1 sie 2017

Od Daniela do Lunaye


Piąta rano. Budzik powtarza już trzeci sygnał a mi lekko szumi w głowie. Mam wrażenie, że męczy mnie kac, chociaż nie piłem. Ledwo wstaje i przecieram twarz dłońmi. Odruchowo zerkam na telefon i kilka nieodebranych połączeń od szefa. Dzwoni kiedy chce. W nocy, w święta gdy jestem w kiblu. Nauczyłem się, że jeśli dzwoni mniej niż dwa razy gra nie jest warta świeczki. Ubieram się w trzy minuty, szybko myje zęby i przeglądam w lustrze. Coraz bardziej wyglądam jakbym pokłócił się z maszynką, ale nie mam na to teraz czasu. Służba nie drużba. Ruszam schodami w dół i odpalam Volvo. Krótki paciorek do boskiej istoty by strzegła mnie od idiotów na drodze i jadę. Skręcam na obwodnicę i na komendzie jestem dokładnie 4:40 i tak od 7 lat. W przejściu mijam różnych ludzi od drobnych złodziejaszków po babcie, którym skradziono najróżniejsze bibeloty. Biuro komendanta jest na samym końcu, dlatego chcąc nie chcąc mijam naszą szarą klientelę i markotnym krokiem wbijam do pomieszczenia sekretarki. Pieczara smoczycy chroniącej komendanta. Słyszeliście kiedyś porzekadło, że jak przejdziesz sekretarkę szefa to już więcej niż połowa sukcesu? Stara Dorothy siedzi tu chyba od poprzedniej epoki. Brakuje tylko wiktoriańskich frędzelków i wachlarzyka w jej kościstej dłoni. Zjeżdża oprawką okularów na czubek nosa i patrzy spod byka, gdy ktoś wchodzi. Lustruje wszystkich wzrokiem bazyliszka Albo Cię lubi, albo nie. Jeszcze jej nie podpadłem. Otwiera usta przy akompaniamencie zmarszczek:
- Panie Milller, szef pana oczekuje. Może pan wejść wcześniej.
- Dziękuje Dotty, pięknie dziś wyglądasz – zdobywam się na codzienny komplement do jaszczurki dla świętego spokoju. Żyjemy w symbiozie, więc potrafię stać się bardzo szarmancki.  
Odwracam się w stronę gabinetu dopiero  zauważając siedzącą w rogu uroczą blond istotkę. Dziewczyna o azjatyckiej urodzie przegląda jakieś pisemko. Może to jakaś krewna Dorothy> Uśmiecham się do swoich myśli, widząc oczami wyobraźni młodą sekretarkę w rękach jakiegoś skośnookiego.
Wchodzę do biura komendanta, epitafium wredności i zakłamania. Każdy zna stereotyp komendanta. Gruby, łysawy i z wąsami. Rick nie jest inny, ale jest moim szefem od zawsze, więc zdążyliśmy dojść do stopy bliskiej znajomości połączonej z dużą dozą dystansu. Podchodzę do biurka i częstuje się karmelowymi cukierkami z jego biurka. Umilam sobie czas jedyną słodką rzeczą w tym pomieszczeniu.
- Chciałeś mnie widzieć Rick? – pytam podejrzliwie, patrząc jak komendant uśmiecha się szeroko poklepując mnie po zbolałym ramieniu.
- Danny, zatem przejdźmy do sedna. Poznałeś już naszego nowego pracownika? Ta blondynka u Dorothy to panna Lunaye Monwarre – kiwam głową, właściwie nie wiedząc po co on mi ta informacja do szczęścia.
- Czyżby Dorothy Ci się znudziła i potrzebujesz nowej recepcjonistki? W końcu zamiast na wiórkę, wolisz popatrzeć na jakąś laskę?
- Przestań żartować z Dotty, doskonale wiesz, że jej potrzebujemy. Natomiast nowa panienka nie przyszła pracować w administracji. Została łowcą. Twoim łowcą. Masz ją wyszkolić – parsknąłem głośnym śmiechem o mały włos nie zjadając w całości cukierka. Czekałem na próżno, aż Rick mi zawtóruje, ale ten patrzył na mnie sztywno z pochmurną miną. Cmoknąłem głośno z dezaprobatą czekając aż wypali, że robi sobie jaja.
- Powiedz, że żartujesz.. – komendant westchnął i pokręcił głową.
- Ujmę to tak Danielu byś zrozumiał. Jej Ojciec. Pan Monwarre ma bardzo dobre argumenty by mnie do tego przekonać. – potarł palcami prawej dłoni na znak przekładanego szmalu.
Wezbrała we mnie gwałtowna chęć sprzeciwu do tego niedorzecznego pomysłu. Zaciskając ze złości szczęki, skruszyłem jedynkę na karmelku, który nagle stracił swój słodki posmak. Oczywiście, że znałem jej ojca. Widniał na pierwszych stronach wszystkich gazet ekonomicznych, wybijając się na sprzedaży aut co interesowało mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
- Nie zgadzam się Rick.
- Akurat masz mało do powiedzenia, bo chyba zapominasz kto jest Twoim szefem. Bardzo sympatyczny pan Monwarre postanowił dofinansować naszą upadająca placówkę, ładnym kwitkiem zakończonym kilkoma zerami. Wiesz, że potrzebujemy ekwipunku do działania. Ja się pytam z czego mam to zapewnić? Jedyne co chciał to żebyś pomógł zrealizować marzenie tej dziewczyny. Mogę na Ciebie liczyć co? – patrzyłem tępo w jego pewne spojrzenie. Czy postradał już resztki rozumu, proporcjonalnie do rosnącej na czubku łysiny?
- To praca ŁOWCY, nie jakieś high school musical w którym wszyscy tańczą a marzenia dziewczynek spełniają się od bogatych tatusiów. Wiesz doskonale z czym to się wiąże
- Już załatwione, zabieram Ci Twoich dotychczasowych towarzyszy. Twoim jedynym i głównym zadaniem teraz jest wdrożenie jej do systemu.
- Czyli dla pieniędzy jesteś w stanie narazić życie, może nawet je zepsuć jakiejś nastolatce? – pokazałem świeżą szramę na szyi od sporego ugryzienia.
- Przecież będziesz przy niej czuwał i nie dasz jej skrzywdzić, pokażesz jej kilka straszniejszych nadnaturalnych, wystraszy się i jej się odechce. To tymczasowe.
- Odechce? Pokażę? Nadnaturalni to nie jakieś zoo z eksponatami, są niebezpieczni a nasza praca odpowiedzialna. Nie zgadzam się pracować z kimś, kto nie utrzyma zwykłego colta w ręku. Brakuje jej wszystkiego od doświadczenia po wytrzymałość.
- Jej ojciec twierdzi, że ma wszystkie niezbędne certyfikaty. A kurs strzelectwa ukończyła na poziomie międzynarodowym. Więc coś umie. Jeszcze jakiś bezsensowny argument, spieszy mi się.
- Pamiętasz, że działamy jako łowcy nie do końca oficjalnie. Bycie policjantem jest świetną przykrywką. Jak wytłumaczysz, że radiowozem jeździ taki cukiereczek? Hieny medialne żyć Ci nie dadzą.
- Powiemy, że jest młodą dziennikarką i przyszła na praktyki obserwować pracę społecznej policji. Zawsze chcieliśmy ocieplić nasz wizerunek, a studentka w naszych szeregach zrobi to świetnie. Możesz już iść za pół godzinę mam partyjkę bilarda z nowym inwestorem – machnięciem ręki odgonił mnie jak natrętnego owada. Coś wymamrotałem, ale odwróciłem się na pięcie i trzymają rękę na klamce zadałem ostatnie pytanie za które przypłaciłem brakiem wolnych weekendów przez najbliższe tysiąc lat, ale warto było.
- Nie świerzbi Cię język od lizania dupska tym wszystkim krawaciarzom Rick?
- Cieszy mnie myśl, że zgłosiłeś się na ochotnika pracować w święta, brakowało mi już chętnych – odparł sarkastycznie mój przełożony oburzony do czerwoności.
                Wyszedłem z biura od razu kierując się do mojej nieszczęsnej uczennicy:
- Daniel Jace Miller, wystarczy Daniel. Chcąc nie chcąc zostaliśmy na siebie skazani i dołożę wszelkich starań by wyszkolić Cię jak potrafię najlepiej, musisz jednak wiedzieć że od początku jestem przeciwny temu pomysłowi – zabrałem od Dorothy wytyczne kierując się w stronę wyjścia. – Jak już dopełnisz formalności czekam w radiowozie 223. Wiesz taki samochodzik z kogutem księżniczko na tyłach tego cudownego gmachu.

SAMOCHÓD
                Nie dałem jej dojść do słowa. Może się bałem, że jak za bardzo się zakumplujemy, nie uda mi się zniechęcić jej do roboty. To nie zabawa. Miała może tyle lat co moja córka a już dostała się w szeregi łowców. Gdzie te czasy, że dziewczynki chciały dostać quada albo kucyka na swoje urodziny. Nerwowo zerknąłem na zegarek w tym samym momencie dołączyła do mnie Lunaye. Ruszyłem bez słowa i pierwsze kilometry leciały nam w grobowej ciszy. W końcu padło pytanie z jej ust.
- Gdzie jedziemy?
- Chyba nie myślałaś, że puszcze Cię w teren bez sprawdzenia. To chyba oczywiste. Na strzelnice policyjną.


Lunaye? (możesz opisać fakty na strzelnicy albo już po jak Ci wygodniej)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz