4 maj 2018

Od Ezequiela do Coleen - [Zimowy Event cz. 2]

   Szczerze rozbawiony do granic możliwości przyglądałem się jej narastającemu gniewowi, aczkolwiek w końcu spoważniałem na wspomnienie tak jakby nietaktownego żartu. Z szastania pieniędzmi wyrosłem już dawno temu, a fakt, że pozwoliłem sobie zobaczyć stojącą przede mną kobietę w kreacji rodem z wybiegu nie wydawał mi się do takiego stopnia szalony… Po tym wszystkim na co wydałem kiedykolwiek w młodości pieniądze, ale tego może lepiej by było już nie wspominać… 
- Z reguły wolę ukrywać swoje dziedzictwo finansowe i przeszłość, w jakiej dodatkowo je pomnożyłem i nadal pomnażam, ale uważam, iż skoro stać mężczyznę na to, by dawać ukochanej to, co najlepsze… To powinien to robić.
- Nie czuję się w tym dobrze. Po prostu. – próbowała oponować, widząc, iż w końcu spoważniałem. – Kiedy widziałam tyle…
- Coleen. – złapałem jej twarz w dłonie, spoglądając głęboko w oczy. Wzięła ostrożnie głębszy oddech.  – Proszę cię tylko o ten jeden bal w takiej sukni. Wyglądasz w niej tak nieziemsko pięknie, że nie jestem w stanie przestać na ciebie patrzeć i podziwiać. Jeżeli nigdy więcej nie będziesz chciała, bym kupował ci takie rzeczy, to tego nie zrobię.
   Powiedziałem to z wielkim bólem serca, ale moim głównym celem było uszczęśliwianie jej. Wiedziałem, jak bardzo nieswojo musiała się czuć w całym tym magicznym świecie, który mnie otaczał. Zwłaszcza, że tak naprawdę nie znała jeszcze całkowitej prawdy o mojej osobie. Jakaś część mnie nadal chciała to ukrywać, pozwolić jej widzieć tylko tyle, ile widziała teraz. Czy tak nie byłoby nam wszystkim łatwiej?
- Masz nadzieję na to, że się zgodzę ci stroić, prawda? 
   Westchnąłem, bawiąc się jej puklem włosów. Chciałem móc dobierać jej najdroższe suknie na praktycznie wszystkie uroczystości i eksponować jej urodę na czerwonym dywanie po wyjściu z limuzyny. Nie miała nawet pojęcia jak wiele go w sobie oraz na zewnątrz siebie, miała.
- Aż tak to widać?
- Tak. – uśmiechnęła się łobuzersko.
   Złapałem w ramach zemsty Coleen przy wcięciu w talii, po czym wykonałem tylko kilka kroków walca. Obróciłem zszokowaną pannę Caillte wokół jej własnej osi, a tiul trochę rozszerzający się na dole, zawirował, unosząc się nieco w powietrzu. Kryształki w każdym miejscu na sukni zalśniły niczym sople lodu. Jej włosy niesfornie znalazły się na jej twarzy, więc musiała potrząsnąć głową, aby odzyskać widoczność. Moje serce zabiło trzy razy szybciej na ten widok.
- Jesteś niemożliwy, przecież wiesz, że słabo umiem tańczyć! – sapnęła podirytowana, ale widziałem w jej oczach również radość.
– Myślę, że...
   Zamarłem w bezruchu.
- …ten jeden raz nie wyrządzi nikomu szkody. Pewnie i tak już nie można jej zwrócić, czyż nie?
- Zgadza się. – potwierdziłem, a ona pokręciła głową z dezaprobatą.
- Mogę przekazać dotacje w tej samej wysokości, co wyniesie koszt całokształtu, sierocińcowi w San Lizele. Mogę zrobić licytację swoich dzieł i kolejne pieniądze przeznaczyć na szpitale, które wskażesz. 
- Swoich dzieł? Czego o tobie jeszcze nie wiem? – zapytała, a ja posłałem jej zagadkowe spojrzenie.
  „Och, moja droga, tego jest zbyt wiele.”

***

   Zgodziła się nawet jakimś cudem na fryzjera oraz makijażystkę. Nie miałem pojęcia, co ją podkusiło do tego, by dobrowolnie oddać się w ręce wyznaczonych przeze mnie profesjonalistów. W końcu postanowiłem ją o to zapytać, a ona odrzekła dumnym głosem, wpatrując się w przestrzeń za szybą mojego chevroleta:
- Mówiłeś, że istnieje możliwość spotkania kogoś znajomego na tym balu.
- Tak, podejrzewam, iż może być ich nawet całkiem sporo… O kogoś konkretnie ci chodzi, prawda?
- Kim jest „Myr”? – tym razem to ja pokręciłem głową z dezaprobatą, widząc, iż musiała przynajmniej raz spojrzeć na ekran mojego telefonu.
- Myrtice to dawna… - odchrząknąłem. - …teraz tylko się przyjaźnimy. Chyba nie jesteś szczególnie zła na to, że nadal utrzymuje z nią kontakt ani nie podejrzewasz mnie o nic?
   Wzruszyła jedynie ramionami, więc resztę drogi do lodowego pałacu przemilczeliśmy.

***

   Zaparkowałem kawałek od głównego wejścia wielkiej fortyfikacji, w zasadzie nieco zastawiając bramę z lodu na wielki dziedziniec reprezentacyjny. Dorożka obok mojej zaśnieżonej Charlotte by nie przejechała, raczej pojedynczy jeźdźcy na koniach. Uśmiechnąłem się do Coleen, po czym wyjąłem kluczyki ze stacyjki i wyszedłem na zewnątrz, aby otworzyć jej drzwi. Ciemnowłosa piękność wyszła z wnętrza czarnego samochodu z gracją równą właścicielce tego przybytku przed nami, chociaż musiałem ją złapać pod koniec, bo się poślizgnęła na szpilkach.
- To był jednak głupi pomysł, aby całkowicie pozostawić ci możliwość wyboru ubioru…
- Ależ skąd! – wziąłem ją na ręce, przez co prawie straciła obuwie równie kosztowne, co jej suknia.
   Zarumieniona do granic możliwości Coleen spojrzała na mnie nienawistnie:
- Chyba nie zamierzasz mnie tam wnosić niczym pannę młodą.
- Nie powstrzymasz mnie przed tym. – odparłem jej, a ona przewróciła oczami.
   Naprawdę ją tak wniosłem do wnętrza pałacu, którego podboje otworzyły się na pozór automatycznie, choć instynktownie dopatrywałem się w tym magii. Wielkie, dwuskrzydłowe wrota rozwarły się, ukazując nam wnętrze składające się z klatki schodowej i podwójnie rozchodzących się w różne strony schodów na wyższe piętra. Natychmiast otoczyło nas ciepło, którego nie spodziewałem się we wnętrzu literalnie z lodu. Postawiłem Coleen na śnieżnobiałym dywanie, który stłumił dźwięk zetknięcia jej kryształowych obcasów z niemal szklaną posadzką. W tym samym momencie wrota za nami zamknęły się, a ja poczułem dziwne osłabienie. Raczej brak wewnętrznego, uspokajającego mnie ognia jeźdźca bez głowy. Nieco zaszumiało mi w głowie. Zaniepokojona tym widokiem panna Caillte złapała mnie za ramię, sprawdzając opiekuńczo, czy nie mam gorączki. 
- Co ci się stało? – w jej głosie zabrzmiał prawdziwy niepokój.
- Nie wiem. – trochę mi zajęło, zanim rozpoznałem na wrotach wykute w lodzie, splątane runy osłabiające rezerwy i zamazujące aury. 
   Zupełnie tak, jakby ktoś, kto je rzeźbił, za wszelką cenę chciał uchronić przed czymś mieszkańców i biesiadników. Zmrużyłem oczy, oglądając się na nie i przesunąłem dłonią wzdłuż nich, czując, jak niewidzialne iskry zaklęcia w zetknięciu z moją skórą stają się coraz bardziej uciążliwe. Można było to porównać do uderzenia ze sobą jednocześnie dwóch metalowych ostrzy…
- Widzę, że pan zna się na pradawnej sztuce. – zagrzmiał głos za mną. Coleen od razu przysunęła się bliżej mnie, a ja przysłoniłem ją sobą, oglądając się z powrotem na to, co działo się przy schodach.
   Wysoki jegomość w szykowanym garniturze i tak dobrze dopasowanych spodniach, musiał być lokajem. Przypominał ze znudzonego wyrazu twarzy zombie, aczkolwiek widziałem w sposobie, w jaki się poruszał, iż nadal był na tyle żywotny, by dokonywać więcej, niż głównie zrzędzenia na pogodę przy herbatce. W jego wyniosłym unoszeniu podbródka czaiła się dostojność samego hrabi. 
- Zgadza się. Można mnie określić wręcz miłośnikiem każdego jej rodzaju. – odpowiedziałem pewnie, chowając skromność gdzieś za siebie. W zasadzie nigdy się nią nie afiszowałem, co Coleen ponownie skwitowała przewróceniem oczu. – Z kim mamy przyjemność?
- Nazywam się Esteban Julio Ricardo Montoya dela Rosa Ramirez i jestem tutaj głównym lokajem zajmującym się posiadłością. Ze względu na brak umiejętności witania przez mojego klucznika, muszę osobiście prowadzić gości takich jak wy na salę balową. Zatem pozwólcie… - i ruszył ku schodom, nie czekając, ani nie wyjaśniając nic więcej.
   Złapałem Coleen pod ramię, prowadząc ją w głąb wielkiej posiadłości, pozwalając sobie oraz jej oglądać bezmiar dekoracji balowych, a także majestat i precyzję, z jaką zbudowano na pozór zwykły zamek pośrodku lasu. Każdy obraz malowany techniką olejną na płótnie, zawieszony w holu, posiadał inaczej zdobione obramowanie, a co za tym idzie – tematykę od mitologicznych przedstawień poprzez świeckie, pełne sielanki pejzaże. Meble wydawały się wprost być dopasowane do miejsc, w jakich stały i dekorowane na modę rokoka. Niektóre z nich wręcz uginały się od masy perłowej, perfekcyjnie oszlifowanych brylantów, a także wszechobecnych, intensywnie pachnących goździków wystawionych na srebrnych misach. U sufitu były zawieszone girlandy z białych lilii, zaczepione o srebrne kandelabry, które rzucały ciepły blask na wszystko i wszystkich w swoim zasięgu. Zdecydowanie kunszt przekraczał moje wyobrażenie tego, co tutaj zastaniemy tym bardziej, iż spodziewałem się czegoś znacznie skromniejszego, niż to. Sądziłem, iż będzie to raczej typowa zagrywka burmistrza, podczas gdy bal okazał się królewskim przedsięwzięciem na miarę arystokracji sprzed setek lat. Z każdym kolejnym krokiem czułem się coraz pewniej, przebywając z dala od oszałamiających run na wrotach pałacu. Mój ogień wrócił w całej swojej pełni dopiero pod drzwiami od komnaty balowej na najwyższym piętrze pałacu. Tutaj oddaliśmy Estebanowi nasze zaproszenia, a on schował je do kieszeni swojego garnituru, życząc nam szczerze miłej zabawy. Weszliśmy zatem do wnętrza równie potężnego, co klatka schodowa, lecz tym razem wypełnionego tańczącymi parami, orkiestrą, a także stołem uginającym się od różnego rodzaju potraw: od dań głównych, przez desery i nie zapominając rzecz jasna o różnorakich rodzajach alkoholi. Pojedynczy mężczyźni we frakach częstowali pysznościami nadziewanymi na patyku, inni nosili na srebrnych tacach kieliszki. Powolna muzyka zachęcała do tańca towarzyskiego przy akompaniamencie skrzypiec, wiolonczeli, fortepianu, fletów poprzecznych, harfy, a także pojedynczych taktów altówek. Coleen jednak z premedytacją zignorowała parkiet, dając mi jasno do zrozumienia, iż nie ma najmniejszego zamiaru dać się ciągnąć w różnych kierunkach, tylko od razu poprowadziła mnie w stronę stołu… Przez co potrąciłem łokciem pewną czarnowłosą wiedźmę przechodzącą akurat obok.
- Najmocniej przepraszam…
- Och, Ezzie, to ty. Nie poznałam cię w tym fraku. – Myrtice uśmiechnęła się do mnie głupkowato.
- To smoking.
- Frak. Kim jest twoja śliczna księżna?
- Nazywam się Coleen Caillte. – odpowiedziała dość zdystansowanym tonem, lustrując czarownicę od stóp do głów. Zwłaszcza jej pokaźny dekolt w srebrnej sukni i nietaktowne wcięcie na nogę aż do biodra.
- Myrtice Terranova. Cała przyjemność po mojej stronie.
   Wątpiłem w to.

***

- Ile wypiłeś?
- Dziesięć. Ale byłem drugi, jakiś dzieciak mnie wyprzedził…! – zaśmiałem się, czując w żyłach rozlewające się ciepło grzańców.
   Żeby nie było, walczyłem dzielnie i wcale się nie zestarzałem! Tamten typ po prostu miał jakimś cudem szersze gardło jako jakiś wilkołak czy coś innego, przestałem rozróżniać po trzecim kuflu, kto jest jakiej rasy i koloru aury, zatoczyłem się z tym kuflem, ale piłem dalej! Nie wiem, co do nich dosypali, ale brało cholernie szybko i o ile tamten już lekko odpadał od karuzeli, to ja się świetnie bawiłem i dopiero rozkręcałem…!
- Zostawiłam cię na mniej niż kwadrans, bo musiałam iść do łazienki, a ty już zdążyłeś prawie wygrać konkurs dla pijaków imprezowych… - złapała się za głowę, szukając jakiejś podpowiedzi zza okien wielkich niczym wrota pałacu. 
- Coś jeszcze?
- Śpiewaliśmy razem na stole Marsyliankę. Coleen, błagam, zatańcz ze mną. 
   Tak, całkowicie pijany, porwałem ją do tańca, który dość słabo go przypominał, za to dostarczył nam obojgu odpowiednio dużej dawki śmiechu i łez od niego. Muzyka zaczęła przyspieszać do coraz skoczniejszych rodzajów, tym razem nawet grupowych. Pary zaczęły tworzyć dach ze swoich rąk do przebiegnięcia pod nimi dla innych, wiele kobiet miało na głowach wianki z brokatowych lilii. Gwar stawał się coraz głośniejszy do tego stopnia, iż większość zebranych nie zdołała usłyszeć krzyku pewnej kobiety za jednymi z wieloma drzwi. Posadzka zadrżała. Momentalnie przypomniały mi się runy na wrotach, które nie zostały tam wykute bez powodu… Problem polegał na tym, że nie zdołały powstrzymać tego czegoś, co tu wtargnęło, a ja pozwoliłem sobie na to, żeby całkowicie zapomnieć się przy zabawie. Zakląłem w duszy, pozwalając wewnętrznemu ogniu spalić alkohol w mojej krwi. Spojrzałem trzeźwymi oczyma na przerażony tłum, który uspokoiłem specjalnymi poleceniami, przejmując od razu dowodzenie nad całą sytuacją. Muzyka gwałtownie ucichła, pozwalając mojemu głosowi odbijać się echem od ścian. Ujrzałem przez moment w oczach Coleen błysk podziwu nad moją umiejętnością panowania nad tłumem. Od razu w pobliżu mnie pojawiła się Myrtice i o dziwo, Blair Tacher, mój dobry, znajomy komendant policji w San Lizele.
- Przypilnuj Coleen, a ja i Myrtice się tym zajmiemy.
- Nie ma sprawy. – odparł mi przyjaciel, witając się już z kobietą po mojej prawej.
- Zaraz, jak to ty i Myrtice? – nagle oprzytomniała, kiedy nie wymieniłem jej imienia.
- Moja droga, tutaj w grę wchodzić mogą seryjni mordercy, a Myrtice znam nie tylko dzięki temu, że jest w połowie Irlandką. Pracuje jako asystentka Blaira i do tego jest o wiele bardziej obeznana w dzisiejszej technologii, niż ja.
- Jeżeli podłożyli bombę, będę w stanie ją ogarnąć szybciej, niż twój chłopak by zdążył pomyśleć o tym, czym tak naprawdę jest. – zapewniła śmiertelnie poważnym głosem, jednocześnie mi ubliżając.
   Oboje wiedzieliśmy, że kompletnie nie o to chodziło, ale musieliśmy grać. W tej komnacie wszyscy aktualnie nas słuchali, a duża liczba z obecnych nie była wiedzącymi o sprawach nadnaturalnych. Szybko razem z czarownicą wyszliśmy, zamykając wrota od komnaty balowej i ruszyliśmy w stronę, z której według czarownicy dobiegało drżenie.
- Przemień się, Ed. Mam spore wątpliwości co do tego, czy dasz radę w tej wersji temu czemuś, co jest na dole i szampańsko bawi się czyimś życiem. – mruknęła w moją stronę, a wokół jej dłoni zaczęła prześlizgiwać się złocisto purpurowa mgła. Idealnie te kolory aury oddawały razem to, kim była i co potrafiła.
- Ile jest tam ofiar? – moje ciało pokryły żywe płomienie, zmieniając strój na wiktoriański. Przy pasie pojawiła się szabla ze oznakowaniem. Odczułem znajome pieczenie na szyi. Zdjąłem kaptur dodatkowej peleryny, czując, iż było mi już zbyt ciepło.



- Dziewięć żywych posągów z lodu.
- Bazyliszek, ale w innej, zabawniejszej wersji?
- Tak jakby, chociaż to skromne określenie na te istoty. To teraz już glahiemy. Zmieniają się w żywe istoty zimy przez to, że ktoś ich zamordował i porzucił w śniegu. Dokładnie pod tym pałacem. Chcą się bronić przed tym, co tu grasuje niespętane żadnymi łańcuchami…
- Wendigo?
   W tym samym momencie spadł na nas przedstawiciel powyższej rasy z impetem z kandelabra, którą wymieniłem. Myrtice zrzuciła go ze mnie celnym pulsarem, a ja dokończyłem dzieła posyłając w jego stronę strumień płomieni.
- Imponujące. Niczym feniks. – skwitowała to nawet zadowolonym pół uśmiechem. – Ale z glahiemami będzie gorzej. Będziemy musieli zejść do piwnicy, a w międzyczasie będą miały nas jak na patelni. Nie da się ich zniszczyć w tej postaci, będziemy mogli się jedynie bronić.
- To jaki jest ich słaby punkt?
- Ich ciała pod posadzką. Będziesz musiał ją stopić, a potem dotrzeć do nich.
   Przygryzłem wargę. To zużyje mnóstwo moich rezerw tak, jak Myrtice, żeby mnie i siebie przed nimi chronić. W pewnym sensie była to wręcz misja samobójcza. Mogliśmy się dosłownie wypalić raptem w połowie roboty, tym bardziej, że ani ja ani ona nie wiedzieliśmy, jak głęboko spoczywały ciała. To mogły być metry…
- Poprzysiągłem chronić miejsce, do którego zacznę należeć jako ten, kim jestem. To mój obowiązek, ale ty możesz się ratować i przeprowadzić ewakuacje…
- Przestań pieprzyć, tylko zacznij schodzić po schodach. 

***

   Byli tam wszyscy. Cała rodzina właścicieli pałacu i kilku obcych, którzy próbowali się przede mną i Myrtice chronić. Spaliłem ich doszczętnie, a potem usiadłem na schodku z wycieńczenia. Nie przygotowałem się na takie obsunięcie rezerw uprzednimi eliksirami wzmacniającymi od przyjaciółki, z resztą ona też ledwo łapała oddech. Zsunęła się plecami po ścianie, patrząc na mnie na w pół przytomnie i łapiąc za żebra po lewej stronie.
- Mocno uwiera cię kryształ?
- Nie bardziej, niż ciebie nacięcie na szyi, jak się zmieniasz. 
   Uśmiechnąłem się do niej krzywo, a ona odpowiedziała mi tym samym.
- Myślisz, że wybudowali go po to, aby można było ich znaleźć i uwolnić od tego jarzma?
- Raczej nie oni go wybudowali… Tylko lokaj i jego pomocnicy. I ten dziwny facet w masce. Dziwnie mokra ta ściana, swoją drogą.
   Na nos spadła mi kropla wody.
- Ten pałac się topi, Myrtice. 
   To były ostatnie słowa, jakie zapamiętałem po tym, jak zapadłem się w ciemność.


KONIEC


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz