31 paź 2017

Od Aurayi do Ezequiela

Ten tydzień był dla mnie koszmarem. Co prawda minął mi w miarę szybko, dzięki wszystkim Aniołom na niebie, lecz niestety nie sprawili, że był choć trochę łatwiejszy. Oczywiście każdy dzień zaczynałam od spotkania mojego natarczywego brata w kuchni. Przysięgam, że jeszcze nigdy, przez te wszystkie lata, nie wstawał wcześniej ode mnie. I tu muszę nadmienić, że w tym tygodniu specjalnie wstawałam jeszcze wcześniej. Niestety tym razem mi się nie udało. Jakimś cudem przez te siedem dni zawsze był przede mną. I to zawsze z powodu tego jednego i samego powodu:
- Dokąd wychodzisz? – zaczęło się na początku tygodnia.
Stał jak gdyby nigdy nic, niedbale oparty o blat kuchenny, z kubkiem parującej kawy w dłoni. Jeszcze nie do końca rozbudzony, co zdradzały jego roztrzepane włosy i zaspane oczy.
- Ciebie również miło widzieć. Coś ciekawego masz zamiar dzisiaj robić, że wstałeś o tak nieludzkiej dla ciebie godzinie? – odparowałam, przechodząc obok niego.
I mogę przysiąc, że w tamtej chwili temperatura w pokoju jakby wzrosła. Nienawidzę go i tych jego mocy.
- Nie zmieniaj tematu. Pytałem, gdzie idziesz.
- Przejść się. Jak każdego innego, normalnego dnia.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę uważnie, jakby myślał, że może odczytać moje myśli.
- Tylko tym razem nie pakuj się w jakieś kłopoty – odpowiedział. I nim zdążyłam to jakoś skontrować, udał się do swojego pokoju.
Następnego ranka nie było wcale lepiej. Wstałam jeszcze wcześniej, niż dnia poprzedniego. Teraz już można by było to uznać za noc. I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i tym razem James był w kuchni.
- Gdzie tym razem? Na imprezę? Jest prawie środek nocy. – mruknął lekko zaspany.
Byłam na niego wściekła, ale z lekkim zadowoleniem odkryłam, że jest zirytowany faktem, że musiał wstać o takiej godzinie. Sam tego chciał.
- Tym razem na randkę – odparowałam
- Jasne. A ja jestem Najwyższym Wysłannikiem Niebios. Nie żartuj sobie ze mnie.
- Ja ci nie wypominam faktu, że jesteś feniksem. 
- Baw się dobrze. Zadzwonię do ciebie za jakiś czas.
I tym razem szybko zniknął w odmętach swojego pokoju.
W połowie tej naszej codziennej schadzki rano stwierdziłam, że to wszystko i tak nie ma sensu, więc po prostu postanowiłam zostać w pokoju i unikać mojego brata przez cały dzień. Szkoda tylko, że on nie miał w planach unikania mnie. Dlatego też wczesnym porankiem wparował do mojego pokoju jak gdyby nigdy nic.
- Nie nauczyli cię pukać? – spytałam, przekręcając się na drugi bok.
- Tylko sprawdzam, co u ciebie.
- Nie. Sprawdzasz, czy nie uciekłam przez okno. To jest różnica. – prychnęłam.
- Przygotowałem śniadanie. Pewnie jesteś głodna.
- Dzięki. Dzisiaj zrezygnuję z twojej uprzejmości i tutaj zostanę. A jeżeli jeszcze raz wejdziesz do tego pokoju bez pukania, poleje się krew.
Pod koniec tygodnia to wszystko się trochę uspokoiło. W ten weekend postanowiłam pozostać w domu. Co prawda gdzieś na obrzeżach mojego umysłu dźwięczało przypomnienie o tym, że Ed chciał się podjąć dzielnego zadania uczenia mnie jazdy konnej, ale nie brałam tego zbyt poważnie. Na poły dlatego, że naprawdę wolałam o tym nie myśleć. Trochę obawiałam się nauki od podstaw jazdy konnej. Choć nie przyznam tego otwarcie przed nikim. No i oczywiście dlatego, że z doświadczenia wiem, że ludzie najpierw coś mówią, a potem o tym „zapominają”. Przecież na pewno plany na weekend, zwłaszcza tak słoneczny jak dzisiaj, mogą być znacznie lepsze niż uczenie topornej anielicy, jak nie uciec przed koniem, kiedy ten się do niej zbliża.
Dlatego też zdziwiło mnie, kiedy podczas przeglądania porannych wiadomości (nabrałam takiego nawyku po pierwszej akcji. Codziennie przyglądałam informacje i szukałam czegoś ciekawego, jak na przykład morderstwa – nie, to nie chodzi o to, że nadal nie ufam temu, że mam współpracować z Edem [no dobra, może trochę]) kiedy nagle zadzwonił mój telefon. Z lekkim zaskoczeniem spojrzałam na wyświetlany numer.
Odebrałam.
- Hej, Aurayo, jak tam? Masz dzisiaj czas?
- Być może – odpowiedziałam.
- Świetnie. W takim razie czekam na dole. Pora nauczyć się jeździć konno. – koniec rozmowy.
Podeszłam niepewnie do okna, aby na własne oczy przekonać się, że Ed rzeczywiście siedzi w samochodzie i na mnie czeka.
Pół sekundy później zbierałam się do wyjścia. Nie, żebym jakoś entuzjastycznie podchodziła do tej całej nauki. Po prostu miałam się wyrwać stąd jak najszybciej.
Najciszej, jak tylko potrafiłam wyszłam z pokoju i udałam się do wyjścia z mieszkania… przy którym czekał już na mnie James.
- Żarty sobie robisz? Pilnujesz tych drzwi całą dobę?
- Gdzie idziesz? – spytał bez owijania w bawełnę. Przyglądał mi się uważnie, znowu, tym swoim spojrzeniem „jestem tym starszym. Nawet nie dyskutuj”
- Wychodzę.
- Tyle już zauważyłem. Gdzie?
- To ważne?
- Znów jakaś misja?
- Umówiliśmy się, że o tym będę ci mówiła.
- Jasne.
- Nie wierzysz mi?
- On tam jest? – zmrużył oczy i spojrzał tak, jakby właśnie złamał jakąś trudną łamigłówkę.
- A co ci do tego?
- Bo może powinienem z nim porozmawiać.
- Nie jestem małą dziewczynką. Umiem sama o siebie zadbać. A poza tym wydaje mi się złym pomysłem, aby dwóch facetów, których nie można zabić i którzy władają ogniem, spotkało się.
- Nawet na rozmowę?
- W twoim przypadku? Nawet na rozmowę.
- To po co z nim idziesz?
- Bo chce się nauczyć czegoś pożytecznego – ze zdziwienia uniósł jedną brew – jazdy konnej, zadowolony? A teraz mnie wypuść.
Odsunął się od drzwi niechętnie, z lekką konsekracją na twarzy. Wiem, że wiele osób powiedziało by, że mam wspaniałego i troskliwego brata. Może i tak jest. Ale przez ostatni tydzień czułam się jak w klatce. Nic nie mogłam zrobić bez jego wiedzy.
Pospiesznym krokiem udałam się w kierunku samochodu, aby mieć pewność, że James się nie rozmyśli i jednak nie postanowi uciąć sobie krótkiej pogawędki.
- Mam nadzieję, że wiesz, iż nadal uważam to za kiepski pomysł – powiedziałam, wsiadając do samochodu.
- To naprawdę nie jest takie trudne, na jakie wygląda. A tobie powinno być łatwiej ze względu na to, że…
- Nawet tego nie kończ – przerwałam mu. – Jak dla mnie to kiepski argument.
Spojrzał na mnie lekko zaskoczony, ale już nic więcej nie powiedział.

Prawie cała droga do jego rezydencji minęła nam w milczeniu. Przerywane było ono jedynie przez jakąś krótką wymianę zdań. Kiedy wreszcie byliśmy na miejscu, poczułam, że się trochę denerwuję. Zaś gdy szliśmy już w kierunku stajni, serce biło mi jak oszalałe. Gdyby ktoś zapytał się o powód tego wszystkiego, nie potrafiłabym odpowiedzieć. Albo zwaliłabym winę na cało, które się w tym momencie postanowiło opowiedzieć przeciwko mnie. Choć rzeczywistość była taka, że trochę obawiałam się tej nauki. Nie znosiłam poznawać nowych rzeczy. Wiele lat temu, gdy słyszałam „Jest coś nowego” nigdy nie kończyło się to dla mnie zbyt dobrze.
Podeszliśmy do jednego z boksów, w którym rezydował kary koń. Wyglądał majestatycznie w całej swej postaci, co wydawało się surrealistyczne w takim miejscu. Raczej sprawiał wrażenie kogoś szlachetnego, kto nie ma zamiaru się słuchać nikogo i niczego. Pragnie podążać własnymi ścieżkami, być sobie panem.
Spojrzałam  w jego duże, ciemne i głębokie oczy. I nagle przede mną stanęła mała dziewczynka, może pięcioletnia, która pierwszy raz w życiu zobaczyła tak szlachetne zwierzę i od razu się w nim zakochała. Która od tego czasu marzyła, aby choć raz dosiąść konia i poczuć to uczucie wolności i szczęścia, o których tyle słyszała.
Potrząsnęłam głową, starając się odpędzić niechciane wspomnienia.
- To się nie uda. – powiedziałam.
- Niby dlaczego?
- Jak to sobie wyobrażasz? Podejdę do niego, pokażę skrzydła, a on wielkodusznie pozwoli mi na siebie wsiąść? Zrzuci mnie przy pierwszej lepszej okazji.
- Ja jakoś daję radę.
- Nie każdy jest tobą.
Przez chwilę słychać było jedynie ciche rżenie konia, który z niecierpliwością przebierał kopytami w swoim boksie, jakby nie mógł się doczekać chwili, kiedy go opuści.
- Zobaczysz, to nie jest takie trudne.
Chyba będzie potrzebował czegoś więcej, aby mnie przekonać do swoich słów.

Ezequiel?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz