13 lip 2018

Od Coleen do Ezequiela

Podczas jazdy samochodem nawet nie wysilałam się, by uzupełnić ją rozmową. Siedziałam jedynie skulona na przednim siedzeniu pasażera opatulona własnym płaszczem, zastanawiając się jaki jest powód wizyty mojego brata. Zazwyczaj jego odwiedzinom towarzyszył dodatkowy zamiar, toteż byłam niemal stuprocentowo pewna, że ma jakąś sprawę - niekoniecznie do mnie, być może ma kontakty w San Lizele o które musi zadbać. A fakt, że będzie z nim Tommy wcale nie ułatwiał sprawy, wręcz potęgował moje zdenerwowanie, które nawet bez tego było ogromne. Amell jest świetny, trzyma się z Blaisem od podstawówki, a w liceum oboje byli tymi 'złotymi dzieciakami' szkoły. Sportowcy, dobrze się uczący, charyzmatyczni. Chyba po prostu od początku musiałam się przyzwyczajać do życia w cieniu rodzeństwa.
- Jest ci zimno, czy to twój brat tak cię przeraża? Cała drżysz - Ezequiel spojrzał na mnie ukradkiem, szybko lustrując całą moją skuloną sylwetkę, po chwili wracając wzrokiem z powrotem do kierunku jazdy.
Drżę? Co? Lekko zaskoczona spojrzałam na swoje ręce i rzeczywiście, trzęsły się one jakbym albo właśnie zamarzała, albo była panicznie wystraszona. Kolejny raz uświadomiłam sobie boleśnie, że jestem beznadziejna w ukrywaniu emocji. I zwykle uzewnętrzniam je, nawet nieświadomie, przesadnie.
- Blaise jest super. Bywa nadopiekuńczy, ale jest świetny - skrzyżowałam ramiona na klatce piersiowej, żeby zamaskować dygotanie. Miałam nadzieję, że szybko ustaną.
- Więc czym się tak denerwujesz?
Westchnęłam głośno zanim zdecydowałam się odpowiedzieć.
- Tobą.
- Mną.
- Tak, tobą. Powinniśmy zdążyć dojechać na miejsce przed nimi, ale co jeśli nam się nie uda? Blaise trzymał się z Uriahem chyba od zawsze. Był super szczęśliwy, kiedy poprosiliśmy go, żeby był świadkiem na naszym ślubie. A nasz rozwód trochę go zdenerwował. Znaczy, nie do końca. Wydaje mi się, że był nami zawiedziony. Cokolwiek. A nie chcę, żeby osądzał cię według zachowań jakie przejawiał Uriah. Na przykład - ty słodzisz kawę, Uriah nie . Dlatego zależy mi na tym, żeby go najpierw przygotować do spotkania z tobą. Tommy też, chociaż zazwyczaj jest dużo bardziej przychylny od mojego brata. Zazwyczaj - spróbowałam jakoś logicznie wyjaśnić Ezequielowi swoje obawy. Chęci były ogromne, efekt dosyć marny. Przegryzłam wnętrze policzka i przeniosłam spojrzenie na profil mężczyzny. Zmarszczyłam czoło na widok jego zaciśniętej szczęki, dłoniach zaciśniętych na kierownicy znacznie mocniej niż jeszcze przed momentem. Po chwili, jakby wyczuwając mój wzrok, uścisk się poluźnił, a twarz odprężyła. A przynajmniej tak to wyglądało. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że zrobiłam coś okropnie złego, niepoprawnego, ale za Chiny ludowe nie potrafiłam domyślić się co.
- Miałaś męża - dwa słowa, ostre, szybkie.
Parsknęłam cicho.
- Oczywiście, przecież... - żachnęłam się, urywając nagle w pół zdania, kiedy dotarło do mnie co właśnie zrobiłam. A uczyniłam jedną z najgłupszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przyszło mi zrobić. Z moich ust wydobyło się głośne westchnienie. - Nigdy ci o tym nie wspomniałam. Cholera.
- Musiało wypaść ci z głowy, zdarza się - okej, ta szorstkość była jedynie małą karą za to co zrobiłam, ale jej dodatek do głosu Ezequiela tak mnie ranił, że zamiast myśleć nad przeprosinami, próbowałam znaleźć sposób jak to wszystko odkręcić.
Myśl, Coleen, myśl. Dlaczego jesteś taką idiotką?
Przez jakieś dziesięć minut jechaliśmy w totalnej ciszy. Miałam wrażenie, że mężczyzna wyłączył radio jedynie po to, żeby zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie. Dlatego właśnie zwykłam unikać tematu nieudanego mariażu.
- Zatrzymaj się, proszę - zwróciłam się do towarzysza, kiedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Może nie najlepszy, ale miałam nadzieję, że powstrzyma rozpad naszej znajomości.
- Przecież ci się śpieszy.
- Jasna cholera, Ezequiel, zatrzymaj się na poboczu - warknęłam nieco głośniej niż zamierzałam na początku. Przez kilka minut, jakby bijąc się z myślami, mężczyzna kontynuował jazdę, zwalniając dopiero po pewnym czasie - tuż przed wjazdem do San Lizele. - A teraz proszę, żebyśmy oboje wyszli z samochodu. Nasza dwójka zdecydowanie potrzebuje świeżego powietrza.
Błagam, tylko nie odjeżdżaj. 
Ostrożnie, upewniając się, że Ezequiel też zamierza opuścić pojazd, otworzyłam drzwi i, jeszcze raz oglądając się za siebie, postawiłam nogi na ziemi, po chwili się prostując. Wcisnęłam dłonie do kieszeni swojego długiego płaszcza o kolorze toffi i okrążyłam samochód, by znaleźć się obok mężczyzny.
Krok do tyłu, Coleen. Stoisz za blisko.
Spuściłam wzrok na czubki swoich butów.
- Słuchaj, wiem, że zachowałam się jak ostatnia kretynka, nie wspominając ci ani słowem o tym, że jestem rozwódką. Zrobiłam to po części dlatego, że większość facetów przestaje myśleć o mnie w ten sposób, kiedy dowiaduje się, że jestem po małżeństwie-niewypale, a po części dlatego, że w twoim towarzystwie ani razu nie pomyślałam o Uriahu - Ezequiel milczał, toteż kontynuowałam swoją wypowiedź, okazyjnie podnosząc spojrzenie znad butów i zerkając na twarz mężczyzny. Czekałam na choć najmniejszy znak, mogący świadczyć o tym, że nie jest aż tak zły, żeby usunąć mnie ze swojego życia. - Pobraliśmy się zaraz po tym, jak skończyłam osiemnaście lat. Las Vegas i te sprawy, mieliśmy nadzieję, że ułożymy sobie słodkie życie w Ameryce. Rodzice nie mieli nic przeciwko, w końcu Uriah, jak już wspominałam, niemal od zawsze przyjaźnił się z Blaisem, a jego rodzina mieszkała w domu obok. A fakt, że spotykaliśmy się odkąd byłam czternastolatką, jedynie utwierdził moich staruszków, jak i nas, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Ale to co miało nas połączyć, jedynie popsuło nasze stosunki. Oboje zaczęliśmy się z czasem ogromnie męczyć i chociaż obyło się bez kłótni, to jednak nawet ślepy zauważyłby, że po naszej miłości nie został nawet maluczki ślad. Staraliśmy się jednak dla naszych rodzin, jego mama i tata za mną szaleją, moi traktują go jak własne dziecko. Teraz się przyjaźnimy, czasami to on mnie odwiedza, czasami ja wpadam do Cambridge, żeby się z nim zobaczyć. Spędzamy wspólnie święta w Les Lecques. Ale nic więcej. Chciałam ci raz powiedzieć, na początku, ale to zawsze działało jak odstraszacz, więc zrezygnowałam. Później po prostu nie było okazji, żeby o tym wspomnieć.
Kretynka ze mnie.

Ezzie? Masz tu smutną Coleen, oszczędź ją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz