1 sie 2017

Od Ezequiela do Coleen [ღ~тєη яσмαηту¢zηу ραяк~ღ]

   Dalszą część dnia spędziłem z daleka od sąsiadów, ich dzieci i własnego, maleńkiego lokum. Po odejściu Coleen wraz z Makaronem musiałem pojechać do Stodoły, gdzie czekał na mnie Van Gogh. Zaparkowałem Charlotte w tym samym, wyrobionym przeze mnie miejscu parkingowym. Składało się na nie; wykopany dół, który zasypałem żwirem, by samochód w bardziej deszczową pogodę nie utonął w typowo farmerskim błocie. Wyszedłem i zatrzasnąłem za sobą drzwi, a słysząc znajomy huk metalu, wierzchowiec zarżał mi na powitanie, choć jeszcze mnie nie widział. Uśmiechnąłem się sam do siebie pod nosem, drepcząc w kierunku bagażnika. Tym razem zamiast skrzyni z broniami, znajdował się tam sprzęt potrzebny do wyczyszczenia delikwenta oraz uprząż. Wyjąłem najpierw to pierwsze i zatachałem do wnętrza ogromnej, przestronnej Stodoły, w której kiedyś hodowano stado krów. Przypominała tą amerykańską z lat bodajże sześćdziesiątych, gdy przez Teksas można było przejechać z jednego końca na drugi tylko Szosą 66. Spróchniałe już nieco deski z elewacji pomalowanej na krwisty czerwony porastał teraz gdzieniegdzie uroczy meszek, a bluszcz ciągnął się od zachodniej ściany. Z piętra wystawały źdźbła słomy, którą wykładałem podłoże mojemu towarzyszowi broni. Wydawałoby się, że tyle dla jednego konia to zdecydowanie za dużo, więc powinienem zbudować dla niego coś w rodzaju boksu... Nic bardziej mylnego. Od kiedy stał się częścią mnie jako dullahana, mógłby podpalić ze stresu czy niewybiegania drewniane ściany, a przy tym nie tylko zrobić sobie krzywdę, ale również zrujnować cały budynek i pobliski lasek. Nie byłoby mnie stać na to, aby zapłacić San Lizele odszkodowania na taką skalę, więc zwierzak miał teraz do dyspozycji tyle miejsca, ile zechciał.
- Jesteś beznadziejny, stary - spojrzałem na niego z politowaniem, widząc, iż był cały w zaschniętym błocie. Oprócz Stodoły miał również wyjście na nie wielkie pastwisko. - Nie doczyszczę cię szczotkami za żadne skarby tego świata.
   No dobrze, padało ciut w nocy, ale to nie miało oznaczać, iż on byłby w stanie samodzielnie ściągnąć z siebie derkę i się od tak wytaplać! Skarogniady spojrzał na mnie jednym okiem tak długo, żebym zobaczył w nim swoje odbicie. W ten sposób często próbował bezskutecznie pokazać mi, że niepotrzebnie się irytowałem.
- Idziesz pod szlauch - burknąłem, chwytając go za przetarty kantar i ciągnąc stanowczo w stronę myjki po drugiej stronie.
   Na "myjkę" składał się od biedy szlauch, który zmontowałem samodzielnie tak, by ciągnął wodę z pobliskiego jeziorka. Na jego widok Van Gogh, jak każdy normalny koń, spojrzał na mnie błagalnie po czym zadarł głowę do góry i tupnął kopytem. Skarciłem go za to pchnięciem z łokcia w jego łopatkę, co odczuł dotkliwie na podobieństwo uderzenia palcata skokowego. Popatrzyliśmy sobie poważnie w oczy, aż nie przyznał mi z powrotem roli przywódcy w naszym duecie. Ze względu na jego temperament i mój charakter, mieliśmy naprawdę często między sobą tego typu przepychanki.
   Zawiązałem uwiąz na pobliskiej belce w taki sposób, że jeśli faktycznie by przekombinował ze swoimi humorami, to mógłby się wydostać i stawić czoło bezpośrednio mnie. 
- Stój - wydałem komendę w sposób władczy, a przede wszystkim stanowiący o mojej żelaznej, nieprzejednanej woli. 
   Ciemne uszy ogiera drgnęły, słysząc odpowiednią tonację mojego głosu, a potem rozluźnił wszystkie napięte mięśnie oraz spuścił głowę. Zaczekałem odpowiednie kilka sekund, by dać mu się oswoić z faktem, iż był już pod moją jurysdykcją. Parsknął. Ja odetchnąłem z ulgą, odkręcając wodę i początkowo lejąc mu tylko na kopyta, żeby zapoznał się z temperaturą cieczy. Wtedy zacząłem lać bezpośrednio coraz wyżej, aż nie dotarłem do łopatek, czy samego kłębu zwierzęcia. Błotnista woda ściekała z niego strumieniami przypominającymi maleńkie wodospady Niagara. O dziwo, po pół godzinie całkowitego spokoju, doprowadziłem go do tego stanu, że byłem w stanie dotknąć jego sierści na całym jego ciele. Wytarłem go, ale prawda była taka, że nadal był cały mokry. Postanowiłem nie ryzykować przetarć od siodła, więc kiedy wróciłem się do samochodu, przewiesiłem sobie tylko przez ramię ogłowie, co założyłem mu po powrocie natychmiast. Zazwyczaj minuta zwłoki rozpoczynała grę w wyciągnie głowy i zaciskanie zębów przed wędzidłem. 
   Podbiłem się na nogach i dosiadłem Van Gogha z ziemi, chwytając pewnie, ale jednocześnie delikatnie wodze. Potrząsnął głową, sprawdzając, czy tak było na pewno. Zaśmiałem się złośliwie, kiedy dotarło do niego, iż nauczyłem się być znacznie szybszy. Ruszyliśmy wyjściem przez pastwisko, a potem z jego wysokości otworzyłem nam kopnięciem furtkę. Wyjechaliśmy na połać ziemi nie przeznaczoną do niczego, łąkę samą w sobie porośniętą chwastami i maleńkimi drzewkami. Bryczesy zdążyły mi przemoknąć całkowicie w przeciągu tych kilku minut od jego boków, ale nie zwróciłem na to uwagi, tylko od razu przeszedłem do sedna; skupiłem uwagę Van Gogha na żwawym stępie dookoła Stodoły. W ten sposób większość kretyńskich pomysłów zazwyczaj wylatywała mu z tego jego łba, chociaż stu procentową pewność miałem zawsze, kiedy zanudzałem go na śmierć bieganiem w kółko na lonży przez dwie godziny tylko i wyłącznie kłusem. Nie miałem dzisiaj zbyt wiele czasu na trening ujeżdżeniowy bądź skokowy, więc postanowiłem pozmuszać go do rozciągnięcia się na kołach przy przechodzeniu przez niewielkie drągi w kłusie każdego kalibru. Kilka okrążeń na lewo i prawo w galopie odpowiednio go zmęczyło.



   Po treningu trwającym marną godzinę, musiałem sam siebie doprowadzić do porządku. Na moje szczęście nie było korków, więc zdołałem powrócić o na tyle sensownej godzinie, żeby jeszcze wziąć prysznic. Zorientowałem się nieprędko, że zostało mi jakieś czterdzieści pięć minut, a musiałem jeszcze dojechać z moich przedmieść, dlatego zarzuciłem na szybko pierwszą, lepszą koszulkę, która okazała się być tą z niefortunnego koncertu w Rzymie. Była lekko spranego, szarego koloru z nadrukiem kodu kreskowego. Jedyne, czego temu brakowało, to prawdziwych jeansów z przetarciami nie na kolanach, czy udach, tylko przy łydkach, które samodzielnie wykonałem na moim starym Harley'u. Uciekałem na nim z aresztu, a tak naprawdę należał do jakiegoś typa, co właśnie stał wtedy przy automacie, kupując Coca- Colę. Byłem zdolnym nastolatkiem, więc uporałem się z zastąpieniem kluczyków odpowiednimi połączeniami kabelków i ruszyłem w dal, żeby go rozbić na autostradzie do portu w Fiumicino.
- Dokąd się tak pindrzysz? - Myrthe miała tendencje do pojawiania się w moim oknie niczym sroka i wyjadania ciastek z blatu. Nawet zrobiła sobie białe pasemka pośród czarnych pukli włosów, które wydawały się świecić w jej nieułożonym koku.
- Idę, w odróżnieniu do ciebie, na randkę - odparłem, a wiedźma zachichotała skrzekliwie.
- Chwytając się kurczowo przeszłości, nie ruszysz w przyszłość - mruknęła i zeskoczyła z parapetu, udając się gdzieś, gdzie nikt się tego nie będzie spodziewał.
   Postanowiłem zastosować się do jej rady, ale nie zmieniłem koszulki. Zarzuciłem na nią tylko mój skórzany płaszcz, co pomimo faktury, wcale nie był aż tak ciężki, a przy tym zakrywał pas na kaburę z pistoletem i rękojeść noża wystającą z prawego glana. Tak przygotowany udałem się do centrum San Lizele.
   Byłem jedynym jeźdźcem bez głowy w tym miasteczku. Wielkiej Brytanii.
   W drodze towarzyszyły mi rytmy znajdujące się na topie playlisty tego lata. Jakaś część mnie była wściekła z powodu tak szybkiego opadania w niepamięć mojego kawałka z ostatniego albumu. Czułem się odstawiany na półkę niczym dobre trofeum z dawnych lat. Skakała mi ambicja oraz motywacja. Wyłączyłem radio, uderzając w kierownicę. Klakson wydał z siebie dźwięk, zrywając do lotu łabędzie z niedalekiego jeziora. Ich klucz towarzyszył mi przez jakiś czas z prawej, aż nie zniknąłem im w zabudowaniach cywilizacji.
   Może właśnie tak było lepiej; znikać, zamiast istnieć wiecznie jako posąg.
   Dojechałem na miejsce z nerwów przed czasem. Chciało mi się palić, ale wyrzuciłem z tyłu głowy ten pomysł. Na spotkanie z psem w parku było to więcej, niż nie na miejscu, aby śmierdzieć tytoniem, czyli Edem St. Claire'em. Ruszyłem alejką w umówione miejsce, a ze względu, iż nie zastałem tam Coleen, zacząłem się rozglądać z umiarkowanym zainteresowaniem dookoła. Obrzuciłem mało przyjaznym spojrzeniem pobliskie pikniki rodzinne, bawiące się dzieci z innymi psami, których ras nie znałem, a także ludzi uprawiających jogging. Wszystko to tętniło niezwykle pozytywną energią, dostarczającą mi optymizmu do rezerw. Uśmiechnąłem się w zamyśleniu, aż nie wyrwała mnie z tego nadciągająca obecność zmieszana z aurą świeżo poznanej przeze mnie kobiety w towarzystwie uroczego kundelka. Jasno brązowej sierści, brzdąc miał oczka jak dwa węgielki, mieniące się w blasku słońca będące na samym szczycie nieba.
- Witaj, Coleen - przywitałem się, siląc się na mój dawno pogrzebany urok podczas uśmiechu.
- Cześć, Quiel.
    Chociaż ten skrót mnie irytował, nadal w jej ustach mnie cieszył. Schyliłem się, aby móc podrapać jej psa za uchem.
- Jak się wabi to małe szczęście? - zapytałem, śmiejąc się, kiedy na mnie naskoczył.
- Shiloh - odparła lekko z tym jej wyrafinowanym, francuskim akcentem, który był dla mnie podobny do śpiewu.
   Wstałem, ocierając w haftowaną chustkę ślinę jej pupila z dłoni. Widząc moje zabiegi, wygięła figlarnie swoje wąskie usta w ten sposób, co uderzał mnie do sedna mojego jestestwa. Nigdy przedtem nie widziałem kobiety potrafiącej wykonać tak banalny ruch w taki niezwykły sposób.
- Dawno nie widziałam, żeby jakikolwiek mężczyzna nosił przy sobie takie chustki.
- W dzisiejszych czasach już przestałem być na czasie pięć lat temu.- wyznałem jej bez przeszkód, po czym skierowałem nas w głąb parku. Ruszyliśmy spokojnie, nie zaczepiani przez nic nadnaturalnego.
- Można wiedzieć, dlaczego?- spojrzała na mnie kątem oka, poprawiając uchwyt smyczy, gdy Shiloh zaczął delikatnie ją ściągać w kierunku ciut wyższej trawy. Musiał coś tam wywąchać.
   Zastanowiłem się nad odpowiednim doborem słów dla tego, czym byłem i kim się potem stałem.
- W pewnym sensie dowiedziałem się o tym, kim był mój ojciec, a to odmieniło moje życie już całkowicie na zawsze. Nie było to ani proste, ani szybkie przejście, co prawda, ale gruntownie wpłynęło na mój światopogląd. Chociaż nie mogę zaprzeczyć też temu, że zostało mi jeszcze wiele resztek z tamtych czasów... - odwróciłem wzrok w kierunku przebiegającej po gałęziach drzewa wiewiórki.
- A kim byłeś?
- Piosenkarzem. Liderem zespołu - wzruszyłem ramionami. - Teraz tylko pracuję jako prywatny detektyw dla policji od zlecenia do zlecenia, ewentualnie w prosektorium na pełen etat.
   Nastała niezręczna minuta ciszy, w której Coleen musiała sobie uświadomić, iż nie byłem w pełni normalny, ani typowy.
- No cóż, ja większość swojego życia podróżowałam, odkrywając nowe kultury i jedzenie. Potem zaczęłam pisać tak, jak już wiesz - uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
- Opowiedz mi o swoich podróżach, proszę.- powiedziałem pełen zainteresowania.
   Byłem ciekaw jej spostrzeżeń do miejsc, w których razem kiedyś mogliśmy być. Zaczęła mi na początku skrótowo wspominać o miejscu swoich narodzin we Francji, dopiero potem rozwinęła się o pieniądzach przeznaczonych na podróże. Dzięki nim miała okazję wziąć udział w programie Master Chef w jednym z krajów Europy. Na fakt, iż uwielbiałem jedzenie, zaczęła dumnie opisywać swoje kulinarne podboje. Czułem się bardzo niedouczony w tej kwestii, więc słuchałem w skupieniu, a ona wkrótce odkryła, jak biegle łączyłem wątki i jednocześnie zapamiętywałem przepisy, które ona musi sobie odwiecznie odświeżać w pamięci.
- Bardzo szybko wszystko chwytasz w lot - zamrugała z lekkim niedowierzaniem.
-Tak, to niestety prawda- tym razem uśmiechnąłem się tylko połową twarzy. -Przez to byłem oczkiem w głowie wszystkich nauczycieli przez całe dzieciństwo. Nie zawsze mi się to podobało. Teraz przydaje mi się w pracy.
-No tak, mówiłeś już. Detektyw.- skinęła głową.
   Jakaś część mnie chciała, żeby tylko tyle zapamiętała.
   Doszliśmy do zalanej zachodzącym słońcem polany pośrodku San Lizele oraz parku.
-Chcesz pooaportować z Shilohem?- zaproponowała, wyciągając z torebki kolorowy, gruby sznur.
   Na jego widok dotąd mało cieszący się zainteresowaniem czworonóg, spojrzał na nas radośnie.
-Pewnie, że tak!
   W ten sposób spuściła ze smyczy dwoje wariatów. Bawiłem się w najlepsze z jej psem, a ona usiadła spokojnie na trawie, kręcąc głową z niedowierzaniem. Stwierdziłem, że tak nie może być, więc ją również w to wciągnąłem, aż oboje nie zaczęliśmy gonić małego kundelka, krztusząc się ze śmiechu.
-I że ty niby jesteś poważnym, pracującym w prosektorium detektywem?- trzepnęła mnie w kolano sznurem, kiedy zdyszani po półgodzinnej gonitwie, usiedliśmy pod rozłożystym dębem.
-Nigdy nie byłem tak naprawdę poważny.- wyznałem bez cienia skruchy. -To chyba za to mi płacą.
   Zaśmiała się, opierając o pień.
-Przydałaby mi się woda, ale kompletnie o niej nie pomyślałam wychodząc...
   Poszliśmy do rogu parku, gdzie sprzedawali w maleńkim sklepiku wody i wiele innych artykułów spożywczych. Było również stoisko z hot-dogami oraz watą cukrową. Kupiłem za kilka funtów półtora litrową butelkę, którą w trójkę opróżniliśmy do połowy. Wody nalaliśmy psu do plastikowej miseczki jednorazowej, w której powinno się nalewać zupy, ale jak widać było, mogła mieć również odmienne zastosowania. Skusiłem się też na wielki, różowy obłok waty cukrowej, co pożarliśmy przy pomocy łobuza także w szybkim tempie. Dawno nie miałem tak błogo wolnego od pracy dnia, doprawdy. Zaczynało zmierzchać, a Coleen rzekła, iż miała jeszcze coś do załatwienia. Odprowadziłem ją do miejsca naszego spotkania, niedaleko parkingu.
-Miło było.- machnęła klejącą się ręką z dość szerokim uśmiechem.
-Chciałabyś to powtórzyć w niedalekiej przyszłości?- zapytałem, ukrywając nadzieję, a uzewnętrzniając mój czar, który przy niej odżywał.
-Jak najbardziej. Tym razem w następny weekend. Tylko... Dokąd?- spojrzała na mnie wymownie, próbując dowiedzieć się o mnie kolejnego, nowego faktu.
   Czy miałem wyobraźnię, romantyzm czy wręcz przeciwnie; zabierałem kobiety do tych samych, oklepanych miejsc, co cała reszta społeczeństwa? Ze względu, iż nie wiedziałem jeszcze jak bardzo ona była spontaniczna, to postanowiłem postawić na taktykę pół na pół.
-Co powiedziałabyś o kursie żeglarskim prowadzonym przeze mnie... A potem twoim kursie gotowania prowadzonym przez ciebie?- zarzuciłem coś, czego się po samym sobie nie spodziewałem.
-To ciekawa propozycja.- przyznała z lekkim uznaniem...

Coleen? :3 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz