2 sie 2017

Od Ezequiela do Aurayi [¢αѕιησ]

   I oto było ono w całej swojej najpodlejszej bytności; kasyno w podziemiach San Lizele. Czułem się tak, jakbym trafił w maszynę cofającą czas o jakieś sześć lat i przeniósł do Las Vegas w czasach, w których mafie nie były już tak śmiałe, co w 1983. Cóż, jednak nadal istniały mimo wszystko, równie skuteczne jak kiedyś. W neonowym świecie pełnym ludzi i nieludzi, poczułem przypływ adrenaliny. Widok tych wszystkich automatów, dźwięk brzdęku żetonów, szelest pocierających się o siebie kart w dłoniach mniej lub bardziej spoconych graczy wyzwalał we mnie to szalone pragnienie, żeby zaszaleć. Upić się. Tańczyć w rytm muzyki. Wyrzucać ciężko zarobione pieniądze z konta w banku w Luksemburgu. Oblizałem spierzchnięte wargi, kładąc kolejne banknoty na ladzie przy barze.
- Kolejkę - mruknąłem w stronę barmana.
   Typek był koło trzydziestki, miał kilkudniowy zarost, ale idealnie komponował się on do smokingu oraz śnieżnej koszuli. Zaczesane żelem do tyłu, krucze włosy dodawały mu klasy, podobnie, co srebrny rollex na nadgarstku. Mankiety mężczyzny błysnęły, kiedy zwinnie poustawiał przede mną odpowiednią ilość kieliszków w stosunku do liczby współtowarzyszy przy tym barze. Tak się to liczyło, chyba, że przyszło się z określoną ekipą, wtedy dobierało się taką ilość, ilu was było.
- Stosuje pan popitkę? - zapytał uprzejmie, machnięciem nadgarstka zwracając moją uwagę na odpowiednie do tego według niego napoje.
   Pokręciłem przeczącą głową. Nalał czystej. Wlałem sobie do gardła każde z kolejna, aż nie zostało niczego. Z podziwem pokiwał głową, zbierając je z powrotem.
- Jest pan tutaj nowy, prawda? - zapytała sąsiadująca blondynka z dekoltem wielkości Rowu Mariańskiego. Bawiła się parasolką od swojego drinka, jednocześnie zalotnie trzepocząc do mnie sztucznymi rzęsami.
- Można to tak ująć - przyznałem, nie udając skromnego, czy niezaprawionego w tego typu bojach. -Ale gustuje w brunetkach.
   Prychnęła niczym rozdrażniona kotka, poprawiając swoje perfekcyjnie ułożone włosy przy pomocy chemii. Śmierdziała nią na kilometr, niepotrzebnie się tyle perfumowała i tym samym użyła tych wszystkich dziwnych rzeczy do "trwałej". Sztuczne fale rozlewały się po jej ramionach na podobieństwo baraniej wełny. Na ustach miała szminkę o barwie jaskrawego różu, co gryzł się z jej obcisłą, jaśminową sukienką.
- Brunetki nie mają za ćwierć funta naszego wyczucia i klasy - przyznała z dumą w ramach riposty.
- Posłuchaj, nie znajdziesz u mnie tego, czego tutaj szukasz - posłałem w jej stronę złośliwie trzeźwy uśmiech.
   Naciągaczka uniosła lewą brew, najwyraźniej się przeliczyła w swojej maleńkiej główce. Sądziła, iż po pół godzinie kolejek co kwadrans powinienem być już tak schlany, że zgodziłbym się dosłownie na wszystko. Niestety, do mojej granicy drinków było jeszcze bardzo, ale to bardzo daleko.
- Pogadamy sobie jeszcze, mój drogi.- postukała w stronę barmana tipsem, stawiając mi kolejną kolejkę.
   Przyjąłem jej wyzwanie. Po kolejnej poddała się, widząc mnie w dalszym ciągu potrafiącego stać równie prosto, co nowi przybysze. Ze względu, iż zaczynałem czuć szum w głowie, postanowiłem zaprzestać podobnego typu gierek i nie spuszczać z oka mojej anielicy. Tak, pomimo mojego niefortunnego siedziska, to siedziałem w taki sposób, by pod odpowiednim kątem obserwować każdy jej ruch. Przy tym zasłaniała mnie dość duża liczba podchodzących i odchodzących z alkoholem do kolejnych stołów. Natomiast gdy okręciłem się w prawo, moim oczom ukazywała się strefa VIP z samym Kopciuszkiem na czele. Skąd wiedziałem, że to był akurat on? Facet był idealnie ustawiony pod aspektem ochroniarzy. Pomijając już stały personel kasyna, czyli: grupka krupierów, kierowników zmiany, kierowników rewirów, szef przechadzający się co jakiś czas z pokoju od telewizorków do tutaj, a nawet ładnie przystrojeni parkingowi przy pomniejszych policjantach przy drzwiach, to miał ich łącznie dziesięciu. Wszyscy w tweedowych garniturkach, zazwyczaj nie wyróżniający się niczym specjalnie od całej reszty graczy czy pracowników. Jedyne, co ich zdradzało, to bestialskie spojrzenie zza czarnych szkieł okularów, lustrujące otoczenie niczym nieruchome soczewki kamer. Wytresował ich tak doskonale, że kiedy ktoś powiedział coś nie tak, uprzejmie proszono go przeproszenie Jego Wysokości, a potem zapraszano go za dwuskrzydłowe wrota z dwoma szklanymi okienkami. Stamtąd już nie wracali z powrotem. Musiałem im przyznać dodatkowe punkty za umiejętność dyskrecji, cóż, opanowali to do mistrzostwa...
- St. Claire, jednak żyjesz - rozpoznałem znajomy głos zza siebie.
   Co, do cholery?!
- Sam, co ty tu robisz?-  odwróciłem się do mojego basisty z szokiem wypisanym na twarzy.
- Dokładnie to samo, co ty od zawsze - odparł, wzruszając ramionami. Wydął wargi, aż jego pierścionek w wardze nie poruszył się z powrotem w wygodniejsze miejsce. - Szampańsko się bawię.
   Jak miałem mu do diabła wytłumaczyć, że pracowałem?
- Słuchaj, od Rzymu wszystko się zmieniło...
- Co niby? - uniósł oboje brwi w zdumieniu.
   Po tym, jak na skradzionym Harley'u dojechałem do odpowiedniego portu we Włoszech, gnałem na złamanie karku do jakiejkolwiek budki telefonicznej tylko po to, żeby im powiedzieć, że to był koniec, nie mieli mnie szukać, najlepiej sprzedać wszystko, co kiedykolwiek mieli mojego w swoich samochodach. Je po wyścigach też.
- Ja - pokiwałem głową na puste miejsce blond naciągaczki obok, a on przysiadł. - Nic nie zostało z Eda w tym, czym teraz jestem.
- Słuchaj, gadasz tak, jakbyś się ostro schlał i najarał - nie wierzył mi w takiej scenerii w zupełnie nic. Zwłaszcza, że był człowiekiem nieświadomym całego świata magicznego przed nim. - Ostatnio po marihuanie twierdziłeś, że mózgi nie mogą istnieć bez szkieletów tak, jak szkielety bez mózgów. To brzmi mniej więcej tak samo.
-Tylko mi nie mów, że mnie przez ten cały czas szukałeś tylko po to, żeby mnie w to wciągnąć z powrotem - odwarknąłem, waląc pięścią w blat i tym samym zmieniając temat.
   Tłumaczenie mu bycia jeźdźcem bez głowy równało się wylądowaniem na oddziale wytrzeźwień. Poza tym alkohol powoli uderzał mi do głowy i zaczynałem mówić to, co mi ślina przynosiła na język.
- Mamy propozycję kontraktu z Electronic Records - powiedział spokojnym, poważnym tonem osoby doświadczonej w rozmowach z trudną młodzieżą, którą już nie byłem od dawna. Sam od zawsze taki był; ogarniał nas przed kompletną destrukcją czy to siebie, czy sprzętu muzycznego. - Drug Guns bez ciebie, to tak jak Indiana Jones bez Indiana Jones. Kto będzie poszukiwał zaginionej arki lepiej od ciebie?
- Każdy - przewróciłem wymownie oczami. - Skończyłem z tym. Już to mówiłem. Wiesz, że nie lubię się powtarzać.
   W ten sposób przez następną godzinę miałem przynajmniej wymówkę do dalszego siedzenia w tym samym miejscu. On ględził mi non stop o powrocie do mojego dawnego bagna, a ja mogłem spokojnie patrzeć, jak Auraya wyrzuca z trzeciego konta moje pieniądze w błoto, ryzykując przy tym własnym życiem. Cudowny wieczór, pełen wrażeń.



   Sielanka nie trwała długo. W końcu moja udawana dziewczyna przegięła; na minusie było za dużo cyferek. Zauważyła to kolejno każda z osób pracujących w tym przybytku, zostały wezwane więc kolejne odpowiednie persony, a w tym sam Kopciuszek. Zanim kobieta zaczęła się rozglądać, zostawiłem Sama na pastwę losu, jeszcze zanim dopił swoją kolejkę i stanąłem za nią. Wyprostowany. Spięty. Z miną zakochanego do cna obrońcy.
- Czy coś się stało, skarbie? - położyłem na jej ramieniu dłoń w opiekuńczy sposób, a ona zjeżyła się niemal od razu. Zganiłem ją spojrzeniem, aby z powrotem się rozluźniła.
- Przegrałam dziesięć milionów - wyznała mi z nawet nieudawanym przerażeniem. - W samym black jacku.
   Zamrugałem piętnaście razy na sekundę. Ile?!
- Przepraszamy, ale dług dla kasyna wynosi dwukrotną kwotę. Pańska dziewczyna wzięła jeszcze w połowie gry kilkanaście razy kredyt... - wyjaśnił szef kasyna.
   Zaśmiałem się sztucznie.
- Oczywiście to spłacimy. Na szczęście mam odpowiednio potężną sieć korporacji na całym globie... - zacząłem chrzanić coś o czymś podobnym do Intela, co łyknęli nawet za sensowną gadkę.
- Czyli pan jest z Doliny Krzemowej - ozwał się bas tłustego Kopciuszka, rozpoznając w moim głosie nuty amerykańskiego akcentu. - Bardzo mi miło poznać tak wpływową istotę. Jestem pod wrażeniem pańskich osiągnięć w elektrycznym biznesie.
   Podaliśmy sobie profesjonalnie dłonie niczym prawdziwi przedsiębiorcy. Czułem na sobie zszokowany wzrok Aurayi zmiennością mojego charakteru w zależności od potrzeb. Cały czas trybiki w jej głowie próbowały dopasować jakiekolwiek moje zachowania w jedną całość, ale było to niemożliwe, ponieważ byłem zbyt nieprzewidywalny, a teraz skupiony na celu oraz pijany.
- Mi również miło, panie Burns - przeczytałem złotą plakietkę na jego garniturze.
- W takim przypadku, czy nie byłoby o wiele łatwiej spłacić tego od razu? - gadaniny gadaninami, ale nie lubił kłamców podobnych do mnie, przy tym szybko przechodził do rzeczy.
   Zakląłem w duszy.
- Musiałbym skontaktować się z moim bankiem w Szwajcarii - wyznałem z lekkim ukłuciem udawanego przerażenia. -Rozumie pan, przesłanie tak potężnej sumy...
- No dobrze, zatem dam państwu czas do jutra - rzekł od niechcenia, dokładnie nam się przyglądając.
   Zapamiętywał wszystkie nasze charakterystyczne cechy, aby móc je potem podać Szablastozębnemu jako trop do pościgu, jak psu myśliwskiemu. Na szczęście Auraya miała mnóstwo tapety na twarzy, była ubrana zdecydowanie inaczej niż na co dzień, przy tym wyglądała niczym moja kochanka, a ja nie przypominałem ani detektywa prywatnie współpracującego z policją oraz dullahana, tylko młodego przedsiębiorcę z wielkimi ambicjami. Po plecach anielicy przeszedł dreszcz.
   Przypominało to prześwietlanie rentgenowskie.
- W takim razie do jutra - skinąłem mu głową, zmuszając kobietę do poruszenia się.
   Wstała, po czym otrzepała się z godnością i wyszliśmy razem z kasyna.
- Co teraz? - zapytała, kiedy drzwi za nami trzaskały.
- Teraz będziemy śledzeni - powiedziałem w skupieniu, łącząc fakty.
   Tweedowe garniaki rozpierzchły się, dzieląc na grupki. Jakaś część z nich zniknęła podczas rozmowy z Kopciuszkiem, nie pamiętałem już ilu. Pojawił się nieopodal jeep, którego przedtem nie było.
- Nie możemy wrócić do mojego domu... - przygryzła wargę.
   Wiedziałem, o co jej chodziło. James mógł wrócić w najmniej przewidzianym momencie.
- Dlatego pojedziemy do mojego - stwierdziłem stanowczo, kiedy zatrzymała się przed nami limuzyna w określonym momencie.
   Nieświadoma tej części planu kobieta drgnęła z ponownego zaskoczenia po otwarciu przeze mnie dlań drzwi. Weszła, w zakłopotaniu oglądając białą tapicerkę, wino w metalowym wiaderku z lodem, a przede wszystkim szofera, co wziął się znikąd.
- Właściwie możesz teraz mi opowiedzieć skąd masz tyle... Pieniędzy - dalej nie mogła uwierzyć, że jechała limuzyną od tak. - Ta twoja historyjka o korporacjach brzmiała prawdziwie, ale ja znam cię ciut dłużej od nich.
   Złożyłem dłonie w polityczną piramidkę tak, jakbym stał na mównicy, a ona założyła nogę na nogę w zamyśleniu.
- Cóż, byłem liderem zespołu Drug Guns, z tego były moje główne dochody. Reszta była całkowicie nielegalna, skupiała się wokół wyścigów ulicznych w całej Europie podczas naszego tournée. Sprzedawałem co lepsze, mniej zniszczone okazy szejkom arabskim, których hobby jest kolekcjonowanie odpowiednio starych bądź modnych modeli.- wyjaśniłem bez przeszkód. -Świetnie się przy tym bawiłem, w zasadzie robiłem, co chciałem po zdaniu Harvardu. Dopiero potem wydarzyło się coś, co mnie na zawsze zmieniło, ale pieniądze pozostały.
   Patrzyła na mnie jak na wariata. Nie dziwiłem się jej. Sam bym tak na siebie patrzył.
- A dokąd teraz jedziemy? - wróciła z powrotem do teraźniejszości.
- Do mojej willi w Londynie. Aktualnie ścigają nas ludzie Kopciuszka, a również Szablastozębny. Wolałbym walczyć z nimi na własnym terenie oraz zasadach.



   Dojechaliśmy po niespełna dwóch godzinach milczenia. Gotycka willa znajdowała się na przedmieściach metropolii, niezmącona pośpiechem ciągle rozrastającego się miasta. Jackson wcisnął guzik od pilota, a brama porośnięta bluszczem, drgnęła. Auraya wyglądała z zaciekawieniem przez przyciemniane szyby, aby dostrzec w mroku wysoki na dwa metry żywopłot zwieńczony drutem kolczastym, a do tego wzmocniony od wewnątrz dodatkowym murkiem z metalu, kopiącym prądem. Ogród rozciągał się na kilka hektarów niemal samego trawnika, gdzieniegdzie kazałem wyrzeźbić z krzewów jakieś ciekawe kształty, ale to już bliżej samego budynku. Jechaliśmy asfaltową drogą w ciszy, aż nie zajechaliśmy na dziedziniec zakończony piętrzącymi się dumnie schodami z białego marmuru pod lakierowane, dębowe, dwuskrzydłowe wrota rzeźbione w reliefy wypukłe czaszek. Wyszedłem pierwszy i przytrzymałem anielicy drzwi od limuzyny, aby mogła spokojnie wysiąść, a potem je zamknąłem delikatnie. Ogarniała zachłannie wzrokiem nowe miejsce, zapewne planując w razie czego ucieczkę. Ruszyliśmy w kierunku drzwi, a kiedy byłem zajęty szukaniem kluczy, Jackson odjechał z limuzyną do garażu na tyłach. Otwarłem je bez przeszkód, po czym wyłączyłem alarm. Zapaliłem światło w przedsionku, a Auraya weszła po chwili wahania do wnętrza.
-Salon i minibar jest od razu na w prost. Kręcone schody wiodą do części sypialnej na parterze, możesz sobie tam wybrać jakiś pokój. Mój rozpoznasz po ciemniejszych drzwiach. Każdy ma własną garderobę i łazienkę, więc o moją obecność w tego typu niezręcznych momentach nie musisz się obawiać.- uśmiechnąłem się do niej czarująco, a ona parsknęła. -Kuchnia jest od razu za minibarem.
-A co jest w tym długim, ciemnym korytarzu na lewo?- spojrzała w odpowiednim kierunku nieufnie.
-Tam tylko biblioteczka i siłownia.- wzruszyłem ramionami. -Jesteś głodna.
   Pomimo nieufności, wypiła tam trochę, ja zresztą też. Po alkoholu zawsze jest się głodnym, więc przyznała mi rację, kiwając głową. Zrzuciliśmy z siebie buty obok komody, nie myśląc nad ich trajektorią, czy ułożeniem. Usiadła przy wyspie z blatów, dosuwając sobie krzesło obrotowe, a ja zająłem się przygotowywaniem czegoś szybkiego, a przede wszystkim lekko strawnego. Bez większego namysłu odgrzałem w mikrofalówce makaron ze szpinakiem, który musiał nam przygotować uprzednio Jackson. Po dziesięciu minutach oboje dłubaliśmy w nim widelcami, nie czując kompletnie smaku. Nagle, po nie zjedzeniu nawet trzech czwartych, Auraya padła na blat ze zmęczenia i zasnęła. Uśmiechnąłem się sam do siebie, odbierając jej oraz sobie resztki jedzenia, po czym wyrzuciłem je do śmieci, a naczynia wstawiłem do zmywarki.
-Zabijesz mnie za to, jak wstaniesz, ale nie mam wyjścia...- mruknąłem do niej, biorąc ją na ręce w tej skąpej, a także obcisłej sukience i zaniosłem do góry, do pokoju naprzeciwko mojego.
   Położyłem kobietę na łożu małżeńskim. Zająłem się bojowniczą misją zdjęcia z niej tej okropnej sukienk, którą wybrała jej Myrthe. Ze względu, iż suwak się zaciął, musiałem z nim trochę powalczyć... Ale w końcu ustąpił. Z tym, że musnąłem nagimi dłońmi przestrzeń pomiędzy jej skrzydłami na plecach, tym samym coś rozmazując. Wytarłem podkład do twarzy w spodnie, z irytacją oglądając się, po jaką cholerę ona go miała na plecach. Dostrzegłem wówczas fragment białej kreseczki. Nieco zbity z tropu, musiałem się trochę dłużej zastanowić nad sensem znaleziska, bo cała wódka zaczęła we mnie dopiero teraz działać na pełnych obrotach.
   To była blizna.
   Odłożyłem to diabelstwo na stoliku nocnym, zatoczyłem się do własnego lokum i tam padłem już zupełnie nieprzytomny na własne łóżko...

Auraya?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz