Piąta rano. Budzik powtarza już trzeci sygnał a mi lekko szumi w
głowie. Mam wrażenie, że męczy mnie kac, chociaż nie piłem. Ledwo wstaje i
przecieram twarz dłońmi. Odruchowo zerkam na telefon i kilka nieodebranych
połączeń od szefa. Dzwoni kiedy chce. W nocy, w święta gdy jestem w kiblu.
Nauczyłem się, że jeśli dzwoni mniej niż dwa razy gra nie jest warta świeczki.
Ubieram się w trzy minuty, szybko myje zęby i przeglądam w lustrze. Coraz
bardziej wyglądam jakbym pokłócił się z maszynką, ale nie mam na to teraz
czasu. Służba nie drużba. Ruszam schodami w dół i odpalam Volvo. Krótki paciorek
do boskiej istoty by strzegła mnie od idiotów na drodze i jadę. Skręcam na
obwodnicę i na komendzie jestem dokładnie 4:40 i tak od 7 lat. W przejściu
mijam różnych ludzi od drobnych złodziejaszków po babcie, którym skradziono
najróżniejsze bibeloty. Biuro komendanta jest na samym końcu, dlatego chcąc nie
chcąc mijam naszą szarą klientelę i markotnym krokiem wbijam do pomieszczenia
sekretarki. Pieczara smoczycy chroniącej komendanta. Słyszeliście kiedyś
porzekadło, że jak przejdziesz sekretarkę szefa to już więcej niż połowa
sukcesu? Stara Dorothy siedzi tu chyba od poprzedniej epoki. Brakuje tylko
wiktoriańskich frędzelków i wachlarzyka w jej kościstej dłoni. Zjeżdża oprawką
okularów na czubek nosa i patrzy spod byka, gdy ktoś wchodzi. Lustruje
wszystkich wzrokiem bazyliszka Albo Cię lubi, albo nie. Jeszcze jej nie
podpadłem. Otwiera usta przy akompaniamencie zmarszczek:
- Panie
Milller, szef pana oczekuje. Może pan wejść wcześniej.
- Dziękuje
Dotty, pięknie dziś wyglądasz – zdobywam się na codzienny komplement do
jaszczurki dla świętego spokoju. Żyjemy w symbiozie, więc potrafię stać się
bardzo szarmancki.
Odwracam się w stronę gabinetu dopiero
zauważając siedzącą w rogu uroczą blond istotkę. Dziewczyna o
azjatyckiej urodzie przegląda jakieś pisemko. Może to jakaś krewna Dorothy>
Uśmiecham się do swoich myśli, widząc oczami wyobraźni młodą sekretarkę w
rękach jakiegoś skośnookiego.
Wchodzę do biura komendanta, epitafium wredności i zakłamania. Każdy
zna stereotyp komendanta. Gruby, łysawy i z wąsami. Rick nie jest inny, ale
jest moim szefem od zawsze, więc zdążyliśmy dojść do stopy bliskiej znajomości
połączonej z dużą dozą dystansu. Podchodzę do biurka i częstuje się karmelowymi
cukierkami z jego biurka. Umilam sobie czas jedyną słodką rzeczą w tym pomieszczeniu.
- Chciałeś
mnie widzieć Rick? – pytam podejrzliwie, patrząc jak komendant uśmiecha się
szeroko poklepując mnie po zbolałym ramieniu.
- Danny,
zatem przejdźmy do sedna. Poznałeś już naszego nowego pracownika? Ta blondynka
u Dorothy to panna Lunaye Monwarre – kiwam głową, właściwie nie wiedząc po co
on mi ta informacja do szczęścia.
- Czyżby
Dorothy Ci się znudziła i potrzebujesz nowej recepcjonistki? W końcu zamiast na
wiórkę, wolisz popatrzeć na jakąś laskę?
- Przestań
żartować z Dotty, doskonale wiesz, że jej potrzebujemy. Natomiast nowa panienka
nie przyszła pracować w administracji. Została łowcą. Twoim łowcą. Masz ją
wyszkolić – parsknąłem głośnym śmiechem o mały włos nie zjadając w całości
cukierka. Czekałem na próżno, aż Rick mi zawtóruje, ale ten patrzył na mnie
sztywno z pochmurną miną. Cmoknąłem głośno z dezaprobatą czekając aż wypali, że
robi sobie jaja.
- Powiedz,
że żartujesz.. – komendant westchnął i pokręcił głową.
- Ujmę to
tak Danielu byś zrozumiał. Jej Ojciec. Pan Monwarre ma bardzo dobre argumenty
by mnie do tego przekonać. – potarł palcami prawej dłoni na znak przekładanego
szmalu.
Wezbrała we mnie gwałtowna chęć sprzeciwu do tego niedorzecznego
pomysłu. Zaciskając ze złości szczęki, skruszyłem jedynkę na karmelku, który
nagle stracił swój słodki posmak. Oczywiście, że znałem jej ojca. Widniał na
pierwszych stronach wszystkich gazet ekonomicznych, wybijając się na sprzedaży
aut co interesowało mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
- Nie
zgadzam się Rick.
- Akurat
masz mało do powiedzenia, bo chyba zapominasz kto jest Twoim szefem. Bardzo
sympatyczny pan Monwarre postanowił dofinansować naszą upadająca placówkę,
ładnym kwitkiem zakończonym kilkoma zerami. Wiesz, że potrzebujemy ekwipunku do
działania. Ja się pytam z czego mam to zapewnić? Jedyne co chciał to żebyś
pomógł zrealizować marzenie tej dziewczyny. Mogę na Ciebie liczyć co? –
patrzyłem tępo w jego pewne spojrzenie. Czy postradał już resztki rozumu,
proporcjonalnie do rosnącej na czubku łysiny?
- To praca
ŁOWCY, nie jakieś high school musical w którym wszyscy tańczą a marzenia
dziewczynek spełniają się od bogatych tatusiów. Wiesz doskonale z czym to się
wiąże
- Już
załatwione, zabieram Ci Twoich dotychczasowych towarzyszy. Twoim jedynym i
głównym zadaniem teraz jest wdrożenie jej do systemu.
- Czyli dla
pieniędzy jesteś w stanie narazić życie, może nawet je zepsuć jakiejś
nastolatce? – pokazałem świeżą szramę na szyi od sporego ugryzienia.
- Przecież będziesz
przy niej czuwał i nie dasz jej skrzywdzić, pokażesz jej kilka straszniejszych
nadnaturalnych, wystraszy się i jej się odechce. To tymczasowe.
- Odechce?
Pokażę? Nadnaturalni to nie jakieś zoo z eksponatami, są niebezpieczni a nasza
praca odpowiedzialna. Nie zgadzam się pracować z kimś, kto nie utrzyma zwykłego
colta w ręku. Brakuje jej wszystkiego od doświadczenia po wytrzymałość.
- Jej ojciec
twierdzi, że ma wszystkie niezbędne certyfikaty. A kurs strzelectwa ukończyła
na poziomie międzynarodowym. Więc coś umie. Jeszcze jakiś bezsensowny argument,
spieszy mi się.
- Pamiętasz,
że działamy jako łowcy nie do końca oficjalnie. Bycie policjantem jest świetną
przykrywką. Jak wytłumaczysz, że radiowozem jeździ taki cukiereczek? Hieny
medialne żyć Ci nie dadzą.
- Powiemy,
że jest młodą dziennikarką i przyszła na praktyki obserwować pracę społecznej
policji. Zawsze chcieliśmy ocieplić nasz wizerunek, a studentka w naszych
szeregach zrobi to świetnie. Możesz już iść za pół godzinę mam partyjkę bilarda
z nowym inwestorem – machnięciem ręki odgonił mnie jak natrętnego owada. Coś
wymamrotałem, ale odwróciłem się na pięcie i trzymają rękę na klamce zadałem
ostatnie pytanie za które przypłaciłem brakiem wolnych weekendów przez
najbliższe tysiąc lat, ale warto było.
- Nie
świerzbi Cię język od lizania dupska tym wszystkim krawaciarzom Rick?
- Cieszy
mnie myśl, że zgłosiłeś się na ochotnika pracować w święta, brakowało mi już
chętnych – odparł sarkastycznie mój przełożony oburzony do czerwoności.
Wyszedłem z biura od razu
kierując się do mojej nieszczęsnej uczennicy:
- Daniel
Jace Miller, wystarczy Daniel. Chcąc nie chcąc zostaliśmy na siebie skazani i
dołożę wszelkich starań by wyszkolić Cię jak potrafię najlepiej, musisz jednak
wiedzieć że od początku jestem przeciwny temu pomysłowi – zabrałem od Dorothy
wytyczne kierując się w stronę wyjścia. – Jak już dopełnisz formalności czekam
w radiowozie 223. Wiesz taki samochodzik z kogutem księżniczko na tyłach tego
cudownego gmachu.
SAMOCHÓD
Nie dałem jej dojść do słowa.
Może się bałem, że jak za bardzo się zakumplujemy, nie uda mi się zniechęcić
jej do roboty. To nie zabawa. Miała może tyle lat co moja córka a już dostała
się w szeregi łowców. Gdzie te czasy, że dziewczynki chciały dostać quada albo
kucyka na swoje urodziny. Nerwowo zerknąłem na zegarek w tym samym momencie
dołączyła do mnie Lunaye. Ruszyłem bez słowa i pierwsze kilometry leciały nam w
grobowej ciszy. W końcu padło pytanie z jej ust.
- Gdzie
jedziemy?
- Chyba nie
myślałaś, że puszcze Cię w teren bez sprawdzenia. To chyba oczywiste. Na
strzelnice policyjną.
Lunaye?
(możesz opisać fakty na strzelnicy albo już po jak Ci wygodniej)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz