Rankiem trzydziestego pierwszego października miałem
wykupiony bilet na samolot do Los Angeles z przesiadką w Hong Kongu. Chciałem
kupić taki z linii Nowo Zelandzkiej, lecz gdy usłyszała to tylko Myrtice, jak
rozmawiałem telefonicznie z przedstawicielem obsługi Heathrow, natychmiast za
sprawą zaklęcia mnie rozłączyła…
- Czy ciebie już doszczętnie pogięło? – warknęła w moją
stronę kobieta o bladym odcieniu skóry, a także czarnych włosach z białymi
pasemkami, mieniącymi się w bladym świetle z żyrandola w salonie mojej
kamienicy. Jej oczy zalśniły; widziałem, jak zbierała kłębiącą się w sobie moc
i ledwo powstrzymywała się od tego, by jej na mnie nie użyć. Potężna
czarownica. Zbyt potężna. – Nie będziesz lecieć pół świata jedną maszyną non
stop przez jedenaście godzin.
Pomimo swojej
nadnaturalności oraz daru magicznego, nie była skłonna zaufać dzisiejszej
technologii w żadnym możliwym stopniu, nawet jakby rzuciła urok na pomyślną
drogę, to i tak nie wiele by zmieniło. Westchnąłem ciężko, oklapując na brązową
kanapę.
- To w takim razie co proponujesz? – mruknąłem z irytacją,
rozumiejąc jej troskę, co nie oznaczało jednak, że szczególnie przypadła mi do
gustu.
Rudy, zazwyczaj
pochłonięty przez naukę, jaką mu zarzucałem, teraz zaczął szczególnie skupiać
się na obserwowaniu przez okno nadchodzącego zmierzchu. O tej porze roku
nadchodził on szczególnie szybko, jakby istoty mroku nie miały już
cierpliwości, więc przywoływały ją bezmyślnie, by móc ingerować w świat z
cienia. Wiedziałem, iż podsłuchiwał, starając się zrozumieć coś z paplaniny
czarownicy o niefortunnych zbiegach okoliczności podczas jednego lotu:
- … albo wyobraź sobie, że akurat tym samym będzie lecieć
jakiś postrzelony demon, który będzie chciał sprawdzić, czy cierpliwość
elektrycznych będzie w stanie znieść jakieś turbulencje, jak będziesz mieć
przesiadkę, to przynajmniej wtedy będziesz mógł ich przetrzepać na stałym
lądzie, o, jest jeszcze możliwość…
Klikała, przewijała
strony z najtańszych biletów do tych coraz droższych… Gdy suma przekroczyła
ponad dwa tysiące funtów, zaczynałem cicho warczeć, cały wściekły… Aż nie
dotarła do samego końca.
- CZYŚ TY OSZALAŁA?! – spojrzałem najpierw na ekran, a potem
na nią, nie dowierzając, że mogła wpaść na tak głupi pomysł.
- W Hong Kongu będzie najbezpieczniej. – zaprzeczyła ze
śmiertelną powagą. – To miejsce, gdzie Zachód spotyka się ze Wschodem. Święty,
magiczny środek, którego za cholerę nie można atakować, ani na nim walczyć.
Ziemia neutralna.
W zasadzie nigdy o
czymś takim nie wiedziałem. Myślałem, że to właściwie dla nas wszystkich bez
znaczenia, gdzie będziemy robić bitwy, czy wojny nadnaturalne. Napadając na
tych, co zasługują na śmierć za grzechy, nie sądziłem, iż będzie istnieć
teoretycznie miejsce ewentualnego „zbawienia”. Tam, gdzie nic nie jest w stanie
cię dosięgnąć przez prastarą magię obietnicy, jakiegoś traktatu, którego
konsekwencje mogą odbić się na każdej ze stron. Myrtice skinęła głową na moje
nieme pytanie; tak, da mi jakąś czarodziejską lekturę na drogę, która objaśni
mi zasady funkcjonowania nadnaturalnego Hong Kongu. Od tamtego momentu byłem
ciut bardziej zafascynowany Azją, którą przez większość życia w znikomym
stopniu zwiedziłem, właściwie w ogóle się nią słabo interesowałem. Być może był
to jeden z poważniejszych błędów, moja własna ignorancja. To ja powinienem
wiedzieć o tym, a nie Myrtice, która dostała niedawno dostęp do archiwów San
Lizele. To oznaczało, iż byli tutaj tacy, którzy tu nabroili i szukali
schronienia przed druzgocącą klęską… Przed sądem, aniołami, jednym z niewielu
jeźdźców bez głowy, który miał czelność pojawić się na tych ziemiach. Moja
rozwijająca się magia być może wypłoszyła tych, co mieli już możliwość spotkać
się z moimi pobratymcami albo samymi łowcami, których też tu przybywa.
Przymknąłem oczy, odetchnąłem głęboko, a potem z powrotem je otworzyłem.
Cokolwiek Myrtice wywróżyła z tarota, musi się stać w najbliższym czasie, a ja
tam byłem aktualnie… Potrzebny?
Pierwsza zasada
Terenu Niczyjego: nie myśl, że cokolwiek znajdującego się tam faktycznie
kiedykolwiek będzie należało do ciebie, tak samo, jak ty, kiedy już tam
zamieszkasz. Wywożenie stamtąd jakichkolwiek przedmiotów zostawia za sobą
mistyczny, niewidzialny ślad wykrywalny tylko i wyłącznie przy połączeniu
prastarych zaklęć oraz odpowiedniego zestawu przedmiotów. Dodatkowo prawowici
mieszkańcy zostają pokryci srebrzystą mgiełką na aurach, co ich
"przywiązuje" do tych ziem... Może raczej z nimi identyfikuje. Po tym
łatwo rozpoznać każdego, kto uciekł się do tej alternatywy.
Siedziałem
spokojnie w samolocie po tym, jak w końcu oderwaliśmy się od gruntu. Nie miałem
zmiany ciśnienia w uszach, dlatego zniosłem to w o wiele bardziej komfortowych
warunkach, niż reszta śmiertelników w tym środku transportu. Podniosłem wzrok
znad zwojów na półkoliste, podłużne pomieszczenie pełne kremowych foteli,
ułożonych w odpowiednio oznaczonych rzędach. Rozległ się kolejny komunikat o
tym, że równaliśmy lot i że przerwa będzie za mniej więcej połowę całkowitego
czasu podróży, po czym ponownie wszystko ucichło. Stadko stewardess z wysoko
upiętymi włosami i w granatowych kombinezonach zaczęło ze sztucznymi uśmiechami
próbować sprzedać jakiekolwiek produkty niższej klasie, nam podawano je od razu
do ręki. Były w piorunująco wielkiej cenie, za którą nie wielu z nas już
zapłaciło. Ze mną w pierwszej klasie leciało jeszcze kilku amerykańskich
biznesmenów, jakaś mniejszej rangi modelka z arystokratycznym sposobem
chwytania kieliszków oraz jej agentka tuż po jej prawicy. Większość przyglądała
mi się z zaciekawieniem, nie mogąc przypisać do którejkolwiek z powyższych
kategorii; ich umysły były albo zbyt zajęte pracą po godzinach, albo zbyt puste
z braku wyczucia stylu czy wiedzy na temat dedukcji. W dzisiejszych czasach
uchodziła ona za ósmy cud świata...
Zapowiadało się
mimo wszystko na długi, wyczerpujący lot, a ja nie miałem do kogo się odezwać.
Lądowanie w Hong
Kongu przespałem i obudziły mnie dopiero kolejne komunikaty. Potarłem zaspaną
twarz, wstając z fotela w mało cudowny sposób. Czułem już pierwszą
niedogodność; zesztywniałe mięśnie oraz ból w okolicy karku od zaśnięcia,
opierając się o ścianę. Wszystko we mnie wołało o ruch w jakikolwiek sposób
pomimo bycia sennym. Ziewnąłem z małą dawką gracji, a potem wywlokłem po mostku
z maszyny, a kiedy stanąłem na trwałym gruncie, pierwszą rzeczą, jaka we mnie
uderzyła, to był zapach wszechogarniającej wody. Przemieściłem się do budynku
lotniska, nie rejestrując tego, czy szedłem na piechotę, czy autobusik dla
pasażerów tej linii mnie podwiózł. Po prostu sceneria zmieniła się z zewnątrz
na wewnątrz, teraz sunąłem pomiędzy na wpółżywymi sklepami. Neony całkowicie
mnie rozpraszały, nie potrafiłem się na niczym kompletnie skupić zupełnie tak,
jakby wszystko się na mnie rzucało, a do tego nie chciało być czytelne przez te
chore znaczki...
- Zagubiony? - zapytała mrukliwie z mandaryńskim akcentem
czarnowłosa kobieta, czytająca naprzeciw mnie gazetę.
Przemyślałem, to,
co chciałem powiedzieć i zmrużyłem oczy w skupieniu.
- Tak. - naprawdę tylko na tyle było mnie stać o trzeciej
nad ranem?
- Siądź sobie. - wskazała niedbale na plastikowe krzesło po
drugiej stronie jej stolika. - Podobno to pomaga... Podobnym tobie.
Bezmyślnie
wykonałem to, co powiedziała, właściwie padając bezładnie na siedzisko, a potem
głową niemal uderzając o blat stołu, kiedy podpierałem się dłonią o podbródek.
Teraz z kolei uderzyła mnie słodka woń jej perfum, kojarząca się z lawendą.
Kiedy w końcu położyła przed sobą gazetę, ujrzałem jej miękkie rysy, krótko
ścięte włosy, a do tego maleńkość. Była bardzo drobną kobietą, jednak kiedy się
uśmiechnęła, coś w jej mrocznych, ciemnych oczach błysnęło czystym srebrem.
Zadrżałem, natychmiast się prostując i napinając wszystkie mięśnie. Adrenalina
sprawiła, że gwałtownie przestałem odczuwać potrzebę snu.
- Zabawne, że tak reagujecie nawet na własnych Posłanników.
- zaśmiała się krótko i dystyngowanie, a ja usłyszałem w tym tony lekkie niczym
u dzwonków kościelnych.
- Jak masz na imię? - zapytałem chłodno, a przede wszystkim
bezpośrednio.
- Powinieneś je pamiętać sprzed lat z twojego snu... -
przewróciła oczami, najwyraźniej sprowadzając jeszcze niżej gatunek
śmiertelników, niż dotychczas w jej intelektualnym rankingu. One wszystkie
takie były. Wyniosłe. Prychnęliśmy na siebie jednocześnie. -...Amrena.
- Chyba nie muszę ci się przedstawiać.
- Nie, nie musisz Ezequielu. - kolejny, władczy uśmieszek.
Przypominała nie
wielką kobrę królewską na wielkiej, puchowej poduszce, która umiała być
bardziej jadowita i niebezpieczna, niż cokolwiek innego, z czym dotychczas
przyszło mi się kiedykolwiek zmierzyć.
- Czego ode mnie chcesz na Terenach Niczyich? - z nimi nie
należało się cackać.
Potrafili być gorsi
od bożków, zwłaszcza, kiedy uznawali za stosowne pojawić się przed tobą
osobiście, niż wysłać trona.
Zacmokała z
niezadowoleniem.
- Pobrałeś tak obfite wykształcenie, że twojej śmiertelnej
matce zabrakło na lekcje dobrego wychowania?
Zacisnąłem zęby,
powstrzymując się ledwo od jakiejkolwiek ciętej riposty, posłałem jej jedynie
moje śmiercionośne spojrzenie, w którym wszyscy moi przeciwnicy widzieli
płomienie trawiące ich duszę. Tym razem to jej odebrało mowę na te kilka
triumfalnych sekund, by to tym razem na mojej twarzy wykwitł odpowiedni
uśmiech.
- Potrafię być znacznie lepszym dżentelmenem niż cały twój
gatunek razem wzięty, wasza anielska mość.
Zachichotała. Była
tym typem serafina, który lubił się droczyć ze swoimi ofiarami. Oto jedno z
najjaśniejszych blasków Niebios; Księżna I Chóru.
- Widzę, że mamy ze
sobą więcej wspólnego, niż kiedykolwiek mi się wydawało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz