucania z siebie emocji, jakie z nią zdążyłem związać w tym krótkim czasie. Namalowałem wówczas postać anioła pośród ciemnych krzewów pośród niego. Zamiast jakiejkolwiek sukni balowej, czy koktajlowej, miał na sobie czarny strój łowiecki. Ze względu, iż często zmieniała swoją pozycję, obraz zaczął przypominać formę komiksu. Skrada się, zagląda za krzew, idzie, rozgląda się, aż nie siada pod jednym z drzew. Na ostatniej pozie skupiłem się najbardziej, oddając jej cechy charakterystyczne; rysy twarzy, spojrzenie pełne patosu, zaciśnięte wargi, delikatność oraz zwiewność piór. W pewnej chwili, gwałtownie ze skupienia wyrwał mnie huk wystrzału, dlatego pędzel w mojej dłoni powędrował w prawo, tam, gdzie była od zawsze pochwa na szablę u mojego pasa. Jedna kreska rozmazała na całej linii bok, a w tym także i fragment otoczenia, tworząc w ten sposób trajektorię lotu dla kuli prosto w jej serce...
    Jedno odbicie serca później znajdowałem się już poza domem, tonąc w płomieniach zmieniających moją jaźń, ciało i duszę. Z naprzeciwka przez otwartą bramę wbiegł ognisty rumak. Dumnie potrząsnął głową, rozwiewając z grzywy iskry ognia. Jego kopyta topiły asfalt, a ciało pokrywała gęsta magma z cienkimi niteczkami lawy. W oczach czaił się żar gotowy pokonać niebotycznie wielkie odległości. Oto Van Gogh, wierzchowiec jedynego dullahana w San Lizele. Dosiadłem go w biegu, kiedy ten znajdował się na ostrym zakręcie do ogrodu w trakcie fazy lotu galopu (krok, w którym wszystkie nogi konia unoszą się nad ziemią, aby potem wyprostować do maksymalnego rozkroku, a tylnymi wybić do następnego taktu). Dzięki magii przywdziałem czerwony kubrak armii brytyjskiej z XVIII wieku, a w mojej prawej dłoni pojawiła się przyzwana biała broń naznaczona czaszką; szabla pierwszego jeźdźca bez głowy z mojego rodu, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Lewą ręką dobyłem pistoletu zza siodła i oddałem strzał w kierunku Szablastozębnego, jeszcze zanim rozpędziłem Van Gogha do cwału w celu natarcia na niego.
- Co do cholery...?! - wyrwało się mężczyźnie, kiedy pojął kogo widzi przed sobą po tym, jak się na mnie obejrzał.
   Pies Sądu Ostatecznego.  
   Wykorzystując zaskoczenie przeciwnika trwające ułamki sekund, zdążyłem dopaść go konno i jednym celnym ruchem odciąć mu głowę ostrzem mej szabli. Krew tryskająca z jego tchawicy ubrudziła bok mojego ogiera, a przede wszystkim połyskujące w świetle zachodzącego słońca ostrze. Głowa mordercy poturlała się po moim trawniku, zawieszona w wieczystym przerażeniu wypisanym na jej twarzy. Zamarłym krzyku, który już nigdy więcej nie będzie miał możliwości wydobyć się z krtani. Wybałuszonymi oczami. Rozszerzonymi źrenicami oraz nozdrzami.
- Czułem twoją obecność na tych ziemiach, jeźdźcu - rozpoznałem spokojny głos Kopciuszka zza mnie. - Nie sądziłem jednak, iż tak szybko mnie odnajdziesz. Uważałem waszą staromodną rasę za nieco bardziej przygłupich, bezmózgich zombie.
- Moja rasa od zawsze była czymś więcej, śmiertelniku - odparłem jadowitym głosem, co równie dobrze mógł dobiegać zza grobu. Wykorzystując jego skupioną uwagę na mnie, zwróciłem w jego stronę mojego konia, a przy tym rzuciłem Aurayi mój pas z bronią. Anielica zacisnęła go na biodrach, wyciągając z kabur srebrne pistolety. - Czymś, co pomaga aniołom grzebać grzeszników.
   Salwa strzałów kobiety w powietrzu pognała w stronę mafiozy, lecz każda z kul zaczęła się odbijać od jego niewidocznego pola siłowego. Zewsząd zaczęły nadciągać Garniaki; ludzie w okularach przeciwsłonecznych, których wzrok tępo wpatrywał się w otoczenie. Byli uzbrojeni w różnorakie bronie
- Daje wam ostatnią szansę na to, abyście spłacili dług. Nie musimy być wrogami na tym polu bitwy, lecz sojusznikami - zaproponował altruistycznie wspaniałomyślnym tonem. - Nie wygracie przy takiej przewadze liczebnej, nie ważne, kim byście byli. Mamy specjalne zaklęcia, a co więcej broń do walki z nadnaturalnymi takimi, jak wy.
   Spojrzałem w szare oczy mojej współtowarzyszki nade mną. To samo zacięcie do walki ze złem widniało w nich od zawsze tak, jakby miała w sobie niewyczerpane źródła wewnętrznej potęgi. Jej skrzydła delikatnie poruszały się na wietrze, dodając jej dumnego animuszu oraz anielskiej boskości. Ciemno kasztanowe włosy falowały w ich niebiański rytm. Była piękna, przypominała boginię sprawiedliwości. Postarałem się zapamiętać ten obraz w ogniu, by potem móc go namalować na płótnie farbami olejnymi. Oddać z tą samą odwagą jej wielkie słowa:
- Nie cofnę się przed tobą, choćbym miała tutaj dziś zginąć.
   Dla mnie było to jak sygnał trąby wojennej. Napiąłem mięśnie w łydkach, aby ponownie rozpędzić Van Gogha do cwału jednym muśnięciem ostróg. Zarżał gniewnie, uderzając kopytami w ziemię i pędząc tak, jakby świat się pod nim walił. Auraya zaczęła dzielnie robić zwinne uniki, spadł na nas deszcz kul. Wszystkie skierowane w moją stronę topiły się w ciele ogiera, a płonęły także w moim.
- To niemożliwe! Ten jeździec powinien być już martwy!
   Zaśmiałem się pod nosem, zbliżając się nieubłaganie szybko do Kopciuszka. Gwałtownie nabrałem oddechu w płuca, kiedy ogier wspiął się na tylne nogi, by przednimi uderzyć w pole siłowe i zniszczyć je całkowicie. Powalił zaskoczonego grubasa na grunt pod nami, wbijając go tym samym w niego oraz tworząc dziurę o jego wielkości. W jego czaszkę pognał celny nóż, który anielica znalazła w moim pasie. Po tym Van Gogh stratował go już całkowicie, szarżując na pozostałych z diabelskim błyskiem w oczach. Auraya atakowała snajperów strzelających do mnie z dachu, a ja zająłem się tymi z ziemi.
   Razem byliśmy niezniszczalni.
   Garniaki uzbroiły się również w samochód, w który wmontowali karabin maszynowy. Chwyciłem wodze lewą ręką w ostatniej chwili, aby skierować Van Gogha prosto w stronę lufy. Zwierzę posłusznie wykonało taktyczny obrót, depcząc po martwych ciałach ludzi Kopciuszka. Mknęliśmy z prędkością przekraczającą normę dla jego gatunku, a zbliżającą się do maszyny. Wiedziałem, co mieli w magazynku, więc zmusiłem go do biegu znacznie szybszego, niż teraz. Były tam kule ze specjalnymi zaklęciami, od których zamrażało się wroga od stóp do głów.
   Broń na takich, jak my.
   Podniosłem ścianę ognia jako tarczę oddzielającą mnie od serii pocisków i te pierwsze spłonęły jeszcze zanim zdążyły mnie dopaść. Niestety, nie mogłem jej utrzymywać przez cały czas, bowiem zmusiłem wierzchowca do skoku nad pojazdem, abym mógł wrzucić tam odbezpieczony granat. Mroczne sekundy zawieszenia nad ziemią z dużym zapasem nad tymi mężczyznami, a również ich bronią kosztował mnie oberwaniem takim pociskiem z rewolweru jednego z nich. Przynajmniej nie zdążyli zareagować odpowiednio szybko na to, by się go pozbyć, więc wraz z lądowaniem, rozległ się za nami huk wybuchu. Od trzęsienia ziemi bardzo blisko nas, Van Gogh zachwiał się, a ja straciłem równowagę i wypadłem z siodła głównie dlatego, że traciłem czucie w całym ciele. Chłód wydobywał się z mojego prawego uda. Zderzenie z ziemią nie było tak samo nieprzyjemne, jak to uczucie, które towarzyszyło wyrzuceniu mnie z mojej ognistej transformacji do ludzkiej wersji. Z moich ust wydobył się obłok pary, chociaż na zewnątrz temperatura była przecież powyżej dziesięciu stopni na plusie. Nie mogłem równo oddychać, widok zaczął mi się rozmazywać, aż nastała całkowita ciemność, pochłaniająca dźwięki. Nie słyszałem tętentu mojego wiernego druha, bałem się że on też mógł oberwać podczas tego ryzykownego skoku. Do tego Auraya zniknęła mi w szale bitewnym...
   Ciemność, ciemność, ciemność.

Auraya?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz