(***)
Wyszedłem z baru. Nawet w tych na przedmieściach nie jest już bezpiecznie. Ludzie zadają tyle pytań… marnują czas. Czego się spodziewali? Że powiem im, gdzie znaleźć najlepszego dealera w całym San Lizele? Ceni sobie anonimowość tak mocno jak ja. Szedłem chodnikiem, gdy z alejki wyszła zgraja nastolatków i mnie otoczyła.
- Co jest? - rzuciłem w stronę najbliżej stojącego mnie.
- Wiemy, że ćpasz. Dawaj co masz albo wpierdol - no mistrzem dyplomacji to on nie był.
- Uważasz, że cały towar noszę przy sobie? - wyciągnąłem paczkę papierosów, po czym jednego. - Masz ogień?
Machnął głową wpierw do swojego kolegi, a później w moją stronę. Było ich pięciu. Za dużo, żeby walczyć. W szczególności, że ten za mną ma kij do baseballu. Zaciągnąłem się szarym dymem. Z grzeczności zapytałem czy ktoś nie chce zapalić. Skusił się jeden, stojący po mojej prawej. Ten już miał swoją zapalniczkę.
- Czego oczekujesz? - zapytałem po kolejnym buchu.
- Zioła i prochów - odpowiedział z uśmiechem na twarzy. Myśli, że mnie ma? Zbyt przecenia swoje wpływy.
- Pracujecie dla kogoś? - ciekawość dała górę.
- Jesteśmy, że tak powiem, niezrzeszeniii… hehe. Gdzie ten towar?
- Cierpliwość jest kluczem w negocjacjach. Nigdy nie słyszałeś?
- Stary, nie mamy całej nooocyyy, dawaj co masz! - powoli zaczęło mnie irytować, jak on przedłuża końcówki słów.
- Spoko, tylko skończę. Nie lubię jak coś się marnuje.
- Powinieneś się pospieszyć, może nie wyjść ci to na zdrowie, hehe.
Popiół zbliżał się do filtra, gdy postanowili zawęzić krąg. Kroczyli wolnym tempem. Żaden z nich nie był pewny swoich ruchów.
- I po co ta złość panowie? Idziemy? - rozluźniłem spięcie.
- Prowadź, tylko nie próbuj ŻADNYCH sztuczek - rzucił agresywnie ich “przywódca”.
- Idziemy do starej manufaktury papierniczej. Wiecie gdzie to? - ruszyłem przed siebie, a oni za mną.
- Ta, w stronę centrum - rzucił jeden z nich, jakby chciał uświadomić resztę.
- Tak, właśnie. W stronę centrum.
- W woli wyjaśnienia, my nie handlujemy, my zabieramyyy towar i znikamy. Rozumiesz? A podkablujesz tylko psom! O, wtedy to my cię znajdziemyyy!
- Ja i policja? Trochę się nie lubimy, więc nie musisz się o to obawiać - wzruszyłem ramionami. Szliśmy w ciszy, tak jakieś piętnaście minut. Doszliśmy do budynku, który był blisko zawalenia się. Podszedłem do drzwi i spojrzałem na moich pseudo towarzyszy. Kiwnęli głowami, bym robił swoje. Zapukałem do drzwi. W środku zrobiło się głośniej. Uśmiechnąłem się i zrobiłem krok w prawo od drzwi. Gdy się otworzyły, czarny dym wręcz wypłynął na zewnątrz. Szybko spowodowałem gęstą mgłę, a trzy demony przybrały swoje właściwe formy. Było słychać kilka ciosów i krzyków, a po chwili podszedł do mnie Antoni - jeden z piekielnych kumpli.
- Masz fajki? Jestem na głodzie po Maryi…
- Bierz - podałem mu zapełnioną do połowy paczkę. Mgła powoli znikała, a pięcioro przestraszonych ludzi klęczało i błagało o litość.
- Dla kogo pracują? - rzucił w moją stronę Julian, najwyższy ze wszystkich obecnych.
- Dla nikogo. To losowi frajerzy, szukający łatwego zysku. Chyba widzisz po ich uzbrojeniu.
- W sumie racja. Zatem od dzisiaj są nasi? - wszyscy się zaśmiali.
- Bruno u siebie? - zapytałem stojącego obok mnie demona.
- Tak, coś dzisiaj o tobie wspominał. Chyba wiedział szybciej od nas, że będziemy mieli gości.
- Pewnie tak.
Wszedłem do środka. Ciasnymi korytarzami dostałem się do dużej faktorii. Stare, zżółknięte gazety były wszędzie. Minąłem kilka znajomych twarzy, ale z nikim nie zamieniałem słowa. Zszedłem schodami do mniejszej sali, a z niej przez stalowe drzwi. Nim zdążyłem zapukać, ze środka wyszedł przystojny sukkub.
- Pan... Aron. Tak. Był pan umówiony na spotkanie. Zapraszam.
Czy Bruno zmienił wszystkich swoich ochroniarzy na przeklętych? To nie w jego stylu. Ale jak on to mówi, sojusze zawiera się z wrogami. Szedłem kolejnym korytarzem, gdzie reszta odnóg prowadziła do dobrze mi znanych kasyn, magazynów z różnymi towarami i prywatnych pokoi. Kiedyś tu mieszkałem. Ostatnie drzwi na mojej drodze. Otworzyłem je, a moim oczom ukazało się duże pomieszczenie z mnóstwem nadnaturalnych. Każdy dobrze ubrany rozmawiał w swoim towarzystwie. Ja jednak skierowałem się do niewysokiego blondyna w białym garniturze. Zanim złapałem go za ramię, odwrócił się, spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął.
- Aron.
- Bruno.
- Co cię do mnie sprowadza? - jego uśmiech znacznie się powiększył.
- Dobrze wiesz.
Odwrócił się do swoich gości, powiedział im, że zaraz wraca, a mnie zaprosił do swojej komnaty. Daleko nie szliśmy, bo ledwie kilkanaście kroków.
- Najlepszą trawkę z Fatimy poproszę! Albo nie! Woda z Lourdes. Dwa razy! - rzuciłem z uśmiechem.
- Aj, Aron. Za każdym razem rzucasz ten żart. A ja odpowiem tym samym co zawsze. To nie książka Mai Lidii Kossakowskiej. To prawdziwe życie. Tutaj aniołowie…
- ...Ćpają to co ludzkie… A Serafini, Trony i Cherubiny robią to z większą przyjemnością.
- Właśnie Aron. Więc co dla ciebie?
- To co zawsze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz