30 cze 2017

Od Koyori do Jamesa

Podniosłam się z pozycji leżącej na siedzącą. Nie byłam przyjaźnie nastawiona do jego pomysłu… Martwię się o jego rękę. Nie jest wilkołakiem, nie regeneruje się szybciej, tak jak my i nawet nie wiem, za ile ta ręka będzie u niego na tyle sprawna, by ją używać. Ach, anatomia człowieka jest tak bardzo dla mnie niezrozumiała… Mogłam bardziej uważać na lekcjach biologii… Spojrzałam w jasne oczy mężczyzny mimo tego, że w moich nadal świeciły łzy.
- A jak łowczyni dopadnie ciebie, za nim ostrzeżesz swoją siostrę? - zapytałam z poważnym wyrazem twarzy. Nie wiem, czemu zależało mi na jego bezpieczeństwie. Po prostu tak jakoś… Czarnowłosy odwrócił głowę w stronę ściany po jego prawej stronie.
- Wiesz… Siostra jest ważniejsza – odpowiedział, kątem oka na mnie spoglądając. Spuściłam głowę w dół, czując, jak coś pcha mi się na nogi. Kohi ewidentnie chciała mnie pocieszyć, choć chyba sama niezbyt wiedziała, jak się do tego zabrać. Musnęłam palcami jej głowę, a ona przymknęła oczka. Głęboko westchnęłam, podnosząc się z łóżka. Gdy stanęłam na swoje nogi, poczułam, jak fretka wskakuje mi na ramiona, zatapiając pyszczek w moich włosach.
- No skoro tak… - szepnęłam, idąc w stronę drzwi od sypialni. Spojrzałam za siebie, gdzie niebieskooki już wstawał z materaca. Otworzyłam pokój, wychodząc z niego i jeszcze wycierając łzy z oczu. Pewnie Aoi i tak mnie słyszał zza ściany, jednak… wolałabym stwarzać pozory, że nic mi się nie stało. Na szczęście chłopcy siedzieli u brata na górze, a nie na dole, co ułatwiało mi… chyba teraz wszystko.
- Na pewno dobrze się czujesz? Bo jak nie to… - znowu zaczęłam mówić w stronę Jamesa. Ten tylko spokojnie ruszył aktualnie swoją drugą ręką.
- Dam radę. W końcu to rękę mam unieruchomioną, a nie nogę – powiedział, delikatnie się uśmiechając. Skinęłam głową, zostawiając ją w dole i przeszłam w prawo do kuchni, która jednocześnie była połączona z jadalnią i salonem. Przeszłam między narożnikiem a wiszącym telewizorem i podeszłam do drzwi tarasowych. Otworzyłam je, robiąc miejsce, by czarnowłosy mógł przez nie wyjść.
- Z tyłu jest niezagrodzona część z polem. Uważaj, bo mogą w niej być niebezpieczne stworzenia, choć na ogół jest tu bezpiecznie. Zaraz obok jest droga żwirowa, możesz iść wzdłuż niej i dojdziesz do miasta, obojętnie którą stroną – wyjaśniłam mu pokrótce, wychodząc za nim na szary bruk. Skinął głową, odwracając się w moją stronę.
- Dzięki – powiedział, po czym odszedł w swoją stronę. Wymusiłam całą swoją wolę, by zaraz nie pobiec za nim. Przymknęłam oczy, wracając do domu, zamykając drzwi i kierując się w stronę krętych schodów, na których szczycie jest duży pokój czarnowłosego dwunastolatka.

James?

27 cze 2017

Od Alex'a do Louise

Leżałem na kanapie, wpatrywałem się w sufit.  Czułem się winny, wszystko to ciążyło mi na sercu. Wiem, że zrobiłem okropnie. Ale zazwyczaj wszystko robiłem źle. Cokolwiek. Kocham cię, Lou. Na pewno. Byłem tego w stu procentach pewny. Od stóp do czubka głowy. Może po prostu musimy dać sobie czas? Nie, stanowcze zaprzeczenie. Wstałem. Ruszyłem do innego pokoju. Zauważyłem Louise, po cichu podszedłem i oparłem się o ścianę. Widziałem, że przegląda album. Na zdjęciach widniała ze swoimi siostrzeńcami.
- Louise... - powiedziałem cicho i spokojnie. Kobieta odwróciła głowę w moim kierunku, lecz po chwili znów była wzrokiem przy albumie. - Wiem, że... To co zrobiłem było głupie, szczeniackie i zupełnie niedojrzałe. Wiem, że masz dość życia w niepewności, lecz chcę ci powiedzieć, że jednego jestem pewien, tego iż darzę cię wielkim uczuciem. Może byłoby lepiej, gdybym umarł wtedy lub ostatnio. Wiem, Lou, już wszystko wiem. Mogę być tylko z tobą, być tylko dla ciebie przez wszystkie dni, te jasne i trochę ciemniejsze. Moje życie nie będzie istniało bez twej osoby.
Nie wiem kiedy jej ciepłe ręce mnie objęły, drobne ciało przywarło do mojego. Przytuliłem ją mocno do siebie. Poczułem niezaprzeczalną ulgę.
- Alex... - wyszeptała
- Przepraszam Cię za wszystko, spróbuję to jakoś tobie wynagrodzić... - wymamrotałem.
Blondynka przytaknęła wtulając się we mnie.
- Chodźmy po prostu już do sypialni... - odparła.
Wziąłem ją delikatnie na ręce. Spojrzałem na jej twarz. Przymknięte śliczne oczy. Każdy mógłby nazwać ją królewną. Ruszyłem ku sypialni. Złożyłem lekki pocałunek na jej czole.

~~~~*~~~~~~*~~~~

Leżeliśmy na łóżku. Wpatrywałem się w Lou.
- Widziałem jak przeglądasz album - rzekłem. - Muszę przyznać, że wyglądasz z dziećmi przecudnie.
- Teraz ci się na komplementy zebrało - uśmiechnęła się.
- Akurat tak... - moje kąciki ust powędrowały do góry. - Ogólnie co sądzisz o dzieciach?



Louise?

26 cze 2017

Od Leona do Willow

Uśmiechnąłem się szeroko do rodziny, którą właśnie skończyłem oprowadzać. Ostatnim eksponatem była rzeźba przedstawiającą nimfę, Dafne, należącą do grupy Apolla i Dafne Berniniego. Była udana, ale oczywiście, było niczym w stosunku do oryginalnej rzeźby mojego mistrza.
- Za dwa tygodnie otwarta będzie wystawa, poświęcona szczególnie dziełami z tego okresu, jeśli są państwo zainteresowani, to serdecznie zapraszam - wspomniałem, widząc zainteresowanie na ich twarzach. Pokiwali głowami, również się uśmiechając i poprowadziłem ich z powrotem do recepcji.
- Dziękuję, że zdecydowali się państwo nas odwiedzić, i mam nadzieję, że nie żałujecie tego. Życzę miłego dnia - pożegnałem ich.
- To my dziękujemy, do widzenia - powiedzieli i skierowali się do wyjścia. Wszedłem szybko do dodatkowego pomieszczenia, żeby napić się wody. Nie było nas zbyt wiele, z powodu dużych tłumów odwiedzających nas dzisiaj. Był środek sezonu, w dodatku niedziela. Ludzi było od groma. Dlatego Esther pozwoliła i mi oprowadzać ludzi, choć tylko te mniejsze grupki. Westchnąłem. Lubiłem to, i żałowałem, że nie mogę tego robić częściej. Ale nie jestem jeszcze stałym pracownikiem, w dodatku nie mam jeszcze dyplomu. Dopiłem wodę i miałem iść spytać kierowniczkę co mam robić dalej, kiedy do pomieszczenia wszedł ochroniarz, Peter i zagrodził mi drogę.
- Leon, dobrze, że jesteś! - powiedział a ja spojrzałem na niego zmieszany.
- Coś się stało? - spytałem marszcząc czoło i podrapałem się po głowie.
- Tak jakby? Po "niebieskiej" sali błąka się jakaś dziewczyna od jakichś 30 minut i rozgląda się dziwnie. Wygląda na nieco wystraszoną. W dodatku jeden z nocnych twierdzi, że widział ją wczoraj po zamknięciu. Nick do niej podchodził, ale go zbyła. Może do pracownika muzeum miałaby większe zaufanie? - wyrzucił z siebie a ja stanąłem na chwilę aby przeanalizować fakty. Po chwili pokiwałem głową. Rzeczywiście, coś mogło być nie w porządku. "Niebieska" to mała sala, w której znajdują się dwa, trzy obrazy. Kto spędza tam pół godziny? Kolejny raz dzisiaj westchnąłem.
- Spróbuję z nią porozmawiać, ale nic nie obiecuję. Bądź w pobliżu na wszelki wypadek - powiedziałem myśląc nad możliwymi rozwiązaniami. Powoli wyszliśmy razem z pomieszczenia i wybraliśmy najkrótszą drogę do wspomnianej sali. Wszedłem tam i zauważyłem dziwnie znajomą dziewczynę intensywnie przyglądającą się replice obrazu Ludwiga von Hoffmana. Oprócz niej w niewielkiej sali były ze dwie rodziny. Przyjrzałem się burzy czarnych włosów i mnie olśniło. Willow! Pokazałem Peterowi kciuk do góry i poruszyłem ustami, mówiąc mu, że ją znam. Podszedłem do niej od tyłu. Nachyliłem się nad jej ramieniem.
- Narcyz. Niezły nie? - powiedziałem cicho a dziewczyna odskoczyła i odwróciła się z wystraszonym wyrazem twarzy. Przez parę sekund patrzyła na mnie skonsternowana.
- Leon! Wystraszyłeś mnie - rzuciła a ja wzruszyłem ramionami.
- Myślę, że nieźle oddał urodę. Znaczy Ludwig. Mam mini teorię, że specjalnie namalował tak tę kobietę, żeby te walory Narcyza podkreślić. Nie największe jego dzieło, ale ma swój urok, te barwy są świetne. Niestety, to tylko replika. Oryginał, jeśli się nie mylę znajduje się w jakimś muzeum w centralnej Europie - zacząłem paplać. Dziewczyna patrzyła na mnie tylko. Odgarnąłem włosy z twarzy i uśmiechnąłem się.
- A tamten obraz? - spytała wskazując na sąsiadującą ścianę.
- Tamten był niemieckiego autora, ten jest polskiego. Pewnie kaleczę nazwisko ale to Malczewski - powiedziałem. - Tytuł nie jest zbyt ciekawy - "Śmierć". Z cyklu Thanatos. Całkiem nowy, bo z tysiąc dziewięćset drugiego roku. Trochę wyszedł z ram, bo przedstawiał śmierć mało makabrycznie. Wiesz, zero flaków i krwi. To nie jedyny jego wybryk, zaszalał też przedstawiając Thanatosa jako kobietę. Nadał śmierci w sumie ciekawe znaczenie, warto zobaczyć resztę z tej serii. Osobiście polecam jego inne dzieło, "Niedziela w kopalni". Jak to zobaczyłem to przez chwilę zaniemówiłem - opowiedziałem. Kobieta przez chwilę przyglądała się postaciom na obrazie.
- Sporo o tym wiesz - powiedziała z lekkim uśmiechem a ja znów wzruszyłem ramionami.
- To moja praca. W sumie wolę rzeźbę od malarstwa, ale historia sztuki jest moim małym konikiem - wspomniałem a kobieta spojrzała na mnie rozbawiona.
- I z pewnością lubisz dużo mówić - rzuciła i teraz ja się uśmiechnąłem.
- Jeszcze nie widziałaś jak potrafię się rozgadać o Berninim - powiedziałem.
- To mi pokaż - rzuciła śmiało a ja pokręciłem głową.
- Chciałbym, ale raczej mi za to nie zapłacą - oświadczyłem smutno a dziewczyna zrobiła nieco rozczarowaną minę.
- Co tu tak właściwie robisz? Trochę wystraszyłaś chłopaków - wskazałem na ochroniarzy a Willow spojrzała na nich zza mojego ramienia.
- Uhmm, nic szczególnego, nudziło mi się - powiedziała,  szybko uciekając od tematu. Uśmiechnąłem się. Kątem oka zauważyłem Esther kierującą się w stronę recepcji. Nieważne jak bardzo chciałem, nie mogłem zostać dłużej z nieznajomą, chyba, że wykupiłaby wycieczkę z przewodnikiem, o co nie miałem serca jej prosić, znając na pamięć nasze ceny.
- Chyba niestety muszę uciekać, jak widzisz mamy sporo ludzi - powiedziałem zmieszany. Dziewczyna pokiwała głową z niezrozumiałą miną. Zmarszczyłem brwi zastanawiając się czy powinienem zrobić to co chcę zrobić. Rzuciłem sobie mentalne "a co mi tam?". Wyjąłem szybko telefon z kieszeni.
- Ale gdybyś chciała kiedyś posłuchać więcej mojego paplania o Berninim, może chciałabyś dać mi swój numer? - odezwałem się, chyba nieco się czerwieniąc. Dziewczyna spojrzała na mnie zaskoczona.

Willow? Co ty na to? ;)

Od Leona do Leann

Wyciągnąłem niezdarnie klucze z kieszeni i otworzyłem drzwi. Rzuciłem plecak na podłogę i wszedłem do salonu, gdzie na kanapie chrapała moja siostra. Będąc względnie cicho przeszedłem do swojej sypialni, gdzie wyciągnąłem czarne dresy i koszulkę z nadrukiem z Adventure Time. Ściągnąłem z siebie koszulę i nieco eleganckie spodnie. Wlazłem pod prysznic i umyłem się szybko, używając żelu pod prysznic Leann (tak ładnie pachnę teraz brzoskwiniami). Wytarłem się i włożyłem wcześniej wspomniane ubrania. Wyszedłem z łazienki nieomal uderzając Mozarta drzwiami. Przemknąłem do kuchni, żeby otworzyć lodówkę i wydać z siebie jęk rozpaczy. Była pusta. Zamknąłem ją i przesunąłem się do najbliższej szafki z jedzeniem. Jedyne co tam znalazłem to pudełko płatków, których żadne z nas nie lubi. Jak ono się tam w ogóle znalazło? Westchnąłem i wróciłem do salonu. Zrzuciłem blondynkę z kanapy.
- Wstawaj, grubasie - powiedziałem, przewieszając się przez oparcie i tykając jej plecy.
- Spadaj, ELIGIUSZ - wymamrotała i się podniosła. Spojrzała na mnie nienawistnie spod blond gniazda, które zrobiło jej się na głowie.
- Nie mamy nic do jedzenia, musimy iść do supermarketu - wymruczałem i przetoczyłem się na plecy.
- Nie chce mi się - powiedziała Leann, próbując znów wdrapać się na kanapę, co skutecznie jej udaremniałem.
- Mam to gdzieś, chodź - powiedziałem i zacząłem ją ciągnąć. Zaczęła się wyrywać.
- Okej, okej! Ale daj mi się chociaż przebrać - powiedziała, wskazując na swój uniform. Puściłem ją i pozwoliłem opaść na podłogę.
- Dobrze, ale się pośpiesz, bo nie wiem o której zamykają - znów mruknąłem i rzuciłem się na kanapę, która zatrzeszczała niepokojąco. Zrobiłem szybką listę zakupów i zajrzałem na moje konto bankowe. Z zadowoleniem zauważyłem, że przyszła moja premia za oprowadzenia paru wycieczek. Namówię Leann, żeby tym razem dała mi zapłacić. Zauważyłem, że ostatnio jakoś gorzej wygląda. Spędza sporo czasu w pracy, więc chociaż dzisiaj mogę trochę zdjąć jej ciężar z ramion. Weszła znów do pokoju tym razem ubrana w szary sweterek odsłaniający ramię i czarne szorty. Wziąłem telefon i poklepałem się po kieszeniach sprawdzając czy mam portfel (zostawiłem go w sypialni) i wyszliśmy. Po drodze do Netto pacnąłem Leann po głowie.
- Dzisiaj ja płacę, dostałem premię - spojrzała na mnie przewracając oczyma.
- Uważaj bo Ci pozwolę - powiedziała popychając mnie lekko.
- Pozwolisz, bo ty zamówisz dzisiaj chińskie żarcie - przez chwilę udała, że się zastanawia, opierając głowę na dłoni.
- Stoi - rzuciła i rozczochrała mi włosy.
***
Weszliśmy do supermarketu, a ja rozejrzałem się nieprzytomnie,
- Leann, weź wózek - poleciłem siostrze i wszedłem w głąb pierwszej alejki. Zacząłem wybierać warzywa - pomidory, cukinia i marchewki koniecznie musiały się znaleźć w naszej kuchni. Nie umiem bez nich żyć. Po chwili obok mnie zjawiła się Leann z wózkiem. Czułem na sobie jej wzrok.
- Nie, Leann - powiedziałem, nie odwracając się nawet w jej stronę. Wiedziałem, że nie dam rady oprzeć się jej szczenięcym spojrzeniu. 
- Ale prooooszę! - wyjęczała i rzuciła we mnie pomidorkiem koktajlowym, który szybko złapałem i wrzuciłem do torebki. Spojrzałem na nią nienawistnie, by spotkać się z jej spojrzeniem zbitego mopsika. Podeszła i uczepiła się mojego rękawa.
- Proszę? - powiedziała cicho a ja westchnąłem. 
- Okej. Ale nie przynieś mi wstydu - ostrzegłem a Leann pisnęła entuzjastycznie i zaczęła wdrapywać się do wózka. Gdy już w nim siedziała stanęła przytrzymując się stojaka na woreczki foliowe i wyciągnęła dłoń przed siebie, robiąc pozę superbohatera.
- Na walkę z mrożonkami! - wykrzyknęła a ja szybko pociągnąłem ją do dołu.
- Siadaj głupia - wymamrotałem, czując na nas spojrzenia ludzi. Siostra zaśmiała się tylko i usiadła. Podałem jej torebki, które posadziła obok siebie, zaglądając jednak ciekawa do środka. Podszedłem i popchnąłem wózek dalej, siłując się z wagą kobiety. Podjechałem do następnej alejki z pieczywem.
- Chcesz coś? - spytałem a Leann uśmiechnęła się, robiąc głupią minę. 
- PĄCZKIII - zapiszczała a ja wsunąłem parę donutów i croissantów do papierowej torby, którą także podałem Leann. Poprowadziłem wózek jeszcze dalej.
***
Wyszliśmy ze sklepu, każde z nas niosące po płóciennej torbie.
- Leon? - zaczęła Leann a ja spojrzałem na nią pytająco.
- Nie mam ochoty na chińszczyznę - wyjęczała a ja palnąłem ją lekko w głowę.
- To jej nabierz - westchnąłem.

Leann?

25 cze 2017

Od Aurayi do Ezequiela

               W całym moim życiu wizje przyszłości miałam dwa, może trzy razy. Nigdy nie używałam tej mocy w przeświadczeniu, że co ma się stać i tak się wydarzy. Może też trochę obawiałam się tego, co los przyniesie? Przeszłość nie była zbyt przyjemna, więc dlaczego przyszłość miałaby być inna? Wierzcie mi, nie zawsze przyszłość jest kolorowa.
Osobiście nigdy nie rozumiałam ludzi, którzy na tych wszystkich festynach chodzili do „namiotu wróżki”, aby ta mogła im powiedzieć, co ich czeka w najbliższym czasie. Choć bawiło mnie to, iż sądzili, że zwykła, kryształowa kula potrafi coś takiego. Pamiętam, jak raz James zabrał mnie na jeden z licznych festiwali i stwierdził, że to nie taki zły pomysł, aby się przekonać, co szykuje nam los. Wydał na to dziesięć funtów i dowiedział się jakiś bredni. Tak bardzo mnie to zirytowało, że postanowiłam sama sprawdzić, czy owa wróżka naprawdę dostąpiła objawienia. No i może trochę dlatego, że chciałam mu zrobić na złość. W końcu wydał na to tyle pieniędzy i do tego był z siebie niewyobrażalnie dumny. Wyobraźcie sobie, że niestety nic, co powiedziała owa „wróżka” nie było prawdą. To był pierwszy raz, kiedy zerknęłam w przyszłość. Niestety nie było to najlepszym pomysłem, ponieważ po tym brat musiał pomóc mi dojść do domu. To jest ten drugi powód, dla którego nie lubię używać tej akurat mocy. Jeszcze nie do końca nad nią panuje, więc wraz z obrazem tego, co ma nadejść, przynosi również niepożądane efekty. Teraźniejszość miesza mi się z przyszłością, towarzyszą mi okropne bóle głowy i zdezorientowanie. Nie jest to zbyt przyjemne uczucie.
               Tym razem nie było inaczej. Po tym, jak wszystko było gotowe, wizja uderzyła we mnie niespodziewanie. Fragmenty obrazów migają mi przed oczami z zawrotną szybkością, nie dając nawet możliwości dokładniej się im przyjrzeć. Coś tym razem jest nie tak. Coś jest inaczej. To dziwne wrażenie. To uczucie. Niepełna wizja. Okropny ból. Nie rozumiem tego, jeszcze nigdy tak nie miałam. Wiem, że tym razem to jest zupełnie inna sytuacja, ale to nie powinno mieć na nic wpływu. Przyszłość jakby odpychała mnie, mówiąc, że w teraźniejszości jest moje miejsce. Przyszły los nie jest dla mnie, nie powinnam się wtrącać, nie jestem godna go poznać.
               Biorę jeden, głęboki, drżący oddech nim opowiem te nieliczne fragmenty, które udało mi się dojrzeć. Mój oddech przyśpieszył, dlatego staram się go opanować, każąc mu funkcjonować normalnie. Wiem, że wszyscy czekają w napięciu na to, co powiem. Od tego może wiele zależeć. Szkoda, że muszę ich rozczarować.
- Widziałam… Jego. – Wysoki, barczysty mężczyzna w podeszłym wieku staje mi przed oczami. Widziałam już jego zdjęcie, wiedziałam, czego się spodziewać, jednak tutaj wyglądał tak realistycznie, widziałam go, prawdziwego, żywego. Niewzruszonego niczym skała, chłodnego niczym lód, bez krztyny wyrzutu w oczach. Bezlitosnego, zimnego mordercę, który zabijał bez wahania. Nie wydaje się być ludzki. – Szablastozębnego. Nie był sam. Ktoś… ktoś mu towarzyszył. Grupka osób. Nie widziałam dokładnie ile ich tam było. Nie są zadowoleni z tego, że Randy zniknął. Wiedzą, że to im może pokrzyżować plany. Planują kolejne morderstwo.
W uszak ponownie odbija mi się echo przyszłego strzału, wrzaski przerażonych ludzi, gwar ruchu, przyspieszone kroki, syreny policyjne. Widzę fragment broni. Czarna, wyrafinowana, elegancka. Przystosowana do zabijania z odległości.
- Broń jest charakterystyczna. Zawiera jakiś napis, jakąś sentencję. Niestety nie widziałam dokładnie napisu. – widzę, że mężczyźnie mało tych informacji. Pragnie więcej. – Przykro mi. Nie znam się na broni palnej. Nie wiem, co to za model.
Trzeba było uważać na „wykładach” z James’em.
- Coś jeszcze widziałaś?
- Widziałam… martwą osobę.
Ofiara leżała cała we krwi. Dławiła się w niej. Widziałam, jak trzęsie się w ostatnich przedśmiertnych drgawkach. Nie rozpoznaję tej osoby, nie mogę dostrzec jej twarzy. Wiem jednak, że umiera. Nie ma dla niej ratunku. Osąd został wykonany bezbłędnie. Dookoła słyszę zamieszanie. Staram się rozpoznać okolicę. Wygląda na centrum jakiegoś miasta. Morderca jakby chciał odejść z wielkim hukiem, pozostawiając po sobie ostatnią wiadomość. Ofiara została zabita w południe, na samym środku ulicy. Nie udaje mi się jednak jej rozpoznać. Obraz mija tak szybko, iż nie jestem w stanie przetworzyć informacji.
W następnej chwili znów zmieniam miejsce pobytu. Jestem w słabo oświetlonym pomieszczeniu, czuję chłód, jakby to było jakieś podziemie. Może jest? Znów widzę tę samą grupkę osób. Słyszę rozmowy. Udaje mi się wychwycić tylko kilka pojedynczych słów.
- Morderstwo. Ma być ostatnie. Obawiają się tego, co nasz znajomy mógł powiedzieć. Nie podoba im się to, że nie wiedzą, gdzie on jest. Nie chcą ryzykować. Ostatnia akcja ma się zakończyć z hukiem, a potem mają zniknąć. Przenieść się do innego miasta. – opowiadam jakby w transie. To dla mnie nowość.
- Kiedy ono ma być? I gdzie? Potrzebujemy informacji – naciskał mężczyzna. On naprawdę niczego nie rozumiał. Chyba uważał, że od tak wszystko zobaczyłam i mogę powiedzieć mu wszystko z dokładnością co do sekundy. Cóż… niestety to tak nie działa. W ostatnim momencie powstrzymałam się, aby się nie odezwać i nie powiedzieć czegoś głupiego. Kłótnia to jest ostatnie, czego teraz potrzebuję.
- Nie wiem dokładnie. – odpowiedziałam, starając się odzyskać panowanie nad głosem. Próbując mówić spokojnie. Widząc miny zebranych, chyba nie wychodziło mi to najlepiej. – Kilka dni. Mamy tylko kilka dni.
Patrzę na nich lekko zamglonym wzrokiem, a ostatnie opary przyszłości znikają, pozostawiając po sobie tylko nieprzyjemne uczucia. Powinnam być na to przygotowana...
- Wybaczcie mi. Nie mogę nic więcej powiedzieć. Nie dlatego, że nie chcę! – powiedziałam szybko w geście obronnym, widząc, jak mężczyzna marszczy brwi i otwiera usta, aby już coś powiedzieć. W zasadzie mogłam się tego spodziewać. – Coś jest nie tak. Jakby coś mnie blokowało. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie miałam.
Myrthe i Ed wymieniając lekko zdumione spojrzenia. Nie tego się spodziewali. Cóż… nie byli sami. Co najgorsze, czułam, że to wszystko moja wina. Liczyli na informacje ode mnie, a ja ich zawiodłam. Nie tego się ode mnie oczekiwało.
- W takim razie pozostaje nam tylko spróbować ich namierzyć. – powiedziała dziewczyna i wymownie spojrzała na moje skrzydła.
Pióro. No jasne. Powoli rozwinęłam skrzydła. Niestety nie było tu zbyt dużo miejsca, abym mogła rozwinąć je w swej pełnej okazałości, ale i tak musiały robić wrażenia, ponieważ usłyszałam ciche westchnienie Randy’ego. Choć tak w zasadzie to żadna pochwała. To wszystko było dla niego nowością, dlatego miał prawo tak zareagować.
Zobaczyłam, jak dwie pary rąk zbliżają się do moich skrzydeł. Jedna chłopaka, druga Eda. Rudy pewnie chciał sprawdzić, czy aby na pewno nie śni. Mężczyzna zaś od razu był chętny wyrywać mi pióro. To było do przewidzenia. Odtrąciłam ich ręce, cofając się przy tym. Jedyną osobą, która ma prawo ruszać moje skrzydła, to tylko i wyłącznie ja sama. W zasadzie mogę się nimi tak naprawdę cieszyć dopiero od niedawna. Kiedyś, w przeszłości, jakby w poprzednim życiu, moje skrzydła ani trochę nie wyglądały tak, jak teraz. Lotki zawsze miałam podcięte, abym nie mogła latać. Wyglądało to bardzo nieestetycznie, ponieważ zawsze obcinano je jakby od niechcenia. Mogłam już nigdy więcej nie latać przez ich głupotę, ale oni się tym nie interesowali. Zdarzało się również tak, że bardzo często miałam je złamane, albo zwichnięte. Kiedy udało mi się w końcu zasmakować wolności, pierwszym, co zrobiłam, była właśnie nauka latania. Lepiej nie pytać ile razy spadłam na ziemię i sobie coś zrobiłam. Ten temat najzwyczajniej w świecie lepiej przemilczeć.
Dlatego właśnie postanowiłam o nie dbać. Są częścią mnie.
Mężczyzna patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem. Wiem, że dla innych moja troska o nie może wydać się idiotyczna. Cóż… niech sobie myślą, co chcą.
Wzięłam głęboki oddech i wybrałam jedno z mniej znaczących piór. Delikatnie przejechałam po nim dłonią, rozkoszując się jego miękkością. Chwyciłam je i delikatnie pociągnęłam, aby je wyrwać. Skrzywiłam się, gdy poczułam lekkie ukucie i wyciągnęłam rękę z piórem w stronę dziewczyny. Ta ostrożnie je wzięła i zaczęła wszystko przygotowywać do rzucenia zaklęcia namierzającego. To, że wiedzieliśmy gdzie potencjalny zabójca mieszkał, na niewiele nam się przydało. Fakt, w jego mieszkaniu moglibyśmy znaleźć jakieś wskazówki, ale wątpiłam, aby sam sprawca jeszcze się tam znajdował.
Przyglądałam się z zaciekawieniem, jak Myrthe przygotowuje się do rzucenia kolejnego zaklęcia. Kładzie moje pióro na środku rozłożonej mapy San Lizele, a na jej rogach rysuje jakieś znaczki. Wyglądały tak śmiesznie, nierealistycznie, że myślałam, iż dziewczyna po prostu zaczęła rysować po tej mapie. Jednak wtedy pióro uniosło się ponad mapę i wskazało jedną z pomniejszych uliczek na obrzeżach miasta. Wszyscy popatrzyliśmy z ciekawością na wskazane miejsce. Tam przecież nic nie było. I kiedy miałam wygłosić tę trafną uwagę, pióro skierowało się na drugi koniec mapy.
- To powinno tak wyglądać? – spytałam, lekko zaskoczona. Przyznam, że nie wiedziałam o tej właściwości moich piór. Choć z tego, co dzisiaj zobaczyłam, mogę śmiało stwierdzić, że jeszcze wielu rzeczy nie wiem.
Nim ktokolwiek zdążył mi odpowiedzieć, pióro znów drgnęło i pomknęło w kolejne miejsce, a po chwili zaczęło wirować wokół własnej osi. Zdumiony wyraz twarzy dziewczyny mówi mi, że to w żadnym stopniu nie powinno tak wyglądać i zdecydowanie coś jest nie tak. Wiedziałam, że moje problemy z przepowiedzeniem przyszłości nie mogą być przypadkowe.
Pióro niespodziewanie rozpadło się i rozpłynęło, pozostawiając po sobie tylko świetliste obłoczki.
- Nie rozumiem tego. – powiedziała Myrthe w zamyśleniu.
- Spróbujmy jeszcze raz. – stwierdził Ed, wymownie spoglądając w moim kierunku. Posłałam mu ostre spojrzenie.
- Nie jestem jakąś tam kurą, którą da się oskubać z piór! – warknęłam
- Uspokójcie się. Coś jest nie tak. To wygląda tak, jakby coś blokowało magię…
- Możemy zrobić krótką przerwę? – spytałam, przerywając dziewczynie wywód. Wiem, że to było nieuprzejme, ale głowa zaraz mi eksploduje i naprawdę potrzebuję chwilki. Na szczęście bez żadnych pytań poparli moją prośbę. Z prędkością światła opuściłam pokój.
Głowa bolała mnie niemiłosiernie, a ból narastał z każdą mijaną sekundą. Musiałam uciec od tego wszystkiego i to natychmiast. Dojdę do siebie i zaraz wrócę. To nie powinno zająć mi zbyt wiele czasu. Chciałam wyjść z budynku, ponieważ czułam, iż muszę jak najszybciej zaczerpnąć powietrza. W budynku czułam duchotę, jakby tlen tam nie docierał.
Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, poczułam, jak chłody wiaterek obejmuje mnie w swoje objęcia i rozwiewa mi włosy. Odetchnęłam głęboko, usiadłam na schodku i schowałam głowę w dłonie, rozmasowując skronie. Tępy ból pulsował mi gdzieś z tyłu głowy, przypominając o niedawnym skoku w przyszłość.
Nie jestem pewna, ile tak siedziałam, cierpliwie czekając, aż ból minie, kiedy usłyszałam ciche kroki za sobą. Odwróciłam się gwałtownie, powodując tylko to, że ból głowy się wzmógł. Cudownie…
- Twoja dziewczyna kazała ci tu przyjść? – spytałam, bo spodziewałam się, kto może stać obok.
- Ona nie jest… Wszystko w porządku? – spytał mężczyzna, spoglądając na mnie z góry.
- Jakby to cię interesowało… - odparowałam.
- Gdyby mnie to nie interesowało, nie pytałbym. Wierz mi.
Zmrużyłam oczy, bacznie mu się przyglądając. Naprawdę ciężko było mi wierzyć w jego słowa. Szybko jednak odwróciłam wzrok, z powrotem kierując go na mało ruchliwą uliczkę przed jego mieszkaniem.
- To nic. Zaraz mi przejdzie. – odwróciłam wzrok.
Pomimo tego, iż na niego nie patrzyłam, czułam, że przygląda mi się. Nie potrafiłam go zrozumieć. W jednej chwili usypia mnie i zostawia nieprzytomną, w następnej zaś przychodzi pod mój dom z bukietem kwiatów. To były tak skrajne różne osobowości, że nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać teraz. Poza tym zawsze uczono mnie, by nie okazywać słabości.
Mężczyzna usiadł obok, a ja napięłam wszystkie mięśnie, przygotowana na wszelkie możliwości czy scenariusze.
Nic więcej nie powiedział. Między nami zapanowała cisza. Żadne z nas się nie odzywało, pogrążone we własnych myślach. Mimo woli naprawdę interesowało mnie to, o czym teraz rozmyśla chłopak. Kątem oka spojrzałam na niego
- Rudy raczej nam się nie przyda. – zaśmiałam się gorzko, przerywając narastającą ciszę.
- Nie możemy…
- Wiem. – weszłam mu gładko w słowo. – Czy naprawdę wszyscy muszą mnie mieć za stworzenie bez serca? Nie to miałam na myśli. Zresztą i tak to jest nieważne.
Nawet gdyby był w pełni sił, nie przydałby się nam. Jakby to wyglądało, jakby zaczął paradować po ulicy w centrum miasta po tym, jak cudownie zniknął. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się pakował mordercy w ręce. Taka akcja mogłaby tylko spłoszyć Szablastozębnego. Poza tym nie po to mu pomagaliśmy, aby znów wpakować go w kłopoty. I to takie, z których miałby niewielkie szanse ujścia z życiem.
Starałam się przypomnieć wszystkie szczegóły, wszelkie informacje, jakie zdołał zdobyć Ed. Wszystko o Kopciuszku i Szablastozębnym. Sposobach mordowania, ofiarach,  miejscach zabójstw. Wiedziałam, że gdzieś w nich musi być zawarta odpowiedź, jak możemy dorwać sprawców, trzeba było ją tylko odkryć. Co łączyło wszystkie ofiary? Wszyscy się zadłużyli i nie zdążyli oddać pieniędzy w wyznaczonym terminie. Mieli stanowić przykład tego, co się dzieje, gdy nie dotrzymuje się umów. No i oczywiście musieli ponieść karę. Surową karę. Z nimi nie było żartów. Jednak co to dla nas mogło oznaczać? Wiemy tylko, że następne morderstwo ma się wydarzyć w przeciągu najbliższych dni i ma być ostatnie. To nasza jedyna szansa na to, aby ich schwytać. Nie znamy celu, ani miejsca. A gdyby tak nakierować ich na nasz cel… Gdyby tak tylko…
- Chodź! – gwałtownie poderwałam się z ziemi i zaczęłam wracać do mieszkania chłopaka. Ten patrzył na mnie lekko zdziwiony, jednak na szczęście szybko poszedł w moje ślady. Oboje szybko weszliśmy do pokoju, gdzie nadal znajdowała się Myrthe i Rudy.
- Mam pewien pomysł. – powiedziałam od razu na wejścu. Jeżeli to miałoby się udać, trzeba zacząć wszystko planować już teraz.
Wszyscy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem i wyczekiwaniem.
- Słuchamy.
- Mówiłeś – skierowałam wzrok na mężczyznę – że wyrok śmierci jest wydawany wtedy, gdy ofiary nie spłacając zaciągniętego długu.
Potwierdzające kiwnięcie głową.
- W takim razie wychodzi na to, że następna ofiara również będzie nieszczęśliwym dłużnikiem.
- No dobrze, ale jak ma to nam pomóc? Nie wiemy kim on lub ona jest i gdzie będzie dokonane morderstwo. Nie możemy patrolować całego miasta.
- A jeśli nie musimy? – teraz to dosłownie wszyscy otworzyli szeroko oczy. – A gdyby tak nakierować ich na wytypowaną przez nas osobą? Wtedy to my będziemy wszystko kontrolować. Będziemy wiedzieć, kto jest celem i gdzie się znajduje.
- W jaki sposób mamy zmienić ich cel? Mamy zaledwie kilka dni.
- Podstawiona przez nas osoba zaciągnie niewyobrażanie wielki dług, będąc przekonaną, że wygra. Jeżeli wszystko przegra, wiadomym będzie, że w przeciągu kilku dni ich nie zwróci, tak, jak obiecała. Myślę, że z automatu taka osoba będzie ich celem, przepuszczając niewyobrażalną sumę pieniędzy. – dokończyłam.
Wszyscy patrzyli na mnie z zainteresowaniem. Czułam się trochę nieswojo, ponieważ nie lubiłam, gdy cała uwaga skupiała się na mojej osobie. Nikt nigdy na mnie nie zwracał uwagi…
- Załóżmy, że zrealizowalibyśmy ten plan. – zaczęłam po chwili zastanowienia Myrthe. – Wszystko byśmy przygotowali, a twój pomysł poszedłby zgodnie z jego założeniem. Jednak jest jedno pytanie. Kto w takim razie miałby odegrać rolę ofiary?
- Ja. – odpowiedziałam jednocześnie z mężczyzną. Nasze spojrzenia się skrzyżowały.

Ezequiel? 

23 cze 2017

Od Horace'go do Erin

- Hmm chyba rozumiem - odparłem.
Zaśmiałem się sam do siebie. Ja w różowym, trochę zbyt ciasnym kombinezonie i kasku. Dziwiły mnie niektóre role, a tu proszę...kto by pomyślał, że coś takiego przyjdzie mi nałożyć? Nie czułem się jakoś źle, było wesoło.
- Dobra, przygotuj się - powiedziała do mnie.
- Robi się - uśmiechnąłem się.
Ruszyliśmy. Dałem gaz do dechy, czy jak to się tam mówi. Zaśmiałem się, dorosły mężczyzna w obcisłym różowym stroju, jakoś nie mogłem się opanować. Było to dla mnie komiczne.

~~~~*~~~~~~*~~~~ 

- Jak było? - zapytała mnie Erin.
- Ciekawe, doświadczenie, tym bardziej w tym kombinezonie - wskazałem na siebie.
- Fakt - zaśmiała się cicho.
Uśmiechnąłem się szeroko.
- Pozwól, że się przebiorę - spojrzałem na nią.
- Jasne, jasne - odparła.
Umknąłem w bardziej ustronne miejsce, rozpiąłem zamek i zacząłem ściągać za ciasny kostium.
Po chwili wróciłem do towarzystwa ubrany w swoje rzeczy, z kostiumem w ręce oraz kaskiem pod pachą.
- Chyba tak mi lepiej - zaśmiałem się - Może skoczymy coś zjeść?
Rzuciłem spojrzenie grupce.
- Czemu nie? - skwitowała jedna z dziewczyn.
- Możemy - powiedział Matt.



Erin? Wybacz, że krótkie .v.

Od Alex'a do Willow

Postanowiliśmy wraz z Lou zjeść coś na prędko w restauracji. Weszliśmy do pierwszej lepszej i zamówiliśmy dania. Usiedliśmy przy dwuosobowym stoliku. Dość krótko czekaliśmy na napoje. Uśmiechnąłem się do blondynki, co ona odwzajemniła.
- Proszę, o to państwa dania - powiedziała ciepło kelnerka.
Postawiła przed nami talerze i odeszła.
- Jest tu całkiem miło - rzuciłem.
- Masz rację - odparła Louise.

~~~~*~~~~~~*~~~~ 

Weszliśmy do mieszkania. Zawsze gdy z nią byłem, nie zwracałem uwagi na innych i otoczenie. Liczyła się tylko Lou.
- Alex - powiedziała moja ukochana.
- Idź do sklepu i kup...- zaczęła wymieniać.
- Dobrze, dobrze - uśmiechnąłem się.
Zabrałem portfel, po chwili została mi też wciśnięta torba na zakupy przez Louise. Zaśmiałem się cicho. Wybyłem z mieszkania i ruszyłem w stronę sklepu. Nie trwało to długo, więc już po chwili przechadzałem się alejkami i szukałem produktów, które kazała mi kupić Lou. Gdy w końcu coś odnalazłem wkładałem to do torby i ruszałem w dalsze poszukiwania, aż nie znalazłem wszystkiego. Ustawiłem się w kolejce. Spoglądałem co jakiś czas na ludzi, którzy mnie otaczali. Odwróciłem głowę i zauważyłem nikogo innego jak Willow.
- Willow? - powiedziałem głośno.
Zacząłem przyglądać się kobiecie uśmiechając się serdecznie.


Willow?

Od Louise do Alexa

Odsunęłam się od Alexa, uśmiechając się słabo przez łzy spływające wartkim strumykiem po moich policzkach. Chociaż tuż po przeczytaniu listu miałam ochotę znaleźć partnera i wtedy porządnie uderzyć go w twarz, teraz chciałam jedynie znaleźć się w jego ramionach. Jednak jeśli by się głębiej zastanowić, solidny policzek nadal mu się należy.
Musiałam przyznać, że to nie najgorszy pomysł i bez namysłu zamachnęłam się, celując tuż poniżej kości policzkowych mężczyzny.
- Najpewniej na to zasłużyłem, ale... - zaczął powoli, a ja szybko wstałam z klęczek. Nie potrafiłam powstrzymać drżenia dłoni, dlatego raz po raz przeczesywałam włosy w nerwowym geście.
- Jak w ogóle śmiałeś wyjść i nie zostawić po sobie nic prócz tego głupiego listu? - mimo ogromu uczuć mną targających starałam się nie krzyczeć. Co prawda mówiłam podniesionym głosem, ale krzykiem nie można było tego nazwać.
Alex nadal siedział z miną zbitego psa, pokornie wysłuchując mojego wywodu. Zawsze uważałam, że to miłe z jego strony, że zgadza się ze mną praktycznie we wszystkim, ale teraz zaczęło mnie to drażnić. Na litość boską, niech cokolwiek powie!
- Lou, wiem, że... - kolejny raz spróbował coś powiedzieć.
- Bez 'Lou" mi tutaj - warknęłam, kopiąc czubkiem adidasa ułożoną z liści kupkę. Doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że nie ułatwiam mu tłumaczenia, ale w tamtej chwili jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. - Alexie Fosher, jesteś największym idiotą jakiego w życiu spotkałam. A spotkałam wielu.
- Po prostu...
- Jednak cię kocham i nie darzę miłością tylko połowy ciebie. Kocham cię całego, takiego jakim jesteś i naprawdę nie obchodzi mnie twoja opinia na temat zasługiwania na mnie. Nie masz prawa decydować o tym za nas oboje - wzięłam głęboki oddech, próbując zebrać ponownie myśli. - Ja również mam wady, a ty je akceptujesz. Ja akceptuję twoje. Na tym to polega, Alex. Skoro teraz uciekasz, co będzie później? Zwiejesz z własnego ślubu?
- Oczywiście, że nie. Posłuchaj...
- Nie. Zastanów się nad tym, Alex. Mam dość niepewności. Niedawno prawie umarłeś, a teraz opuszczasz dom w środku nocy jak... jak złodziej! Skąd mogę wiedzieć czy nie zrobisz tego znowu?
Mężczyzna utkwił wzrok w konarze jednego z drzew, jakby głęboko zastanawiał się nad moimi słowami. Rzucałam w niego oskarżeniami, ale to nie tylko on ucierpiał na swojej ucieczce. Jakaś część mnie też tego nie wytrzymała i po prostu musiałam to z siebie wyrzucić.
- Wracajmy do domu, pogadamy przy śniadaniu - skinęłam głową w stronę samochodu. Szatyn zgodził się ze mną szybkim potaknięciem.
~~*~~
Miętosiłam w dłoniach narzutę, drugą dłonią przekładając kartki w starym, rodzinnym albumie. Przesuwałam wzrokiem po tych starych, ale też nowych fotografiach, na których znajdowałam się ja z Ashley i Zacharym. Uwielbiałam dwójkę swoich siostrzeńców i podczas każdego spotkania uświadamiałam sobie, że brakuje mi takich wesołych duszków w moim domu. Tupotu małych stópek na panelach i plam na stole zrobionych po całym dniu malowania farbami. 
Uśmiechnęłam się pod nosem.

Alex?

22 cze 2017

Od Ezequiela do Chelsea

   Po wielu namowach sąsiadki; pani Peterson, postanowiłem w końcu wybrać się do kina. Budynek stał nie daleko od centrum, więc zaparkowałem Charlotte na ogólnym, bezpłatnym parkingu. Tak, wiedziałem, że to był niesamowity przełom w moim życiu. Życie Caromsa stanowiło mój pierwszy cel, wychwalany przez kobiecinę na lewo i prawo. Pisała o nim nawet recenzje na swoim ukochanym blogu z grafikami świnki morskiej swojej córki. Ale czy jednak okażę się wart mojego zachodu?
   Wszedłem do wnętrza, a okazało się ono typowe dla tego rodzaju przybytków w stylu retro. Pełno czerni zmieszanej z czerwienią, zwłaszcza na fotografiach znanych ludzi z branży aktorskiej. Typ w przebraniu King-Konga, Charlie Chaplin wraz z Marilyn Monroe. Czy mogło być kiedykolwiek cudowniej? Tak, gdybym na przykład nie posłuchał się jej, dał sobie spokój w utrzymywaniu pozytywnych więzi sąsiedzkich i po prostu poszedł z Blairem na zimnego browara jak co piątek. Zawsze musiałem coś odstrzelić akurat wtedy, kiedy najmniej było to wówczas potrzebne. No ale dobrze, zmiana rozrywki raz na jakiś czas nikomu jeszcze nie zaszkodziła... Chyba. Ruszyłem w stronę kas, a za nimi właściwie nie było nikogo, oprócz tej drobnej budowy blondynki. Wyglądała mi na minimalną dziewiętnastkę, poza tym na pewno się skądś tutaj przeprowadzała. Była niższa ode mnie o całe dziewiętnaście centymetrów, więc wydawała mi się z natury drobna, jednak przy bliższym spotkaniu okazała się dość wysportowana. Kobaltowe oczy wydawały się rozpraszać mnie zupełnie, dlatego nie zauważyłem od razu, iż to był jej pierwszy dzień. Spoglądała co rusz na cennik po moim: "Jeden bilet na Życie Caromsa". Do tego miała przecież plakietkę, że się uczyła. Nie rozumiałem zbytnio mojego rozkojarzenia, zanim nie dotarło do mnie, iż jest ono głównie wywołane tym, że dziewczyna miała doprawdy nietypową aurę. Nie była jakąś tam nadnaturalną, typu wampir, wilkołak czy od biedy demon. Widziałem tą barwę tęczówek na polichromowanych ścianach antycznych budowli, które zwiedziłem, ponad to obserwowały mnie z grimoire mojego ojca w rozdziale o innych rasach, które mogą stanowić dla nas zadanie do przeprowadzenia Sądu Ostatecznego.
   Blondi była córką Zeusa.
   Pół bogini z jakiś smutnych powodów została zmuszona do pracy na własną rękę, a nie w specjalnym dlań obozie. Wiedziałem, że herosi jej pokroju zbierają się tam w licznych grupach, aby móc wspólnie się zapoznać, a do tego szkolić. Po cichu żałowałem, że nie istniało nigdy coś takiego dla dullahanów, ale to były tylko farmazony tej dziecięcej części mnie, co nigdy nie potrafiła dorosnąć.
-10 funtów poproszę.- mruknęła dość ładnym głosem. Mogłaby śpiewać.
-Dzięki.- odpowiedziałem jej, dając wyliczoną ilość pieniędzy, a potem zabierając wydrukowany bilet.



   Film nie był zły, ale porywający też nie. Biografia w kilkudziesięciu scenach raczej nie porywająca do niczego, oprócz przemyśleń nad własnym i protagonisty życiem. Brakowało mi tam jakiejś iskierki, czegoś, co ożywiłoby postać. No nie wiem, cokolwiek. Był taki... Przytłoczony tym wszystkim, co go otaczało. Zupełnie tak jak... Pokręciłem głową, wychodząc z sali śmierdzącej wysypanym popcornem. Jak ja. Starając się wyrzucić wszystko, co zobaczyłem, wychodziłem z sali zamyślony. Nie zauważyłem, jak ta sama Blondi po cichu zaczęła wdrapywać się po schodach, aby posprzątać ten syf. Obejrzałem się ostatni raz przez ramię, zanim nie pojąłem, iż znowu się nań gapiłem. Coś mnie w niej cholernie fascynowało, tylko nie wiedziałem, co. Przecież to była kolejna, zwykła dziewczyna ze swoim bagażem przeżyć, trudności życiowych. Może właśnie podobnych do moich? Ciekawiło mnie, czy kiedykolwiek byłaby w stanie... Nie, przestań. Ostatnio za dużo już osób nawciągałeś we własne życie. Ta biedaczka też ma swoje. Nie utrudniaj jej tego.
   Wszedłem do toalety męskiej. Właściwie tylko w celu zaszycia się przed resztą personelu. Intuicja gnębiła mnie jak diabli. Nie wiedziałem już do reszty, czy była ona moim następnym zadaniem, czy nie. Nie przypominała morderczyni, a z jakiegoś konkretnego powodu mój wewnętrzny kompas na zło przy niej zupełnie oszalał, zaczął się kręcić, po czym finalnie wskazał na nią.
   Nie powinno jej być w tym mieście.
   Tylko... Dlaczego?
   Postanowiłem jakoś odpowiedzieć sobie na to pytanie po przemyciu twarzy zimną wodą.   Spojrzałem na siebie w lustrze. Na ciemności tego wszechświata, miałem już dwadzieścia pięć lat. Dwudniowy zarost. Wory pod oczami od pracy po nocach i treningach z Van Goghiem. Do tego jeszcze miałem na karku anielicę, którą musiałem bezpiecznie przeprowadzić przez śledztwo, a przede wszystkim udawać wspaniale się czującego tak, by Myrthe już nie podejrzewała mnie o powiększanie się blizny. Już raczej rany. Jeszcze ścigał mnie archanioł Gabriel. Blondi o melodyjnym imieniu Chelsea nie powinna w żadnym stopniu mnie zastanawiać. Wyszedłem z łazienki, ponownie wbrew wszystkiemu ją spotykając na korytarzu.
-Lokal jest już zamknięty, co ty tu robisz?
-To właściwie dobre pytanie.- przyznałem ze szczerą bezpośredniością. -Bo ja sam też chciałbym to tak naprawdę wiedzieć.
   Odsunęła się o krok, mrużąc oczy.
-Kim ty jesteś?- jej nieufność, a także ruchy wskazywały na dobre przeszkolenie.
-Pół łowcą pół nadnaturalnym. Ciężko to sprostować bez opisywania tego w wielu zdaniach złożonych. Nie zrobię ci krzywdy, o to nie masz się co martwić. Nie gramy w filmie, w którym jakiś facet pojawia się znikąd, żeby zgwałcić niewinną dziewczynę.
   Żadne z nas nie zaśmiało się na mój żart.
-Ale będę już wychodzić, w końcu jeszcze przeze mnie możesz stracić szansę na pracę.- wzruszyłem ramionami, kierując się do wyjścia.
-Ed St. Claire?- zapytała z lekkim niedowierzaniem.
-Och, masz dobry słuch.- zauważyłem. -Słuchałaś?
-Nie ja.- przyznała, kiedy odwróciłem się do niej przez ramię. -Ale ktoś kiedyś coś puszczał w mojej dawnej szkole. Masz taki dziwny akcent, jakby z Irlandii i jednocześnie Hiszpanii. Nigdzie bym tego nie pomyliła...
   Uśmiechnąłem się połową twarzy.
-Całkiem nieźle jak na pół boginię.
   Trochę zbladła, pojąwszy, iż wiedziałem o niej już coś więcej, niż tego chciała.
-Jutro grają Jeźdźca Bez Głowy/ Sleepy Hollow. Jest znacznie lepsze od tego, co oglądałeś dzisiaj.- zmieniła nagle temat, nawet dość płynnie.
-Polecała mi to sąsiadka po menopauzie, może dlatego.- w końcu udało mi się ją choć trochę rozbawić, bo parsknęła. -Ale dobrze wiedzieć. Spróbuję dzięki tobie jeszcze raz przekonać się do kina.
   Uśmiechnęła się lekko. Skinąłem jej głową na pożegnanie, wychodząc i udając się na parking.

Chelsea?

Od Ezequiela do Aurayi


   Istniały błędy, które popełniałem i te, jakich nie uznawałem za błędy. Było ich zbyt wiele, aby móc je zliczyć, czy je od tak po prostu opowiedzieć. Większości z nich nie żałowałem, uznając za przeszłość, która musiała dać narodziny teraźniejszości. Były to przeszkody, przez jakie przeskakiwałem nie czysto, wymierzając sprawiedliwość w niekonwencjonalne sposoby. Pozbywałem się przy tym ludzi z własnego życia, aby móc w spokoju egzystować w samotności, pozwalając im tylko co jakiś czas migać niczym gwiazdom na niebie; z daleka. Stanowiło to jedyne wyjście dla kogoś takiego jak ja.
-Ezequielu, przerażasz mnie.
   Oderwałem wzrok od podłogi, aby przyjrzeć się twarzy kobiety oświetlonej blaskiem monitora.
-O co chodzi?- wyrwała mnie z zamyślenia.
-Twoje milczenie jest złowróżbne. Tak, jakbyś nagle stracił całe swoje wielkie ego.
   Uśmiechnąłem się połową twarzy, zakładając ręce na klatce piersiowej.
-Lepiej mi powiedz, czy coś znalazłaś z wyników badań próbek krwi, jakie ci sam przyniosłem. No i nagrań.
-Mam trzech podejrzanych o prawie zabójstwo twojego Rudego.- jej szare oczy omiotły mnie taksującym wzrokiem, nie mogącym uwierzyć, że moją reakcją jest jej brak. -Coś poszło nie po twojej myśli?
-Nie, wszystko zgodnie z planem.- westchnąłem, odklejając się od ściany.
   Właśnie to mnie martwiło najbardziej. Może spodziewałem się jej magicznych sztuczek namierzających. Przepowiedni, na podstawie której znalazłaby mnie szybciej, niż mogłem się tego spodziewać. Pościgu na śmierć i życie, a potem bitwy ze skrzydlatą wysłanniczką Niebios o to, kto szybciej z nas znajdzie sprawcę morderstwa. Na pewno nie ciszy wypełnionej oczekiwaniem na jej ruch. Nie chciało mi się wierzyć w to, że się poddała. Duch walki, którego widziałem w jej oczach nie pozwoliłby tego porzucić od tak.
-Co z chłopakiem?- nie udawała nawet zmartwionej.
-Śpi. Niech wypoczywa. Znowu kogoś uratowałem ze szponów śmierci... Mam tego dość.- wyjąłem paczkę papierosów z zapalniczką, żeby odpalić jednego z nich. Następnego dnia Szablastozębny miał go zabić w szpitalu podając się za jego ojca.
-Bycia bohaterem czy dupkiem?
   Zaśmiałem się gorzko.
-Na świecie musi istnieć coś takiego, jak złoty środek. Jestem jego szlachetnym przykładem.- wyznałem bez cienia skromności.
-Przypomnij mi, kiedy zaczniesz przejawiać swoją szlachetność, bo raczej jest to taka sama legenda, jak cała reszta smoków czy tam jednorożców.- uśmiechała się szczerze rozbawiona, zawiązując swoje czarne włosy w kok.
-Obiecuję cię o tym powiadamiać na bieżąco. Wolisz zdjęcia, czy nagrania głosowe?- wypuściłem z ust obłok tytoniu.
   Zaczęła się śmiać.
-Możesz oba, to będzie najciekawsza opcja. Zobaczyć coś na własne oczy, a do tego jeszcze usłyszeć twój cudowny komentarz wykonany tym śpiewnym głosikiem...!- pokręciła głową z niedowierzaniem. -Wracając jednak do podejrzanych...
   Na ekranie ukazały mi się trzy zdjęcia mężczyzn z podpisami, numerami, całym tym syfem, który ona potrafiła tylko ogarnąć.
-Nigdy w życiu nie przypuszczałbym, że znajomość z tobą może przynieść takie efekty w przyszłości.- Myrtice nie dość, iż była dobra w łóżku, to jeszcze inteligentna jak diabli. -Schakowałaś cały kretyński system zabezpieczeń, po czym włamałaś do archiwów z posterunku Scotta z taką samą łatwością, jak do Pentagonu. Istnieje coś, co mogłoby cię powstrzymać?- oparłem dłonie o blat biurka.
-Tak, bomba z wirusem. Tego nikt z nas by nie przeżył, nawet taki stuknięty dullahan.- przełączyła na drugi ekran nagrania z wieżowca, aby móc mi ukazać sposób, w jaki poruszał się Szablastozębny. Co więcej, udało jej się zwiększyć rozdzielczość kamery miejskiej, dzięki której mieliśmy również fragment twarzy, który dopasowała do fotografii. -Ale teraz pora na moje, jak to określasz: "czary- mary".
-Niech kurtyna poleci zatem w górę.- machnąłem ręką zachęcająco.
-To nie takie proste, jak ci się wydaje.- pokręciła głową, -Ta twoja nowa ślicznotka będzie nam potrzebna.
   Spojrzałem na nią w chwili pełnej napięcia. Nie wspominałem jej o Aurayi, ani nawet nie opowiedziałem o tym, skąd i jak wszystkiego się dowiedziałem. Uniosłem lewą brew, żądając w ten sposób wyjaśnień.
-Kamery, mój drogi. Ciągle dajesz się nabrać na ten sam chwyt. Będę musiała cię nauczyć lepiej się kamuflować w tłumie.
   Byłem szczerze przekonany, iż wszystkie umiałem omijać na czas. Najwyraźniej Myrtice za każdym razem wyprzedzała mnie o krok, ładując gdzieś w San Lizele swój własny sprzęt szpiegowski. Zaczynałem czuć się przez nią osaczony...
-Jakby na to nie spojrzeć, zdążyłem w dość dyskretny sposób powiedzieć jej, że nie powinna mieszać się w te sprawy. Musiałem ją... Uśpić. Była znacznie silniejsza ode mnie, a poza tym żadne rozsądne argumenty by do niej nie przemówiły. Nie patrz się tak na mnie, Myrtice. Anioły na karku istot takich jak ja to nie tylko super kumple, ale też przepustka do przedwczesnego Czyśćca.
   Przygryzła wargę, przyznając mi w ten sposób rację. Pamiętała, jak musiała mnie zszywać po spotkaniu z jednym z nich. Nie wyglądałem wtedy dość ciekawie, musiałem to sam przyznać przed sobą.
-Wydaje mi się mimo wszystko, że ona została urodzona na Ziemi. Nie jest pokroju twojego dawnego znajomego... Inaczej nie stałbyś tu przede mną w jednym kawałku.- próbowała brnąć dalej.
-Wykorzystaj inne zaklęcie namierzające, bez potrzebnego do niego pióra anioła.- odwarknąłem, uderzając pięścią w blat.
   Zesztywniała. Wiedziała, że miałem powód ku temu, by wybuchnąć. Nie spojrzała na mnie, chcąc, bym przeprosił za wybuch. Nie zrobiłem tego. Wyprostowałem się nad nią. Ona też nie przeprosiła. Przełknęła głośno ślinę.
-Dziękuję za pomoc, Myrtice.- postarałem się usunąć z tego chłód, jaki gościł w moim głosie od zawsze.
-Blizna się powiększyła?- spojrzała znacząco w kierunku mojej szyi, a ja się za nią złapałem w odruchu obronnymi.
-Nie.- skłamałem pół tonem.
   Jedyne, czego tak naprawdę teraz pragnąłem, to w spokoju wypalić papierosa na zewnątrz. Zszedłem po skrzypiących schodach szopy. Przeszedłem obok boksu Van Gogha, a po chwili znalazłem się na zewnątrz. Słońce chyliło się już ku zachodowi, co zwiastowały pomarańczowo różowe chmury. Korzystając ze samotności, pozwoliłem sobie na krótki, zdławiony szloch. Ciężar, który nosiłem na ramionach, samotność, brak zrozumienia oraz czasu, przytłoczenie natłokiem tego wszystkiego sprawiało, że czułem się coraz słabszy. Zgniotłem papierosa czubkiem buta, wpychając go pod ziemię. Nerwowo rozluźniłem krawat, czując tylko i wyłącznie ból. Rana ropiała, krwawiła, ogólnie rzecz ujmując; babrała się, przyklejając do miękkiego, chłonnego materiału. Powiększała się z dnia na dzień, sygnalizując nadejście czegoś, czego nic nie mogło powstrzymać. Jesteś jeszcze człowiekiem- przypominałem sobie w takich sytuacjach. Nie zapominaj o tym, że jeszcze żyjesz. Czujesz. Oddychasz. Nie umarłeś za życia, aby stać się do reszty potworem. Paradoksalnie przypomniałem sobie dzisiejszy poranek. Sposób, w jaki pachniały włosy Aurayi, kiedy odkładałem ją na jej kanapę. Miała kogoś, kto ją chronił. Była bezpieczna. Nie powinna tak głupio ryzykować własnego życia. Potrząsnąłem głową, żałując tego, jak ją potraktowałem. Była sama z tym wszystkim, co ją niszczyło co więcej, nie dawała nikomu sobie pomóc. W jednej, głupiej kwestii byliśmy tacy sami.
   Przeżywaliśmy upadki w odosobnieniu, odpychając cały świat.



   Obudziły mnie promienie słoneczne. Miałem płytki oddech. Tak naprawdę nie spałem, tylko drzemałem. Był bardzo wczesny świt, mogła być to nawet czwarta, ale nie obchodziło mnie to. Nie potrafiłem spać. Czułem zwiększający się upływ czasu, a do tego kanapa z Ikei była niewygodna. Rudy spał w moim łóżku, nadal próbując dojść do siebie. Szczęście, że miałem w piwnicy jeszcze sprzęt medyczny, a sam byłem wykształconym lekarzem, inaczej dzieciak by mi zszedł już dawno temu, jeżeli nie ja przed nim.
-Zrobiłam ci kawę.- Myrtice znikąd była w mojej kuchni i faktycznie zrobiła to, co powiedziała. Poczułem zapach kofeiny, ale wiedziałem, iż i tak nic nie byłbym w stanie przełknąć.
   Nie czułem już nawet głodu.
-Ile czasu ci zostało?- miałem dość jej obecności. Przede wszystkim tego, że musiałem już teraz stanąć twarzą w twarz z prawdą.
-Tydzień.- wychrypiałem zaspanym głosem. -Nie chcę nic pić, ani jeść.
   Powoli przestawał do mnie należeć. Za tydzień zapomnę jak brzmiał, kiedy śpiewałem. Będę miał tylko nagrania. Krótkie urywki ciężkiej pracy przypominające o grzesznym życiu. Było warto dla nich żyć. Mieć te wspomnienia, choćby i najgorszego haju czy kaca podczas ich robienia. Gdzieś byłem, coś stworzyłem.
   Istniałem jako Ed St. Claire i byłem niezwyciężony.
-Powiedz mi, jakie kwiaty są najlepsze dla kobiet?
   Tego się nie spodziewała.
-To zależy od jej gustu.
   Miałem już jakiś trop.



   Zaczynał się weekend nadchodząc wielkimi krokami. Nie musiałem iść zatem po wstaniu z kanapy od razu do łazienki ubierać swój fartuch, a potem jechać do prosektorium, tylko do kwiaciarni. Miałem na sobie czarno czerwoną koszulę w kratę z wysoko postawionym kołnierzykiem i standardowym krawatem w czerni, zasłaniającym cienki bandaż na ranie wokół mojej szyi, luźne jeansy, a ciemno szare Conversy dudniły mi o beton w rytm moich kroków. Do tego nie rozstawałem się z moim niedbale zarzuconym płaszczem, a co najważniejsze w słoneczną pogodę: czarnymi Ray-Banami na nosie. Wszedłem do przybudówki pobliskiego domku z cegieł, gdzie za ladą siedziała urocza staruszka w miętowym swetrze założonym na lawendowej koszuli. Jej siwe włosy przypominały mi o tym, że nigdy takich nie dostąpię. Nie pomarszczę się na twarzy. Setki lat będą mi mijać niczym zamknięcie czy otworzenie drzwi; właściwie bez większego znaczenia.
-Dzień dobry, w czym mogę panu służyć?
   Poproszę zwykłe, śmiertelne życie.
-Ma pani bukiety na specjalne okazje?- zapytałem najłagodniej jak tylko potrafiłem. Była przerażona moją wysokością, więc musiałem ją jej jakoś zrekompensować.
-To zależy.- uśmiechnęła się promiennie. -Chce pan wyznać miłość, czy się już oświadczyć?
   Odchrząknąłem, poprawiając krawat.
-Przeprosić.
-Och...!- wyrwało się jej. -Białe róże to symbol nadziei. Natomiast...
   Zaczęła wymieniać nazwy, do których nie potrafiłem przypiąć obrazka. Czułem się jak ostatni kretyn, naprawdę. Mój głupkowaty uśmiech jej to chyba zdradził.
-Niech się pan zda na mnie.- zamachała przepraszająco dłońmi i zabrała się do pracy.
   Przyglądałem się w skupieniu, jak starannie dobierała te co ładniejsze okazy różnorakich roślin do bukietu. Róże stanowiły jego centrum, dookoła było jednak znacznie więcej innych gatunków. Nie umiałem w tym odnaleźć na pozór jakiejkolwiek logicznej zasady, po prostu dobierała według własnego gustu oraz uznania. To matematycy zwykli nazywać czymś nielogicznym, a co więcej niepojętym tak jak sztuka. Fascynowało mnie to, dotykając mojej zbryzganej krwią duszy do samego, czarnego dna. Chciałbym móc tam przychodzić, właśnie tutaj do tej staruszki, móc malować to, co ona sama stworzyła. W jakiś dziwny sposób ubogacało to mnie wewnętrznie. Związała swoje dzieło aksamitną wstążką o barwie różanych pereł. Generalnie w samym zbiorze dominowały barwy zimne; od bieli, poprzez błękity, jasne róże i jeszcze jaśniejsze fiolety. Bukiet był taki... Delikatny w odczuciach. Gdzieś w jego głębi ukazywały się także kolce przypominające o jego dzikiej naturze, że nie miał nigdy stanowić ozdoby, a broń. Kojarzył mi się z Aurayą, więc mógłby się jej spodobać. Taką przynajmniej miałem cichą nadzieję. Sprzedawczyni podała mi skromną cenę, a ja dałem jej cały banknot setki. Gdy sięgała już do głębi swojej zabytkowej kasy z wystającymi guzikami, tylko pokręciłem głową.
-Reszty nie trzeba.- po czym zamaszystym krokiem ruszyłem w stronę wyjścia. -Do widzenia.
-Do widzenia, proszę pana.
   I wtedy ostatni raz dzisiejszego dnia usłyszałem piękne dzwoneczki wiszące nad drzwiami jej sklepiku...
   Dzięki temu, że kwiaty miały przypięty jakiś śmieszny, mały zbiorniczek, nie wysychały od razu podczas dość długiej podróży do San Lizele. Charlotte odpaliła kolejny bieg, przyspieszając. Intuicja podpowiadała mi, iż coś będzie nie tak, dlatego uzbroiłem się w sztylety na moim pasie, przy którym znajdowała się również kabura na srebrny pistolet. Zaparkowałem pod blokiem znanej mi anielicy, czując gwałtownie czyjąś obecność.
   Łowczyni w czarnej pelerynie stała na szczycie budynku Aurayi. To przed tym James ją chronił poprzez ciągłą ucieczkę. Oboje byli przecież nadnaturalni tak jak ja. Chwyciłem za bukiet i brawurowo wyszedłem z mojego camaro, trzaskając drzwiami tak, by mnie na pewno usłyszała. Nieznana kobieta zeskoczyła z dachu, lądując kilka metrów tuż przede mną z kocią gracją.
-Poczekasz, mam robotę.- rzuciłem w stronę bukietu, kładąc go na masce samochodu.
   Kobieta rzuciła się biegiem w moją stronę, dobywając błyskawicznie pistolet. Kule, które pomknęły w moją stronę, odbiły się rykoszetem od mojej szabli, podczas gdy ich reszta została przecięta na pół. Ta biała broń pojawiała się jako pierwsza w chwili zagrożenia, wzywana przez moją magię we krwi. Łowczyni rozpoznała lśniący, celtycki napis na klindze, kiedy odbiły się od niego promienie słoneczne, więc stanęła jak wryta.
-Dullahan.- wymamrotała z szokiem. -W San Lizele. To niemożliwe...
-Nie lubię tego słowa, jest zbyt ograniczające.- wyznałem ze złośliwym uśmieszkiem.
   Parsknęła.
-Nie zostało was zbyt wielu, z resztą do kogo ja to mówię. Nie jesteś jeszcze w pełni jednym z nich...
   Nabrałem powoli powietrza, aby powstrzymać się przed zabiciem jej na miejscu.
-Możesz stąd spadać. Teren jest czysty.- zmrużyła brwi z niedowierzaniem. -JAZDA!
   Zabrała swój tyłek w troki, znikając mi z pola widzenia. Pod wpływem emocji zapomniałem oszczędzać struny głosowe, dlatego odbiło się to na nich w dość mocnym stopniu. Pulsujący ból był przez pół minuty nie do zniesienia. Wróciłem do pojazdu. Otworzyłem bagażnik i wyjąłem z niego małą skrzynkę, którą postawiłem na dachu, a z niej z kolei strzykawkę. Podałem sam sobie środek przeciwbólowy zanim poszedłem na spotkanie z Aurayą prawdopodobnie ostatni raz w tym życiu.
-Macie być przekonujące.- pocieszyłem rośliny, choć bardziej samego siebie.



   Zaczaiłem się na anielicę tuż przed jej drzwiami. Kiedy nagle wyszła prawdopodobnie w tym samym celu, co wczoraj, wyszedłem z cienia. Natychmiast dobyła sztylet i wymierzyła go w moje serce.
-CO. TY. TUTAJ. ROBISZ?!- nie była nastawiona do mnie zbyt przyjaźnie, ale sam sobie nawarzyłem tego piwa, to teraz miałem.
-Przyszedłem przeprosić cię za to, co ci zrobiłem. Musiało być ci niedobrze przez znacznie dłuższy okres czasu, niż tego chciałem. Trochę przesadziłem z zaklęciem. Dlatego przepraszam.- nie chciałem, by wyszło to zbyt sztucznie, a mój głos dawał z siebie ostatnie podrygi.
   Auraya podeszła do mnie. Wymierzyła siarczysty policzek. Ale kwiaty ostatecznie wzięła, szczerze zaskoczona tym obrotem spraw. James pewnie nie dał jej możliwości chadzania z chłopcami gdziekolwiek by chciała, toteż był dla niej uzasadniony szok.
-Nie mam powodu, aby ci ufać tak jak ty mi. A mimo to wróciłeś, żeby przeprosić za to jak się mnie pozbyłeś z całej tej sprawy...
-Nie mogłem pozwolić, żebyś tak głupio ryzykowała swoje życie. Nadal nie mogę.- wszedłem w jej zdanie. -Na cholerę ci to wszystko, skoro możesz wieść spokojne życie bez tego?!
   Na prawdę nie potrafiłem tego zrozumieć.
-Nigdy nie będę wieść spokojnego życia.- odparowała zobojętniałym głosem. -Nie po tym, co przeżyłam. Jak to się na mnie odbiło...
   Nie patrzyła na mnie, ale szybko z powrotem zwróciła się w moją stronę, patrząc mi hardo w oczy.
-Chcę go znaleźć za wszelką cenę. Z tobą, czy bez ciebie.- warknęła przez zaciśnięte zęby ostatnie zdanie. -Ale go znajdę, choćbym miała poświęcić to, co teraz mam.
   Wiedziałem, że nie byłem już w stanie jej zatrzymać. Jedyne, co mogłem zrobić, to zamortyzować jej wybryk, czy w razie czego upadek. Być z nią. Chronić tak, jak James, kiedy jeszcze mu na to pozwalała. Tak, zauważyłem przez niedomknięte drzwi brak jego rzeczy po kątach. Gdzieś te torby musiały pójść, czyż nie?
-Dobrze, w takim razie współpracujmy.- postanowiłem pójść z nią na układ. -Ty wiesz o mnie coś, co wolałbym, żeby nie było rozpowiedziane. A ja wiem coś o kimś, kto cię ściga. Dlatego James tak kurczowo cię chronił. Ty będziesz milczeć, a ja opowiem ci o mojej najnowszej znajomości po wszystkim. Do tego dam ci zniszczyć źródło zła zgodnie z twoją wolą. Idziesz na to?
   Anielica przyglądała się przez moment bukietowi w zamyśleniu, chociaż oboje znaliśmy jej odpowiedź.
-Tak. Ale następnym razem kopnę cię w kroczę, jeśli spróbujesz mnie uśpić.
   Uśmiechnąłem się całą twarzą. Podobał mi się jej duch walki i tupet.
-Zgoda.
-To ponowię pytanie: Gdzie teraz idziemy?- uniosła brwi pytająco.
-Najpierw włóż kwiaty do wazonu, potem przejedziesz się ze mną do mojego domu.- wzruszyłem ramionami.
-Tak bez pierwszej randki?- lubiła łapać mnie za słówka.
-Można to tak określić.



   Po wejściu do mojego skromnego lokum, Auraya rozejrzała się z zaciekawieniem.
-Wprowadziłeś się niedawno?
-Jakieś dwa miesiące temu.- wzruszyłem ramionami na kartony.
   Nie skomentowała mojego chaosu, ale po jej minie wywnioskowałem o zniesmaczeniu. No cóż, kamieniczka z zewnątrz, owszem, była zadbana, ale wewnątrz to zupełnie co innego. Nagie żarówki. Świeżo otynkowane ściany. Brak podłogi wyłożonej kafelkami, czy deskami, w zasadzie czymkolwiek, bowiem jest tylko beton. W niektórych miejscach można było jeszcze znaleźć podarte instrukcje ze złożonych niedawno kilku szafek i blatów. Przetarła twarz dłonią. Ze sypialni wyszła Myrtice, niosąc na rękach naręcze składające się z ręczników, a nań tacy z jedzeniem. W zasadzie to talerzami po jedzeniu, bo znajdowały się na nich okruszki.
-Rudy zjadł twoje śniadanie i wypił właśnie kawę.- rzuciła od niechcenia, wyjaśniając.
-Kim ona jest?- zapytała od razu anielica po mojej lewicy.
-To Myrtice. Myrtice, to Auraya. Jesteśmy drużyną dobra przeciwko złu.
-Jak Młodzi Tytani, albo Klan Na Drzewie.- zaśmiała się Myrtice.
-X-meni.- odwarknąłem stanowczo.
-No dobra, tak też spoko, Fred.- powiedziała, po czym ruszyła do aneksu kuchennego w salonie.
-To jak ja jestem Fred, to ty jesteś Welma, a Auraya jest Dafne.
   Myrtice rzuciła naczynia z impetem do zlewu.
-JAK MOGŁEŚ DAĆ JEJ TĄ ŁADNIEJSZĄ?!- wykrzyczała, dobudzając całą okolicę.
   Zaprowadziłem nową członkinię wbrew woli Myrtice do ofiary przestępstwa, a ta z niedowierzaniem obrzuciła rudowłosego chłopaka wzrokiem. Ten w odpowiedzi zmrużył brwi ze brakiem jakiegokolwiek zrozumienia tajemniczym rozmnożeniem nas wszystkich. Przed chwilą przecież opiekowała się nim tylko jedna pielęgniarka... A teraz nagle jest ich troje. Opowiedziałem zebranym wszystko, co sam zdążyłem się dowiedzieć, a Randy (bo tak nazywał się Rudy) dokończył to opowieścią o Kopciuszku i Szablastozębnym. Auraya siedziała na stoliku nocnym, zdjąwszy mój budzik, Myrtice na łóżku tuż obok nóg Randy'ego, a ja stałem nad nimi wszystkimi niczym góra.
-Czyli macie już wytypowanych trzech podejrzanych, ale potrzebujecie mojego pióra i jego umysłu, żeby dowiedzieć się który z nich to zabójca.- podsumowała anielica.
-Tak, ale ja muszę przy tym być.- dodałem od siebie.
-Fred jest chodzącym wykrywaczem wszystkiego, co niegodziwe, a w tym i kłamstw. Jeżeli Randy zacznie kłamać, aby kogoś kryć, on będzie wiedział co i w jakim momencie.- wyjaśniła Myrtice, rozkładając na kołdrze mapę San Lizele, którą posypała dookoła solą zmieszaną z popiołem.
-Kim wy do cholery jesteście?- Randy był pozbawiony wiedzy o nadnaturalnych.
   Kolejnym krokiem było rozłożenie przez nią kart tarota po przetasowaniu.
-Ciężko to określić.- przyznała Auraya. -Ale powszechne jest: nadnaturalni.
-Ja jestem tylko człowiekiem, który wie.- sprostowała Myrtice. -To oni są ci od mocy. Skoro już o tym mowa, to Fred...
   Nie musiała nic więcej mówić. Podszedłem, aby przebić swój opuszek palca igłą, którą mi podała. Kropla spadła na mapę, zatrzymując się niczym rtęć i pozostając maleńką mazią, zamiast się wchłonąć. Zamknąłem oczy, pozwalając, aby cząsteczki wokół nas zaczęły się poruszać, ale głównie skupiły na kropli. Ta z kolei zaczęła przyciągać do siebie sól z popiołem, przemieszczając się po mapie niczym magnesy tworzące coś w rodzaju drogi kropli.
-Czy to jest magia?- zapytała pół głosem Auraya.
-I tak i nie. Nie jestem typowym czarodziejem.- mruknąłem w odpowiedzi. -Tylko kimś znacznie silniejszym.
   Karty zaczęły się same tasować, a po tym ułożyły w odpowiedniej kolejności. Auraya doznała dziwnego uczucia podobnego przebłyskowi wizji. Myrtice też już wiedziała co mniej więcej się stanie. Co więcej, wiedzieliśmy gdzie prawdopodobnie mieszka zabójca. Randy wskazał na zdjęciu mężczyznę, który najbardziej mu przypominał Szablastozębnego, a ja wiedziałem, iż nie skłamał.
-Powiedz nam, co zobaczyłaś.- powiedziałem po dłuższej ciszy do brunetki.
Auraya?

Od Leona do Willow

Spojrzałem podejrzliwie na dziewczynę przede mną. Wyglądała na zbyt przestraszoną i niewinną, żeby być łowcą. Znaczy, wiem, że pozory potrafią mylić, ale zbyt szybko nie zaufam osobie, która oskarża mnie o bycie mordercą.
- Jestem Leon - przedstawiłem się szybko, upewniając się jednak, że pistolet nadal znajduje się na swoim miejscu. - Co ty tutaj robisz o tej godzinie? - spytałem, patrząc jak kobieta nerwowo odgarnia włosy z twarzy.
- Nic specjalnego, patrolowałam - powiedziała nieco spokojniejszym głosem niż wcześniej. Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
- Brzmi nieźle, ale ta okolica jest taka sobie, zwłaszcza o tej porze. Masz szczęście, że rzeczywiście spotkałaś mnie, a nie jakiegoś mordercę - westchnąłem. - Powinnaś wracać do siebie - zasugerowałem. Dziewczyna zlustrowała mnie wzrokiem.
- Nie, że byś sobie nie poradziła czy coś - wybąkałem szybko i zakryłem twarz dłonią. Na twarzy rozmówczyni pojawił się lekki uśmieszek. Przez chwilę wydawało mi się, że chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Spojrzałem na nią wyczekująco. Wyglądała, jakby nie wiedziała co zrobić, jednak widząc moje spojrzenie westchnęła.
- Zgubiłam się - powiedziała szybko, uciekając wzrokiem na ziemię. Tym razem ja się lekko uśmiechnąłem.
- Mogłaś mówić od razu. Zaprowadzę Cię. Gdzie mieszkasz? - spytałem a dziewczyna milczała i spojrzała na mnie nieufnie. Podrapałem się zakłopotany po karku.
- Odprowadzę Cię do centrum? - zaproponowałem, a Willow kiwnęła głową, nadal spoglądając na mnie podejrzliwie. Ruszyłem powoli w głąb uliczki, wskazując żeby poszła za mną.
- Spokojnie, nie porwę Cię. A gdybym próbował, nie było by to zbyt rozsądne, bo tam jest komisariat policji - powiedziałem i pokazałem palcem budynek, który znajdował się przed nami. Dziewczyna zaczęła za mną podążać, zaciskając nerwowo dłoń na nadgarstku.
- Więc, jak zostałaś łowczynią? - spytałem szukając tematu do rozmowy.
- Ciekawski jesteś - odpowiedziała a ja wzruszyłem ramionami. - Rodzinny interes - wspomniała i pokiwałem głową.
- Znam to, siostrę i mnie wciągnęli rodzice - powiedziałem, skręcając w prawo. - Nie narzekam specjalnie, ale na co dzień studiuję i pracuję w muzeum i chyba lepiej się z tym czuję niż w bieganiu za potworami - powiedziałem ciszej.
- W weekendy pracuję w kawiarence - powiedziała a ja cieszyłem się, że kontynuowała temat.
- A robisz gorącą czekoladę? - spytałem rozmarzony, Willow spojrzała na mnie jak na dziwaka.
- Tak? - odpowiedziała dziwnym tonem.
- Z dużą ilością bitej śmietany, pianek, posypki i syropu karmelowego? - popatrzyłem na nią uśmiechnięty.
- Tego chyba nie ma w menu, ale raczej da się zrobić - wybąkała a ja wyszczerzyłem się szeroko.
- W takim razie musisz dać mi namiary - powiedziałem radośnie.
- Jasne, może kiedyś - powiedziała cicho i wzruszyła ramionami. - Lubisz?
- Kocham i uwielbiam. Kurczę. Mam teraz ochotę na czekoladę - potarłem twarz dłonią i znów skręciłem, tym razem w lewo. Dookoła zaczynało się robić co raz głośniej, dochodziliśmy w okolice wielu barów, klubów i pubów. Tylko w kilku z nich byłem, nie interesowały mnie za bardzo. Moim oczom ukazał się placyk z fontanną, który oznajmiał wyraźnie, że jesteśmy już w centrum. Odwróciłem się do swojej towarzyszki.
- Jesteśmy. Trafisz już stąd? - zapytałem a dziewczyna pokiwała głową.
- Więc... Miło było poznać - uśmiechnąłem się szeroko i wystawiłem dłoń do piątki, którą dziewczyna mocno przybiła.
- Może kiedyś jeszcze się spotkamy - też się uśmiechnęła. Pomachałem jej i wycofałem się powoli. Podrapałem się po głowie. Czy ja teraz trafię do mieszkania?

Willow? :3 Wybacz, że krótko xD

Od Michaela do Felixa

- O panie... - wymamrotałem i powoli podszedłem do Felixa. Wyciągnąłem dodatkową chusteczkę i położyłem mu swoją dłoń na plecach.
- Pochyl się trochę - doradziłem i podałem mu wcześniej wspomnianą chusteczkę.
- Wiem. Jak już mówiłem, to się zdarza - odbąknął a ja pokręciłem głową. Posadziłem go na ławkę i przyklęknąłem obok.
- Na serio wyglądasz blado? Ile spałeś, co jadłeś? - spytałem a Felix przewrócił tylko oczyma.
- Dbam o siebie, spokojnie - powiedział a ja zmarszczyłem brwi. Widząc jednak wyraz jego twarzy postanowiłem nie drążyć tematu i patrzyłem w milczeniu, jak ociera nos. Nie wiem ile czasu minęło.
- Chyba już jest okej - wymamrotał i odsunął chusteczki od twarzy. Spojrzałem na niego uważnie. Wyglądał bardzo blado, ale krew już nie leciała. Wstałem i potargałem jego włosy. Spojrzał na mnie zaskoczony a ja wyciągnąłem rękę.
- Rzeczywiście jest już okej, ale matmę odpuszczamy - powiedziałem spokojnie ale stanowczo. Wysłał mi kolejne spojrzenie.
- Ale jest okej! - rzucił.
- Zrobimy to jutro. A teraz powinieneś odpocząć. Jak chcesz możemy skoczyć na coś dobrego albo w jakieś fajne miejsce - powiedziałem, gdy Felix złapał moją dłoń. Pomogłem mu wstać i zarzuciłem torbę na ramię.
- Drugie brzmi okej. Masz jakiś pomysł? - spytał a idea, która pojawiła się w mojej głowie spowodowała szeroki uśmiech na mojej twarzy.
- Chyba mam.
***
- Na sto procent nie zmarzniesz? Nie chcę żebyś przeze mnie się pochorował, czy coś - wymamrotałem chyba dwusetny raz a Felix znów przewrócił oczyma.
- Nie, zamarzam, jest tylko 19 stopni - zrobił teatralny gest a ja uśmiechnąłem się sam do siebie.
- Z pewnością mnie nie porywasz? - spytał nieco żartobliwie. Wskazałem kamienne schodki. 
- Jasne, jak skończymy to sprzedam cię na narządy - zażartowałem i wbiegłem po schodkach. Felix podążył za mną. Naszym oczom ukazało się jedno z moich ulubionych miejsc. Położony nieco nad miastem plac zabaw. Jeśli wiedziało się, gdzie usiąść, można było zobaczyć niesamowite widoki. Uśmiechnąłem się do Felixa i złapałem jego nadgarstek, prowadząc go na huśtawkę. Usiedliśmy na pojedynczych deseczkach, byliśmy w punkcie najbardziej wysuniętym w stronę miasta. Światła powodowały, że wyglądało całkiem ładnie. Powiał chłodniejszy wiatr, charakterystyczny dla września i otuliłem się nieco mocniej bluzą. Spojrzałem na Felixa i natomiast wybuchnąłem śmiechem. Włosy stały mu na wszystkie strony i wyglądał jak kakadu. Spojrzał na mnie zdezorientowany a ja uśmiechnięty wskazałem na włosy. Przygładził je i zrobił minę obrażonego kotka.
- Więc, kiedy zacząłeś jeździć? - spytałem, ignorując jego wyraz twarzy.
- Nie pamiętam kiedy, ale jeszcze za dzieciaka - powiedział cicho a ja spojrzałem na niego zaskoczony.
- To... Długo - westchnąłem.
- Nie przesadzaj. Pewnie też musiałeś wcześnie zacząć. Przecież tańczysz, prawda? - spojrzał na mnie gdy zacząłem lekko się bujać.
- No nie, tańczę dosyć krótko, zacząłem dopiero jak miałem jakieś 12-13 lat. To późno - Felix także zaczął się huśtać.
- Rzeczywiście - mruknął. Nie wiedziałem co powiedzieć, więc złapałem się bezpiecznego tematu. Szkoły.
- Więc, co zamierzasz robić po szkole? - spytałem, spoglądając na chłopaka ciekawie.
- Chyba jeszcze nie mam żadnych... Ty już odchodzisz w tym roku, prawda?
- Tak - odpowiedziałem i podrapałem się po głowie.
- I jakie masz plany? - spojrzał na mnie.
- Matematyka i zarządzanie na Loughborough - spoglądałem na miasteczko rozciągające się przed nami.
- Niby niedaleko, ale pewnie będziesz tęsknił? - spytał, jakby wiedział dokładnie co się dzieje w mojej głowie.
- Bardzo - westchnąłem i ponownie się odepchnąłem żeby się rozhuśtać. Przez chwilę zapanowała cisza, którą przerwał Felix.
- Okej, zaczyna wiać wiatr i teraz serio marznę. Wracamy? - powiedział wstając a ja zeskoczyłem z huśtawki.
- Jasne, chodźmy - zaczęliśmy zbiegać po schodkach. Wróciliśmy pod budynek lodowiska i kolejny raz zapanowało między nami niezręczne milczenie.
- Więc... - zacząłem i rozchyliłem ramiona proponując uścisk. Felix podszedł i przytuliliśmy się szybko. Czułem jak moja twarz robi się czerwona.
- To do zobaczenia jutro - powiedziałem, robiąc dwa kroki w tył i machając chłopakowi.
- Postaram się nie spóźnić, do jutra - brunet uśmiechnął się i odwzajemnił gest.
Odwróciłem się jeszcze dwa razy gdy odchodziliśmy.

Felix?

Od Aurayi do Ezequiela

Pierwszą rzeczą, jaka dotarła do mojej podświadomości był hałas z ulicy. Na początku nie wiedziałam co to za denerwujący dźwięk. Jedyne, czego pragnęłam to pozostać w tej błogiej ciemności, w zawieszeniu. Jednak gdy dźwięk stawał się coraz bardziej natarczywy, moja podświadomość zaczęłam niechętnie wracać do normalnego funkcjonowania. I wtedy wszystko do mnie wróciło. Echo strzału, krew, nieznajomy, mieszkanie, jakiś ohydny zapach, którym mnie otumanił. Szybko poderwałam się z kanapy. Cóż za dżentelmen… przynajmniej nie zostawił mnie na podłodze. Podziękuję mu za to zanim go zamorduję.
Niestety nie udało mi się długo ustać. Nogi miałam jak z waty, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy po dwóch sekundach wylądowałam na podłodze. Najwidoczniej James musiał wrócić do domu jak spałam, ponieważ na mój jakże cichy dźwięk upadku zareagował natychmiast i wpadł do pokoju niczym burza.
- Nic ci nie jest? – spytał.
Spróbowałam się podnieść. Tym razem powoli, mając na uwadze moją poprzednią próbę wstania. Jednak i to okazało się ogromnym wysiłkiem. W głowie mi się kręciło nie miłosiernie, a do mojego mózgu informacje docierały jakby z opóźnieniem. Co ten kretyn mi zrobił? Nieważne. Teraz to najmniej istotne. Muszę spróbować wstać raz jeszcze. Będę próbować, dopóki mi się to nie uda. Albo przynajmniej do czasu, kiedy ostatnie toksyczne opary nie znikną z mojego organizmu.
Jedna po drugiej moje próby powstania kończyły się tak samo – upadkiem. James chciał mi pomóc, jednak odtrącałam go za każdym razem mówiąc, że wszystko w porządku i poradzę sobie sama. Wiedziałam, że taki układ mu się nie podoba. Przez cztery ostatnie lata starał się pomagać mi we wszystkim. Być przysłowiowym starszym bratem, którym nie był przez dwadzieścia lat. Czasami zastanawiałam się czy ta więź jest do uratowania. Oczywiście to nie wina mojego brata. To ja byłam osobą, która najwyraźniej przez te ostatnie lata doznała jakiegoś uszczerbku. Albo może się z nim urodziłam? Czasami zdarzało mi się, że nawiedzała mnie myśl, iż może jednak dalej powinnam być zamknięta, trzymana z dala od wszystkiego. Może tak długo żyłam niczym pustelnik, z dala od kogokolwiek, że już nie potrafię żyć inaczej?
- Aura, proszę, daj sobie pomóc. – James podszedł do mnie zdesperowany, a w jego oczach widziałam błysk zdeterminowania. Nie zamierzał odpuścić. Westchnęłam tylko i kiwnęłam głową na znak zgody. Na chwilę obecną nie miałam nawet sił się kłócić. Na twarz chłopaka wpłynął powoli uśmiech ulgi, podszedł do mnie, pomógł mi wstać i trzymał mnie tak długo, dopóki nie mogłam stanąć o własnych siłach.
- Musiałaś spać w bardzo niewygodnej pozycji – zaśmiał się.
Zaraz… on myślał, że ja ot tak w środku dnia zasnęłam? No jasne. To by znaczyło, dlaczego siedział cicho i niczym się nie martwił. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że to wszystko moja wina. Punkt dla nieznajomego. Pomyślał o wszystkim, ku mojemu nieszczęściu.
Gdy w końcu mogłam stać o własnych siłach, posłałam bratu poważne, lekko smutne spojrzenie. Od razu spoważniał. Zaśmiałam się gorzko. Jakimś cudem zawsze wiedział, że coś jest nie tak. Potrafił wyczuć momenty, kiedy to wpakowałam się w kłopoty. A niestety takich momentów było wiele. Doszło to wszystko do takiego stopnia, że zastanawiam się, dlaczego on nadal przebywa w moim towarzystwie i przyznaje się ludziom do tego, że jesteśmy spokrewnieni. Zawsze widziałam, jak ludzie patrzą się na niego z politowaniem. To on był jasną gwiazdą na niebie, ja zaś tylko zwyczajnym, zapomnianym skrawkiem skały, który potrafi tylko spadać.
- James. Pamiętasz ten dom na obrzeżach miasta, który mi kiedyś pokazywałeś? – potwierdzające kiwnięcie głową – Proszę, spakuj wszystkie rzeczy i je tam przenieś.
- Aura…
Nim chłopak zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, zniknęłam w odmętach mojego pokoju. Brat dobijał się do moich drzwi. Zadawał liczne pytania, na które ja sama do końca nie znałam odpowiedzi. Jak miałam mu to wszystko wytłumaczyć? Jak mam powiedzieć mu o mojej własnej głupocie? Bo patrząc na moje poczynania z perspektywy czasu można je tylko nazwać: „głupie”. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nieznajomy zaczął mnie uważać za wariatkę. A ja chyba przyznałabym mu rację. Boże, jakie to żenujące.
- Proszę, powiedz mi tylko czy wszystko w porządku – usłyszałam przytłumiony głos przy drzwiach. On naprawdę się martwił, a ja naprawdę nienawidziłam siebie w tym momencie.
- Nie. – odpowiedziałam cicho, lecz w takiej intonacji, aby chłopak miał szansę usłyszeć odpowiedź. I chyba zrozumiał również ukryte znaczenie za nimi, gdyż od razu poszedł pakować nasz skromny dobytek.
Siedziałam oparta plecami o drzwi i zastanawiałam się, co dokładnie dzisiejszego dnia poszło nie tak. To, że wyszłam z domu? To, że pomogłam temu nieszczęśnikowi? Czy może to, że pomogłam temu nieznajomemu, a potem we własnej niepoczytalności zaprowadziłam go do domu? Albo jeszcze to, że od tak dałam się zaskoczyć i dać się czymś uśpić?
Ja nie chciałam nie wiadomo czego. Jedyne czego pragnęłam, to rozwiązać tę sprawę, znaleźć zabójcę. Nie jestem jednak wystarczająco dobra, aby dokonać tego samemu. Dlatego chciałam pomocy nieznajomego, choć chyba za mocno chciałam mu narzucić swoją obecność, dlatego potraktował mnie tak, a nie inaczej. Ale czego ja się spodziewałam? Tak było od zawsze. Zawsze jest tak, że ludzie uciekają ode mnie, traktując mnie jak śmiecia, niechcianą zabawkę, albo uszkodzony przedmiot. Nie zważają na nic.

Samotność to dziwna rzecz.
Zakrada się cicho i niepostrzeżenie. Siada obok ciebie w ciemności. Głaszcze cię po włosach, kiedy śpisz. Owija się wokół twojego ciała i zaciska się tak mocno, że brakuje ci tchu, że zamiera twój puls, choć krew płynie coraz szybciej. Dotyka ustami miękkich włosków na twoim karku. Zostawia kłamstwa w twoim sercu, kładzie się w nocy w twoim łóżku, wysysa światło z każdego kąta. Nie odstępuje cię na krok, kurczowo trzyma cię za rękę tylko po to, żeby jednym szarpnięciem pociągnąć cię w dół, kiedy usiłujesz się podnieść.(...) A kiedy sądzisz, że jesteś gotów odejść, że jesteś gotów się uwolnić, zacząć od nowa, samotność jak stary znajomy staje obok twojego odbicia w lustrze i patrząc ci prosto w oczy, mówi: no dalej, spróbuj przeżyć życie beze mnie. Nie znajdujesz słów, żeby bronić się przed samym sobą, przed głosem, który powtarza, że nie jesteś wystarczająco dobry nigdy nigdy nigdy nie będziesz wystarczająco dobry.
Samotność to zgorzkniały, żałosny towarzysz.
Zdarza się, że po prostu nie odpuści
.”

Zaśmiałam się smutno na wspomnienie jednego z licznych cytatów, opowiadanych przez James’a. Mimo woli zapamiętywałam je. A one okazywały się bardzo znajome, prawdziwe, jak przyjaciele, którzy rozumieją cię w każdej chwili. Jedyni, którzy z tobą pozostają.
Wiedziałam, że nieznajomy potraktuje mnie jak wszyscy inni, choć liczyłam na to, że tak to się skończy dopiero po rozwiązanej zagadce. On nie rozumiał, dlaczego jest to dla mnie takie ważne. Nie rozumiał, że przez lata przynosiłam wyłącznie ból i cierpienie. Niszczyłam ludzi, bo tak mi kazano. A teraz, gdy mam szansę przynajmniej w części odkupić swoje winy, cały świat jest przeciwko mnie. Może jednak jestem potworem, za którego uważa mnie świat. Może jednak nie zasługuję na drugą szansę.
Otarłam pojedynczą łzę, która śmiała mi się sprzeciwić i wyjść na światło dzienne, ukazując się innym, dumnie spływając po moim policzku. Wytarłam ją szybkim gestem. Nie mogę się teraz poddać. Udało mi się zebrać parę informacji, przyglądałam się nieznajomemu, jak pracuje. Mam kilka pomysłów, a skoro on nie chce ze mną współpracować, to trudno. Od zawsze radziłam sobie sama, dlaczego teraz miałoby być inaczej? A poza tym nieznajomy dość wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Nie on pierwszy i na pewno nie ostatni. Postaram się sama rozwiązać zagadkę i znaleźć sprawcę. Nawet jeśli poniosę klęskę, będę mogła przynajmniej się nacieszyć myślą, że próbowałam.
Wstałam z podłogi z jeszcze większa siłą i determinacją. Wyszłam z pokoju i udałam się w kierunku wyjścia, skradając się tak, by brat nie usłyszał, że wychodzę. Albo starałby się nie powstrzymać, albo iść ze mną. Żadna z tych opcji nawet nie wchodziła w rachubę.
Gdy tylko wyszłam na dwór, oślepiły mnie jaskrawe promienie Słońca, a dźwięki ulicy zdawały się ranić moje uszy. Byłam jeszcze bardziej wyczulona na wszystko, co mnie otaczało. Świetnie… Znaczy, że to chole*stwo, które mi podał, jeszcze nie do końca postanowiło sobie zniknąć. Mało tego, najwidoczniej stwierdziło, że może mi trochę poprzeszkadzać. Czułam się, jakbym byłam na przysłowiowym kacu. Chyba tak to mogę określić.
Skup się! Tylko na czym? Podjęłam się pewnego zadania i nawet nie wiem, jak w ogóle się za nie zabrać. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, nigdy o czymś takim nie słyszałam. Nie wiem, co mam robić, od czego zacząć, co może mi pomóc.
On by wiedział – pomyślałam gorzko i od razu się skarciłam. Postanowiłam nie wracać do tego tematu.
Wzięłam głęboki wdech. To nie może być takie trudne. Wystarczy tylko odpowiednio skoncentrować się. Co jest wstanie wskazać mi strzelca? Jak mogę do niego dotrzeć?
W zasadzie jedyny, który mógł widzieć strzelca, to właśnie ofiara postrzału. Może to nie był tak głupi pomysł? Mogłabym dostać on niego parę przydatnych informacji. On na chwilę obecną powinien wiedzieć najwięcej o sprawcy, a może jeżeli mi szczęście dopisze, to i będzie mógł mi go opisać. To zawsze jakiś początek, prawda?
Dobrze, że nieznajomy mnie nie widział. Mogę się złożyć, że jakby mnie teraz zobaczył, próbującą cokolwiek wymyślić, położyłby się na ziemi ze śmiechu.
Nie myśl o nim!
Potrząsnęłam głową, by trochę rozjaśnić sobie w głowie. Nadal kręciło mi się w głowie, ale było to na tyle słabe, abym mogła na spokojnie dojść do szpitala. Jasnym jest, że gdybym poleciała byłoby znacznie szybciej. Ale, po pierwsze, było już późne południe i ludzie na pewno by to dostrzegli, a to jest mi najmniej potrzebne teraz, a po drugie w takim stanie wolałam na wznosić się w powietrze. Upadek z dużej wysokości nie może należeć do najprzyjemniejszych.
Z ciężkim westchnięciem ruszyłam więc w kierunku szpitala, który na moje nieszczęście znajdował się kilka dzielnic dalej. Podróż powinna mi zająć dobre pół godziny. Pół godziny na zewnątrz, wśród ludzi, wystawiona na wzrok tych wszystkich obcych, na ich oceniające spojrzenia, a zaraz obok na gwar miejski, który z każdą godziną rósł i ranił moje bębenki uszne jeszcze bardziej.
Zapowiada się długi dzień. Ale nie ma tego złego, mogę przynajmniej w trakcie mojego „spacerku” wymyślić plan działania i czynności, które będę mogła jeszcze wykonać, aby choć trochę zbliżyć się do sprawcy. Jeżeli ofiara postrzału będzie chciała ze mną współpracować, a powinna, bo jakby nie patrzyć pomogłam mu, będę miała rysopis wyglądu strzelca. Co niestety niewiele mi daje w mieście, które liczy prawie pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Chociaż… nawet Sherlock Holmes musiał od czegoś zaczynać.
Nigdy nie byłam w szpitalu. Nie potrzebowałam tego. Anioły mają tą „cudowną” właściwość samoregeneracji. Każda rana nie pozostawała u mnie dłużej niż jeden dzień. Choroby również nie zaprzątają mi głowy. Po prostu moja umiejętność robi dokładnie to samo, co w szpitalach. Tylko skuteczniej.
Dlatego, gdy tylko przekroczyłam próg budynku, poczułam się nieswojo. Było to miejsce, gdzie w każdej godzinie, minucie, sekundzie odbywała się walka o czyjeś życie. I niestety nie zawsze udawało się ją wygrać. Korytarze tutaj niosły echo płaczu ludzi, którzy kogoś właśnie utracili, lub którzy odzyskali kogoś. Było tu zarazem smutno i wesoło. Białe ściany, sterylność i nieskazitelność tego miejsca w połączeniu z zapachem środków dezynfekujących nadawały temu miejscu lekko strasznego akcentu. Wiem, że nie polubię tego miejsca, nie wrócę tutaj, o ile to nie będzie konieczne.
Jednak coś tutaj nie pasowało. W budynku panowało poruszenie, które nie powinno tutaj zaznać większej uwagi. Pielęgniarki w pośpiechu pracowały i uspakajały przestraszonych pacjentów, którzy zaczęli opuszczać swoje sale. Policja przesłuchiwała świadków i próbowała przeglądać materiał video.                Niechętnie podeszłam do recepcji. Za ladą stała czarnoskóra kobieta z długimi, czarnymi i zaplecionymi w tysiące małych warkoczyków włosami. Jej ciemne oczy przyglądały mi się z uwagą. Wyglądała na lekko rozdrażnioną i… coś na kształt winy malowało się na jej twarzy. Mam złe przeczucia.
- W czym mogę pomóc? – spytała. Za jej miłym uśmiechem kryło się coś mniej uprzejmego. Chyba nie była zadowolona z tego, że ktoś jej teraz przerywa.
- Przyszłam zobaczyć się z tym postrzelonym mężczyzną. Podobno jest u was. – uśmiechnęłam się lekko.
Spojrzała na mnie lekko podejrzliwie.
- To jest w tej chwili niemożliwe. – powiedziała chłodno i skinęła komuś głową. Robiło się coraz dziwniej.
- Dlaczego?
- Nie udzielamy takich informacji.
Jest bardziej uparta, niż ja mogłabym kiedykolwiek być. Nie wygram z nią łatwo, ale stawka była tego warta. Jak to się mówi? „Anioły charakteryzuje dobroć i delikatność. Posiadają nadprzyrodzoną empatię. Ludzie lubią przebywać w ich towarzystwie.” Cóż… nie mogłam się z tym tak do końca zgodzić, lecz teraz to było najmniej ważne. Potrzebowałam tychże umiejętności, aby zdobyć to, czego potrzebuje. Spróbowałam się wyciszyć, starając się, aby moja aura stała się łagodniejsza.
- Widzi pani, to dla mnie bardzo ważne. Znałam tego chłopaka, chodziliśmy kiedyś razem do szkoły. Kiedyś na wycieczce… To teraz nieważne. Proszę mi powiedzieć, co się dzieje. Naprawdę się o niego martwię. Miałam się z nim spotkać. Nie stało mu się nic poważnego, prawda? – zabarwiłam mój głos na tyle, aby dało się w nim słyszeć żal, przerażenie, współczucie i wszystkie te uczucia, które potrafiłam okazywać tylko udając. Nigdy nie zostawały ze mną na stałe. – Błagam.
- To nie jest możliwe. – odpowiedziała smutno – Ktoś go porwał.
- Co?
Teraz to dopiero byłam szczerze zaskoczona. Spodziewałam się wszystkiego, że jest w śpiączce, że nie przeżył, wyszedł ze szpitala. Dosłownie wszystkiego, tylko nie tego. A w następnej sekundzie do mnie dotarło, kto mógłby być na tyle szalony, aby tego dokonać.
- To straszne! Proszę mi powiedzieć, jak to się stało.
Uśmiech kobiety stał się łagodniejszy. Świetnie, bo nie wiem ile uda mi się jeszcze grać naiwnie uprzejmą dziewczynę, która nie wierzy w to, że świat może być zły…
- Przed panią był młody mężczyzna, który również się o tego chłopaka pytał. Pokazał odznakę policyjną. Powiedziałam, że najwcześniej od jutra będą możliwe wszelkie odwiedziny czy przesłuchania. I nie uwierzy pani, co się później wydarzyło. Tenże młody mężczyzna wszedł na ladę i zaczął śpiewać piosenkę One Direction. Wszyscy byli zachwyceni, a ze wszystkich najgłośniej krzyczały nastolatki, której najwyraźniej go rozpoznały. W trakcie tego występu padł prąd. Wszystko zgasło. I w tym czasie właśnie uprowadzono pani znajomego. Przykro mi. Policja robi wszystko, aby go odnaleźć.
Tak, cóż. Naprawdę nie wierzyłam w to, co słyszałam. Jakoś trudno było mi połączyć obraz nieznajomego, który od tak postanowił mnie uśpić, z obrazem tako, jak tańczy i śpiewa.
Że też przegapiłam tę szopkę – zaśmiałam się.
- Nic na razie nie wiadomo w tej sprawie? – spytałam z nadzieją w głosie. To chyba było jedyne, czego nie udawałam.
- Przykro mi.
- A może wiadomo coś chociaż o tym tajemniczym mężczyźnie?
Uśmiechnęłam się blado, na widok pytającego spojrzenia kobiety. Miało to brzmieć jak niewinne pytanie.
- Niestety. Choć ktoś zaczął na niego wołać Ed St. Claire. Tylko tyle mogę powiedzieć.
- Dziękuję bardzo za informację. Mam nadzieję, że uda się schwytać sprawcę. Oby nic nie groziło Mike’owi. – Nie było to zbyt oryginalne imię, ale najwyraźniej pielęgniarka je kupiła - Boję się, że ten szaleniec zrobi mu krzywdę.
- Proszę się nie martwić. Spokojnie wrócić do domu i poczekać na informację.
- Bardzo pani dziękuję. Jest pani taka uprzejma. Do widzenia. – ostatni raz uśmiechnęłam się i wyszłam ze szpitala.
Gdy tylko znalazłam się na zewnątrz, odetchnęłam z ulgą i odkleiłam sztuczny uśmiech. Przejechałam ręką po twarzy. Byłam już zmęczona tym wszystkim. Ten facet naprawdę nie zamierzał mi niczego ułatwiać. Współpraca nie, dać jej samej prowadzić śledztwo również nie. Za kogo on się niby uważa?
To nie było teraz istotne. Miałam o nim więcej nie myśleć. Jednak jak mam to zrobić, skoro w każdy możliwy sposób wszystko komplikuje?! A teraz to już w ogóle nie wiem, co mam zrobić! Wszelkie moje nadzieje pokładałam w ofierze, którą oczywiście musiał porwać! Ma tupet! Porywać chłopaka, narażać go na niebezpieczeństwo utraty życia po tym, jak ja mu pomogłam! Po co ja się w ogóle staram, skoro ktoś i tak przyjdzie i wszystko zniszczy!
Wzięłam głęboki oddech. Zła i tak niczego nie wymyślę. Co teraz mogę zrobić? Pozostały mi w ogóle jakieś opcje? Jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy, to powrót na miejsce zbrodni. Może jednak i mi uda się tam coś ustalić. Motyw? Sposób działania? Broń? Zadowolę się czymkolwiek.
Przede mną kolejny spacerek. Na szczęście tym razem zajął mi raptem kilka minut. To zabawne, że przestępca postanowił oddać strzał w taki niedalekiej odległości od szpitala. Umrzeć obok szpitala. Brzmi jak początek kiepskiego żartu.
Uliczka pozostała taka sama, jaką była podczas moich dwóch ostatnich wizyt. Nadal było tu pełno śmieci, nadal było to miejsce zamieszkania dla osób wypchnięty poza margines społeczny, nadal zapachy nie były zbyt przyjemne. Zbliżyłam się do plamy krwi, która zdążyła wsiąknąć już w ziemię, zabarwiając ją na rdzawy kolor. Przypomniałam sobie miejsce, w którym leżał chłopak. Podeszłam tam, a potem rozejrzałam się dookoła. Chłopak miał ranę kilka centymetrów nad sercem. Sprawca albo nie chciał go zabić, albo spudłował. Strzał również nie mógł być oddany z bliskiej odległości. Przestępca nie mógł zniknąć od tak. Ta uliczka kończyła się ślepo, a gdyby wybiegał z niej, natknąłby się na mnie. Poza tym rana nie poczyniła takich szkód, jakie by zrobiła przy strzale z niewielkiej odległości. Znaczy, że sprawca musiał strzelać z dość dużej odległości. Ciekawe…
Stanęłam w dokładnie tym samym miejscu, gdzie leżała niedoszła ofiara i obróciłam się w taki sposób, aby moje lewe ramię znajdowało się mniej więcej tam, gdzie mogło się znajdować ramię młodego chłopaka. Widziałam ranę, wiedziałam do jakim kątem mam to wszystko badać. Ta uliczka nie była na tyle szeroka czy widoczna, żeby dać duże pole manewru. Gdy wszystkie czynniki połączyłam w całość, moim oczom ukazał się ogromny, przeszklony biurowiec. Czy to możliwe, aby to stamtąd strzelec oddał strzał? Ale jeśli tak, to jakim cudem zrobił to niezauważony. Nie można od tak wejść do takiego budynku z bronią. A nawet jeśli, to dźwięk wystrzału musiał przykuć czyjąś uwagę. Ja rozumiem, że był dopiero świt i ludzie jeszcze nie do końca pracowali, ale w tym budynku musiał znaleźć się ktoś, kto sprawcę widział.
Już miałam się udać w kierunku biurowca i tam zacząć ponowne „przesłuchania”, kiedy sobie coś uświadomiłam. To może być marnacja czasu. Gdybym to ja była zabójcą w takim miejscu, na pewno zadbałabym o to, aby wszystkie kamery przestały działać. Jeżeli tam pójdę i tak nic nie ustalę. A nawet jeśli były jakieś dowody, to pewna osoba i tak się nimi zajęła. Co mi w takim razie pozostaje? Z tego, co słyszałam, to nie był pierwszy atak. Przez ostatni czas pojawiło się kilka ofiar śmiertelnych. W wiadomościach było o tym dość głośno. A gdyby tak… James kiedyś opowiadał mi o mordercach, odwołując się do książki, którą czytał. Do teraz nie mam pojęcia, co on takiego widzi w książkach. Wracając jednak do tematu. Mamy dwa rodzaje przestępców:
* Psychopaci, którzy zabijają dla czystej przyjemności przypadkowe osoby, niemające ze sobą nic wspólnego.
* Najemnicy, który plany zabójstw już dawno mają zaplanowane. A i ich ofiary nie są przypadkowe.
Jeżeli uda mi się ustalić, czy ofiary miały cokolwiek ze sobą wspólnego, może będę mogła zawęzić krąg moich poszukiwań.
Udałam się do najbliższego sklepu, gdzie kupiłam wszelkie możliwe gazety, w których mogłam znaleźć choć trochę informacji na temat zabójstw. I to jest kolejna sytuacja w której myślę, iż to dobrze, że działam sama. Gdyby nieznajomy zobaczył moje środki działania, tym razem uśmiałby się na śmierć. Choć nie powinien mieć ku temu podstaw. Ja nie mam jakiejś chole*nej odznaki, którą mogę machnąć komuś przed nosem i dostaję wszelkiego rodzaju informacje. Nie mam dostępu do baz policyjnych, więc radze sobie na wszystkie możliwe sposoby. Nawet jeżeli te sposoby są już ostatecznym aktem desperacji.
Udałam się z całym nakładem gazet, brukowców czy czasopism na szczyt jednego z wieżowców położonego na przedmieściach miasta. Już nie musiałam się zbytnio martwić, że ktoś ujrzy mnie w locie. Zbliżał się wieczór, więc ludzie byli zajęci sobą, zmęczeni po całym dniu nie zważali na nic. Poza tym ktoś kiedyś mi powiedział, że ludzie widzą tylko to, co chcą zobaczyć.
Gładko wylądowałam na szczycie budynku i rzuciłam na ziemię wszystkie artykuły piśmiennicze, które udało mi się zakupić. Niestety nie sięgały one zbyt daleko datą wstecz, dlatego będę musiała się wspomóc Internetem. Uwierzycie, że w tych czasach istnieje człowiek, który nadal ma problem z korzystaniem z wszelkiego rodzaju urządzeń elektrycznych? Tak, to właśnie ja. Brat kupił mi kiedyś telefon i próbował nauczyć mnie jego obsługi. Niewiele brakowało abym rzuciła nim o ścianę.
Teraz siedzę, wpatrzona w biały ekran i czytam na przemian nagłówki artykułów to w Internecie, to w gazetach.
KOLEJNE MORDERSTWO!
MŁODA KOBIETA ZASTRZELONA!
CZY TO JUŻ SERYJNY MORDERCA?! CZY MAMY SIĘ CZEGO OBAWIAĆ?!
POLICJA NIE CHE TEGO KOMENTOWAĆ!
Co jeden tytuł co lepszy. Ale przynajmniej zyskałam kilka informacji. Nie za wiele, ale w obecnej sytuacji nie mogę narzekać. Po pierwsze: ofiar było już cztery. Pięć, jeżeli doliczyć postrzelonego chłopaka. Morderstwa odbywały się w niedużej rozpiętości czasowej. W zasadzie odbywały się regularnie. Po upływie tego samego czasu ktoś umierał. Wynikało z tego, że na następne morderstwo przyjdzie mi jeszcze trochę poczekać. Chyba, że sprawca postanowi ponownie dobrać się do niedoszłej ofiary. I tu nic nie zrobię i tu. Co jeszcze mi pozostaje? W gazetach niestety nie ma zbyt dużo informacji o ofiarach, na moje nieszczęście. Nie mogę ich w żaden sposób ze sobą powiązać. Co w takim razie mogło być motywem? Przegrane zakłady? Oszustwa? Kasa, której nie oddali? Możliwości było wiele, a ja nie miałam czasu, aby czekać na następny krok mordercy.
Sfrustrowana zostawiłam wszystko i osiadłam na krawędzi budynku. Stoję w miejscu. Już nie mam pomysłów, co mogłabym zrobić dalej. Brak mi danych, informacji. Mam ledwie skrawki tego, co wie nieznajomy. A propo nieznajomego… Wstukałam szybko w wyszukiwarce inicjały Ed St. Claire. Wyskoczył mi jeden artykuł o nim.
Ed St. Claire był liderem zespołu Drug Guns.” Cóż za oryginalna nazwa… „Zespół odnosił liczne sukcesy muzyczne, a ich utwory podbijały listy przebojów.” Jakoś trudno mi w to uwierzyć. „Ed był obiecującą wschodzącą gwiazdą, podbijającym serca fanów swoim wokalem i grą na gitarze.” Oczywiście… „Lider zespołu zniknął po nieszczęśliwym wypadku podczas jednego z koncertów w Rzymie. Ed podczas solówki niespodziewanie spadł ze sceny tracąc przytomność. Lekarze podają, że było to spowodowane przedawkowaniem narkotyków.” A to interesujące. Nie był taki święty. „To był ostatni raz, kiedy fani na całym świecie go widzieli. Obecne miejsce pobytu wykonawcy nie jest znane.” Parsknęłam i wyłączyłam telefon. Jak na razie starczy mi tych informacji.
               Siedziałam na szczycie budynku i przyglądałam się, jak słońce powoli kieruje się ku zachodowi. Jedyne, co mi teraz pozostaje, to czekać. To jest jedyne, co teraz mogę zrobić. Choć w zasadzie mogłabym użyć do pomocy swoich mocy. To nic złego, prawda? Jedno zerknięcie w przyszłość i będę wiedziała, gdzie się udać…


Ezequiel?