- Mamo, czemu zawsze przygotowujemy trzecie miejsce, jak nikt i tak nie przychodzi?
- To nie takie proste, jak się wydaję. Widzisz, nie chodzi tu tylko o tradycję, synku. - posadziła mnie na swoich kolanach, a ja posłusznie umiejscowiłem się pod jej ramieniem, wtulając się w jej beżowy sweter.
Beżowy od zawsze kojarzył mi się z czymś bezpiecznym właśnie przez nią. Jej szafa była tego pełna; uwielbiała ten pastelowy kolor, który niezwykle jej pasował. "To dzięki twojemu tacie go noszę, Ezzie. To on jako pierwszy odkrył mnie w nim, kiedy kupił mi sukienkę podczas naszego pierwszego spotkania.".
- To tak naprawdę o co, mamo? - mojemu głosowi towarzyszyło wesołe trzaskanie płomieni w kominku, na którym wisiały długie, czerwone skarpety obszyte białym puchem.
- W tym magicznym czasie przychodzą do domów nie tylko ludzie z tego wymiaru, lecz także ci, którzy już z niego odeszli, by znaleźć chwilę spokoju. To miejsce jest dla nich wytchnieniem podczas wiecznej wędrówki. - wyjaśniła bez ogródek, które posiadała większość rodziców.
- Wierzysz, że...
- Nie wiem, Ezzie, ale jeśli nie udało mu się wejść do Nieba, to znaczy, że tutaj zawsze znajdzie schronienie.
Moja matka wierzyła nie tylko w Boga w wersji chrześcijańskiej, ale także w mnogość bytów duchowych. Potężnych, lub mniej, ale nadal bytów. Widziałem czasami jej tajemnicze uśmiechy i dopiero po latach zacząłem rozumieć, iż po prostu jako jedna z nielicznych po prostu czuła ich obecność. Tchnienie martwych. Słyszała ich kroki... Ale nigdy ich nie ujrzała, choć odwiecznie bardzo chciała. Tego jednego, jedynego. Jej tęsknota za nim objawiała się w inny sposób, niż u normalnych, typowych ludzi. Kupowała mnóstwo ozdób do salonu, sama zajmowała się dekorowaniem wszystkiego, a ja mogłem jej jedynie co jakiś czas pomagać, ucząc się oraz doceniając wkład jaki w to wkładała. Pojmowałem wówczas po raz pierwszy rolę sztuki w życiu ludzi - stanowiła nie tylko oderwanie od rzeczywistości, lecz również rodzaj wyrażania swoich emocji, poglądów albo nawet wiary. Robiliśmy to od setek lat, od początków jakichkolwiek naszych społeczności.
- To jak, wracamy do książki? - sięgnęła po "Opowieść wigilijną" Charlesa Dickensa, a ja podkradłem chyłkiem kolejnego piernika w kształcie bałwanka z kolorowym lukrem.
- Tak! - wymemłałem z radością pomiędzy gryzieniem, a skubaniem smakołyka.
I tak co roku wracaliśmy do tej książki, żeby skończyć ją o północy, kiedy mogliśmy pełnoprawnie poszukać pierwszej gwiazdki, a potem otworzyć prezenty czekające pod żywą, cudownie pachnącą choinką w doniczce. Mama twierdziła, iż kupowanie uciętej było straszne. "To tak, jakbyś kupował na w pół żywą rybkę, żeby ozdobić jej akwarium świecidełkami i innymi, ciężkimi ozdobami, aby na samym końcu podzieliła ich los i także utonęła.". Tamtego roku dostałem swój wymarzony rowerek na czterech kółkach w krwistoczerwonym kolorze, a mama dostała ode mnie pozytywkę z kręcącą się w środku, malutką wróżką baletnicą.
- Nie ma takich w sklepach... - stwierdziła lekko zszokowana matka.
- Bo to ja ją zrobiłem. Jesteś wróżką - baletnicą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz