10 lis 2017

Temat 1. Eventu Halloweenowego, część 1 ~Od Ezequiela


Rankiem trzydziestego pierwszego października miałem wykupiony bilet na samolot do Los Angeles z przesiadką w Hong Kongu. Chciałem kupić taki z linii Nowo Zelandzkiej, lecz gdy usłyszała to tylko Myrtice, jak rozmawiałem telefonicznie z przedstawicielem obsługi Heathrow, natychmiast za sprawą zaklęcia mnie rozłączyła…
- Czy ciebie już doszczętnie pogięło? – warknęła w moją stronę kobieta o bladym odcieniu skóry, a także czarnych włosach z białymi pasemkami, mieniącymi się w bladym świetle z żyrandola w salonie mojej kamienicy. Jej oczy zalśniły; widziałem, jak zbierała kłębiącą się w sobie moc i ledwo powstrzymywała się od tego, by jej na mnie nie użyć. Potężna czarownica. Zbyt potężna. – Nie będziesz lecieć pół świata jedną maszyną non stop przez jedenaście godzin.
   Pomimo swojej nadnaturalności oraz daru magicznego, nie była skłonna zaufać dzisiejszej technologii w żadnym możliwym stopniu, nawet jakby rzuciła urok na pomyślną drogę, to i tak nie wiele by zmieniło. Westchnąłem ciężko, oklapując na brązową kanapę.
- To w takim razie co proponujesz? – mruknąłem z irytacją, rozumiejąc jej troskę, co nie oznaczało jednak, że szczególnie przypadła mi do gustu.
   Rudy, zazwyczaj pochłonięty przez naukę, jaką mu zarzucałem, teraz zaczął szczególnie skupiać się na obserwowaniu przez okno nadchodzącego zmierzchu. O tej porze roku nadchodził on szczególnie szybko, jakby istoty mroku nie miały już cierpliwości, więc przywoływały ją bezmyślnie, by móc ingerować w świat z cienia. Wiedziałem, iż podsłuchiwał, starając się zrozumieć coś z paplaniny czarownicy o niefortunnych zbiegach okoliczności podczas jednego lotu:
- … albo wyobraź sobie, że akurat tym samym będzie lecieć jakiś postrzelony demon, który będzie chciał sprawdzić, czy cierpliwość elektrycznych będzie w stanie znieść jakieś turbulencje, jak będziesz mieć przesiadkę, to przynajmniej wtedy będziesz mógł ich przetrzepać na stałym lądzie, o, jest jeszcze możliwość…
   Klikała, przewijała strony z najtańszych biletów do tych coraz droższych… Gdy suma przekroczyła ponad dwa tysiące funtów, zaczynałem cicho warczeć, cały wściekły… Aż nie dotarła do samego końca.
- CZYŚ TY OSZALAŁA?! – spojrzałem najpierw na ekran, a potem na nią, nie dowierzając, że mogła wpaść na tak głupi pomysł.
- W Hong Kongu będzie najbezpieczniej. – zaprzeczyła ze śmiertelną powagą. – To miejsce, gdzie Zachód spotyka się ze Wschodem. Święty, magiczny środek, którego za cholerę nie można atakować, ani na nim walczyć. Ziemia neutralna.
   W zasadzie nigdy o czymś takim nie wiedziałem. Myślałem, że to właściwie dla nas wszystkich bez znaczenia, gdzie będziemy robić bitwy, czy wojny nadnaturalne. Napadając na tych, co zasługują na śmierć za grzechy, nie sądziłem, iż będzie istnieć teoretycznie miejsce ewentualnego „zbawienia”. Tam, gdzie nic nie jest w stanie cię dosięgnąć przez prastarą magię obietnicy, jakiegoś traktatu, którego konsekwencje mogą odbić się na każdej ze stron. Myrtice skinęła głową na moje nieme pytanie; tak, da mi jakąś czarodziejską lekturę na drogę, która objaśni mi zasady funkcjonowania nadnaturalnego Hong Kongu. Od tamtego momentu byłem ciut bardziej zafascynowany Azją, którą przez większość życia w znikomym stopniu zwiedziłem, właściwie w ogóle się nią słabo interesowałem. Być może był to jeden z poważniejszych błędów, moja własna ignorancja. To ja powinienem wiedzieć o tym, a nie Myrtice, która dostała niedawno dostęp do archiwów San Lizele. To oznaczało, iż byli tutaj tacy, którzy tu nabroili i szukali schronienia przed druzgocącą klęską… Przed sądem, aniołami, jednym z niewielu jeźdźców bez głowy, który miał czelność pojawić się na tych ziemiach. Moja rozwijająca się magia być może wypłoszyła tych, co mieli już możliwość spotkać się z moimi pobratymcami albo samymi łowcami, których też tu przybywa. Przymknąłem oczy, odetchnąłem głęboko, a potem z powrotem je otworzyłem. Cokolwiek Myrtice wywróżyła z tarota, musi się stać w najbliższym czasie, a ja tam byłem aktualnie… Potrzebny?
   Pierwsza zasada Terenu Niczyjego: nie myśl, że cokolwiek znajdującego się tam faktycznie kiedykolwiek będzie należało do ciebie, tak samo, jak ty, kiedy już tam zamieszkasz. Wywożenie stamtąd jakichkolwiek przedmiotów zostawia za sobą mistyczny, niewidzialny ślad wykrywalny tylko i wyłącznie przy połączeniu prastarych zaklęć oraz odpowiedniego zestawu przedmiotów. Dodatkowo prawowici mieszkańcy zostają pokryci srebrzystą mgiełką na aurach, co ich "przywiązuje" do tych ziem... Może raczej z nimi identyfikuje. Po tym łatwo rozpoznać każdego, kto uciekł się do tej alternatywy.
   Siedziałem spokojnie w samolocie po tym, jak w końcu oderwaliśmy się od gruntu. Nie miałem zmiany ciśnienia w uszach, dlatego zniosłem to w o wiele bardziej komfortowych warunkach, niż reszta śmiertelników w tym środku transportu. Podniosłem wzrok znad zwojów na półkoliste, podłużne pomieszczenie pełne kremowych foteli, ułożonych w odpowiednio oznaczonych rzędach. Rozległ się kolejny komunikat o tym, że równaliśmy lot i że przerwa będzie za mniej więcej połowę całkowitego czasu podróży, po czym ponownie wszystko ucichło. Stadko stewardess z wysoko upiętymi włosami i w granatowych kombinezonach zaczęło ze sztucznymi uśmiechami próbować sprzedać jakiekolwiek produkty niższej klasie, nam podawano je od razu do ręki. Były w piorunująco wielkiej cenie, za którą nie wielu z nas już zapłaciło. Ze mną w pierwszej klasie leciało jeszcze kilku amerykańskich biznesmenów, jakaś mniejszej rangi modelka z arystokratycznym sposobem chwytania kieliszków oraz jej agentka tuż po jej prawicy. Większość przyglądała mi się z zaciekawieniem, nie mogąc przypisać do którejkolwiek z powyższych kategorii; ich umysły były albo zbyt zajęte pracą po godzinach, albo zbyt puste z braku wyczucia stylu czy wiedzy na temat dedukcji. W dzisiejszych czasach uchodziła ona za ósmy cud świata...
   Zapowiadało się mimo wszystko na długi, wyczerpujący lot, a ja nie miałem do kogo się odezwać.
   Lądowanie w Hong Kongu przespałem i obudziły mnie dopiero kolejne komunikaty. Potarłem zaspaną twarz, wstając z fotela w mało cudowny sposób. Czułem już pierwszą niedogodność; zesztywniałe mięśnie oraz ból w okolicy karku od zaśnięcia, opierając się o ścianę. Wszystko we mnie wołało o ruch w jakikolwiek sposób pomimo bycia sennym. Ziewnąłem z małą dawką gracji, a potem wywlokłem po mostku z maszyny, a kiedy stanąłem na trwałym gruncie, pierwszą rzeczą, jaka we mnie uderzyła, to był zapach wszechogarniającej wody. Przemieściłem się do budynku lotniska, nie rejestrując tego, czy szedłem na piechotę, czy autobusik dla pasażerów tej linii mnie podwiózł. Po prostu sceneria zmieniła się z zewnątrz na wewnątrz, teraz sunąłem pomiędzy na wpółżywymi sklepami. Neony całkowicie mnie rozpraszały, nie potrafiłem się na niczym kompletnie skupić zupełnie tak, jakby wszystko się na mnie rzucało, a do tego nie chciało być czytelne przez te chore znaczki...
- Zagubiony? - zapytała mrukliwie z mandaryńskim akcentem czarnowłosa kobieta, czytająca naprzeciw mnie gazetę.
   Przemyślałem, to, co chciałem powiedzieć i zmrużyłem oczy w skupieniu.
- Tak. - naprawdę tylko na tyle było mnie stać o trzeciej nad ranem?
- Siądź sobie. - wskazała niedbale na plastikowe krzesło po drugiej stronie jej stolika. - Podobno to pomaga... Podobnym tobie.
   Bezmyślnie wykonałem to, co powiedziała, właściwie padając bezładnie na siedzisko, a potem głową niemal uderzając o blat stołu, kiedy podpierałem się dłonią o podbródek. Teraz z kolei uderzyła mnie słodka woń jej perfum, kojarząca się z lawendą. Kiedy w końcu położyła przed sobą gazetę, ujrzałem jej miękkie rysy, krótko ścięte włosy, a do tego maleńkość. Była bardzo drobną kobietą, jednak kiedy się uśmiechnęła, coś w jej mrocznych, ciemnych oczach błysnęło czystym srebrem. Zadrżałem, natychmiast się prostując i napinając wszystkie mięśnie. Adrenalina sprawiła, że gwałtownie przestałem odczuwać potrzebę snu.
- Zabawne, że tak reagujecie nawet na własnych Posłanników. - zaśmiała się krótko i dystyngowanie, a ja usłyszałem w tym tony lekkie niczym u dzwonków kościelnych.
- Jak masz na imię? - zapytałem chłodno, a przede wszystkim bezpośrednio.
- Powinieneś je pamiętać sprzed lat z twojego snu... - przewróciła oczami, najwyraźniej sprowadzając jeszcze niżej gatunek śmiertelników, niż dotychczas w jej intelektualnym rankingu. One wszystkie takie były. Wyniosłe. Prychnęliśmy na siebie jednocześnie. -...Amrena.
- Chyba nie muszę ci się przedstawiać.
- Nie, nie musisz Ezequielu. - kolejny, władczy uśmieszek.
   Przypominała nie wielką kobrę królewską na wielkiej, puchowej poduszce, która umiała być bardziej jadowita i niebezpieczna, niż cokolwiek innego, z czym dotychczas przyszło mi się kiedykolwiek zmierzyć.
- Czego ode mnie chcesz na Terenach Niczyich? - z nimi nie należało się cackać.
   Potrafili być gorsi od bożków, zwłaszcza, kiedy uznawali za stosowne pojawić się przed tobą osobiście, niż wysłać trona.
   Zacmokała z niezadowoleniem.
- Pobrałeś tak obfite wykształcenie, że twojej śmiertelnej matce zabrakło na lekcje dobrego wychowania?
   Zacisnąłem zęby, powstrzymując się ledwo od jakiejkolwiek ciętej riposty, posłałem jej jedynie moje śmiercionośne spojrzenie, w którym wszyscy moi przeciwnicy widzieli płomienie trawiące ich duszę. Tym razem to jej odebrało mowę na te kilka triumfalnych sekund, by to tym razem na mojej twarzy wykwitł odpowiedni uśmiech.
- Potrafię być znacznie lepszym dżentelmenem niż cały twój gatunek razem wzięty, wasza anielska mość.
   Zachichotała. Była tym typem serafina, który lubił się droczyć ze swoimi ofiarami. Oto jedno z najjaśniejszych blasków Niebios; Księżna I Chóru.
 - Widzę, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż kiedykolwiek mi się wydawało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz