6 maj 2018

Od Ariela do Isaaca

Znowu podarłem z nim koty. Pierdzielony pan i władca. Już nawet nie wiem, o co szło. Potrafiłem wydrzeć się na niego za zostawione w przedpokoju buty. Ripostował mnie szybko, tym swoim ciętym jęzorem, że jedyne co mogłem zrobić, to podkulić ogon i zwiać w pokoju. Obrazić się i czekać na przeprosiny, bo sam nie potrafiłem przyznać się przed nim do błędu. Nie chciałem wystawiać do niego ręki, przecież i tak zostało mi już zdecydowanie za mało pionków na planszy. Zbijał jeden po drugim, a gdy chciałem ochronić pieprzonego gońca, odbierał mi bez większych problemów wieżę, a ja mogłem tylko przeklinać, bo coraz szybciej docieraliśmy do sytuacji bez wyjścia, a pat nie wchodził w tym wszystkim w grę.
Była pierdzielona druga w nocy, on dalej siedział przy komputerze i szperał po stronach, klikał, oświetlony tylko błękitnym światłem i nawet jeśli w całej tej otoczce był niesamowicie piękny, to było późno, a on powinien leżeć na tej małej wersalce i spać, a nie zarywać kolejną noc na nie wiem czym, grze przeglądarkowej, kodach Matrixa, czy innych pierdołach, które po prostu zabierały mu życie.
Ignorowałem jego głos, wciągając na nogi swoje ulubione tenisówki. Wyrwałem się bez problemu z uścisku, który zacisnął się na moim ramieniu. Prawie sprzedałem mu porządnego strzała, gdy złapał moją deskorolkę i ni cholery nie chciał jej oddać, gadając coś o tym, że powinienem się kłaść, a wychodzenie w środku nocy nie jest zbyt mądre.
Fuknąłem mu w twarz. Skrzyczałem za wsze czasy, pozbawiłem mojej własności i wyleciałem z mieszkania, zanim zdążył dobrze się oglądnąć i wciągnąć spodnie na ten chudy tyłek.
Dzwonił kilka razy, zanim wyłączyłem telefon, będąc porządnie zirytowany jego działaniami. Zdawałem sobie sprawę, że mógłby mnie nawet wyczaić, przez nie wiem, jakie dane i w pewnym momencie zajechać mi drogę samochodem, dlatego uznałem to za najlepsze wyjście z całej sytuacji.
Kółeczka nerwowo uderzały o nawierzchnię, charakterystyczny szum wypełniał uszy, oddech powoli się uspokajał, a ciśnienie powoli ze mnie schodziło. Chłodne powietrze agresywnie obijało się o twarz.
No, nie tak mocno, jak za chwilę mój tyłek o twardy, chłodny beton. Zerknąłem z oburzeniem na, jak się okazało, mężczyznę, sprawcę wypadku [dobra, obaj się do niego przyczyniliśmy], tak idealnie oświetlonego w ulicznej latarni.
— Kto biega o drugiej w nocy? — rzuciłem z oburzeniem, podnosząc się z ziemi i otrzepując dalej obolałe dupsko. Westchnąłem ciężko, zerkając na faceta, a za chwilę szukając wzrokiem mojej deskorolki. — Nic panu nie jest? — dodałem w pewnym momencie, gdy mój środek transportu dalej nie został odnaleziony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz