14 kwi 2018

Od Coleen do Eliasa

Grube jak groch krople deszczu uderzały rytmicznie o ogromne, zajmujące prawie całą ścianę okno w moim salonie, zagłuszając częściowo płynącą z głośników ściszoną do praktycznie minimalnej głośności muzykę. San Lizele było pogrążone w gęstej ulewie od kilku godzin, a ja korzystając z faktu, że mam wymówkę do siedzenia w mieszkaniu, wygodnie rozłożyłam się na kanapie. Mimo że miasteczko znajdowało się w pewnej odległości od Londynu, to jednak tutejsza pogoda była bardzo zbliżona do tej w brytyjskiej stolicy.
Z racji braku planów na dzisiaj, zamierzałam nadrobić godziny straconego w ciągu tygodnia snu, a późnym popołudniem wybrać się na spacer ze swoim trio, które właśnie drzemało sobie zgodnie na dywanie. I właśnie w tej postaci lubiłam swoje psy najbardziej, kiedy spały i nie próbowały zdemolować mi mieszkania, co odkąd ze mną zamieszkały, było chyba ich priorytetem. Mówiąc całkowicie poważnie, gdybym ich nie pilnowała, to to miejsce wyglądałoby jak ruina. A osoba, która się z tym nie zgodzi, pewnie nigdy w życiu nie miała w domu jamnika.
Około godziny szesnastej zwlokłam się ze swojego wygodnego miejsca i ruszyłam w kierunku łazienki, żeby doprowadzić się do względnego porządku. A przynajmniej, żeby nie straszyć swoich wyglądem innych ludzi. Poprawiłam swoją rozczochraną fryzurę i zmyłam rozmazany tusz ze swoich kości policzkowych, wklepując w twarz cienką warstwę kremu ochronnego. Następnie wciągnęłam niezdarnie przez głowę żółty jak płatki słonecznika sweter, a szerokie spodnie dresowe zmieniłam na wąskie, ale wygodne dżinsy. Po włożeniu białych adidasów byłam gotowa do spaceru. Jedyne co zostało mi do zrobienia, to przypięcie swoim psom smyczy - a to był chyba najtrudniejszy punkt z mojej listy 'do wykonania'.
- Makaron! - jęknęłam żałośnie, kiedy niesforny jamnik -  już przypiętą smyczą - zaczął biegać dookoła Flynna i Shiloha, w oczywisty sposób plącząc całą taśmę, która z każdą chwilą coraz bardziej przypominała ugotowane i położone niedbale na talerzu kluski do spaghetti. Z każdym skokiem psa moje zwykle niewyczerpalne pokłady cierpliwości kurczyły się o jej ogromne ilości. Naprawdę zależało mi na tym, by dzień ten spędzić w miłej atmosferze, a zapowiadało się na to, że planowany przeze mnie miły spacer zmieni się w męczarnię spowodowaną zachowaniem Makarona. W pewnej chwili, mając serdecznie dość energicznego jamnika, zdecydowanym ruchem złapałam go za szelki, gwałtowanie zmuszając go tym samym do zatrzymania. Klnąc pod nosem zabrałam się za odplątywanie smyczy i kiedy w końcu udało mi się to zrobić, zlustrowałam wzrokiem swoje trio, które już względnie grzecznie czekało na wyjście z kamienicy. Przewróciłam oczami i z wieloma obawami wyszłam na zewnątrz, dzierżąc w dłoni smycz, do której przypięte były dwa psy oraz jedno narzędzie zdolne do zniszczenia Ziemi.
Z powodu ładnej pogody wydłużyłam naszą codzienną trasę o dodatkowe kilka uliczek przy której stały rządkiem identyczne budynki zbudowane w typowym angielskim stylu. Wiosenne słońce i obfite opady deszczu sprawiły, że przydomowe ogródki zazieleniły się, a gdzieniegdzie na grządkach można było dostrzec wychylające się spod ziemi kwiaty. Część mieszkańców tych kwater powychodziła z domu, zachęcona ciepłem typowym dla kwietniowych dni. W pewnym momencie mój marsz został przerwany przez psa, jednak nie mojego, ale obcego, który omijając moje trio podbiegł do moich nóg, zaczynając równocześnie szczekać. Z początku odskoczyłam od corgiego, z oczywistego powodu obawiając się o swoje bezpieczeństwo, jednak szybko dotarło do mnie, że pies chce się jedynie przywitać. Nie obnażał zębów, a jego ogon merdał radośnie to w lewo, to w prawo. Przykucnęłam, żeby podrapać go za uchem.
- Przepraszam. Sir Pebbles po prostu jest uzależniony od głaskania. Nic ci chyba nie zrobił, nie? - podniosłam głowę, prostując się jednocześnie na dźwięk głosu mężczyzny. Złapałam też mocniej smycz, by Makaron nie rzucił się ku nieznajomemu. Ku mojemu zadowoleniu jamnik zamiast rzucić się w jego kierunku, zajął się poznawaniem corgiego.
- Nie, wszystko w porządku, chyba uznał, że wyglądam nieapetycznie - rzuciłam żartobliwie, spoglądając na właściciela Pebblesa. Był dużo wyższy ode mnie. Gdybym miała obstawiać różnicę wzrostu dałabym jakieś trzydzieści centymetrów. Zdecydowanie nie wyglądał też na Brytyjczyka. Na początku uznałam go za Syryjczyka, jednak po chwili obserwacji dostrzegłam, że urodą bardziej przypomina Hindusa. Poza tym miał psa, a źli ludzie zazwyczaj nie są właścicielami uroczych psiaków. Uśmiechnęłam się lekko, wyciągając dłoń ku mężczyźnie w geście powitania. - Jestem Coleen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz