20 lis 2017

Od Felixa do Michaela

Roześmiałem się, widząc, że Michael zrobił zrzut ekranu mojego snapa.
- Komuś się spodobało, hm? - mruknąłem do siebie.
Leżąca obok mnie Lady Makbet rzucił mi tylko jedno spojrzenie, znów zwijając się w kłębek. Z wiekiem robiła się coraz bardziej leniwa.
***
- Przeszliśmy! - wrzasnąłem do telefonu, gdy tylko Michael odebrał.
- To świetnie! Kiedy będziesz w domu?
- Za jakieś półtorej godziny. Chcesz przyjść?
- Pewnie.
Rozłączyłem się, z zadowoleniem układając się w siedzeniu autobusu.
- Doniosłeś już o wszystkim swojemu chłopakowi? - spytał Ryan, opadając na siedzenie naprzeciw mnie.
Przewróciłem oczami, doskonale wiedząc, że przed chwilą streszczał całość wydarzenia swojej dziewczynie. 
- Spadaj. Nie jest moim chłopakiem - odparłem, nakrywając się bluzą.
- A to nie jest przypadkiem jego bluza? - spytał, ze złośliwym uśmiechem.
Jęknąłem potępieńczo, naciągając kaptur na głowę.
- Jesteś okropny, idź sobie.
- A więc to jego bluza! - parsknął i uciekł przed moim butem.
Idiota. Oczywiście, że to bluza Michaela, nie mam aż tak wielkich.
Wysiadłem z busa i ze słuchawkami w uszach ruszyłem w drogę powrotną do domu. Zastałem otwarte drzwi i silny zapach herbaty dobiegający z kuchni. Kiedy wszedłem do pomieszczenia, napotkałem Michaela ze spokojem parzącego herbatę.
- Marge mnie wpuściła - rzucił, odwracając głowę w moją stronę.
- Borze zielony, za dobrze się dogadujecie - jęknąłem, opadając na krzesło.
Moje stopy cierpiały. Bardzo cierpiały, tak jak kolana. Mikey przyjrzał mi się uważniej i uśmiechnął się lekko, unosząc brew.
- Musisz przestać kraść moje ubrania - powiedział, siadając naprzeciw mnie.
- Nie wyglądasz, jakby ci to przeszkadzało. Ale spoko, masz ją.
 Podałem mu bluzę, zabierając się do swojej herbaty.
- Mógłbyś ją chociaż uprać - prychnął.
Wzruszyłem ramionami.
- To też nie wygląda, jakby ci przeszkadzało poprzednim razem - wyszczerzyłem się w niewinnym uśmiechu.
Zakrztusił się herbatą.
- Jesteś okropny!
- Zabawne, to samo powiedziałem dzisiaj Ryanowi - mruknąłem.
- Nie pierwszy, nie ostatni raz. Co powiedział?
- Coś o tym, że jesteś moim chłopakiem. Ale mówi to non stop.
Na chwilę zapadła niezręczna cisza, którą przerwała Lady Makbet, skacząc na stół.
- Czeeeeeść, słońce! - pisnąłem, wyciągając ręce do kotki.
Zamruczała, gdy podrapałem ją za uchem.
- Kto był dobrym kotkiem, no kto? Tak ty, tak ty - mruczeliśmy oboje.
Michael obserwował nas tylko z lekkim uśmiechem na twarzy.
***
- Więc... W sumie to chciałem ci to powiedzieć, wiesz, od kiedy wiem, że jesteś aniołem, no nie? - powiedziałem.
Siedzieliśmy na łóżku Michaela, w jego pokoju. Był już grudzień i nasza relacja osiągała najdziwniejsze wyżyny frustracji po obu stronach, połączonych z niechęcią zepsucia tego, co mieliśmy, przynajmniej z mojej strony. Około trzy tygodnie temu brat Mikeya wygadał się, kiedy byłem u nich. I od słowa do słowa, wydobyłem z przyjaciela prawdę. Okazało się, że jest aniołem. Początkowo wydawało mi się to kompletnie nierealne, ale pokazał mi skrzydła i wyjaśniły się te wszystkie kwiaty. Byłem trochę zły, że nie powiedział mi wcześniej, ale sam nie mogłem  go winić. Bądź co bądź ukrywałem swoją kocią stronę... aż do teraz.
- Powinienem się był przyznać wcześniej, ale wydawało mi się to nie na miejscu.
- Felix? Wszystko okej? - spytał zaniepokojony Mikey.
Skinąłem głową.
- Nie jestem człowiekiem.
- To wiem. Twoja aura była inna, niż ludzka.
Zdębiałem, gapiąc się na Michaela zaskoczony.
- I nic nie powiedziałeś? Nie chciałeś wyjaśnień?
- Stwierdziłem, że i tak mi kiedyś powiesz. Więc, czym jesteś? Tylko mi nie mów, że jakimś demonem albo czymś, nie róbmy tutaj Zmierzchu.
Parsknąłem nerwowym śmiechem.
- Nie, spokojnie, daleko mi do demona. Jestem kotołakiem. Jak większość mojej rodziny.
Uniósł brwi.
- Wow.
- W sumie, to chyba najlepiej będzie, jak ci pokażę - mruknąłem.
Skupiłem się na moment i już po sekundzie, przed Michaelem siedział chudy, czarny kot, z wielkimi uszami nieco cofniętymi do tyłu w niepewności.
- O. Mój. Boże. Jaki uroczy! - pisnął Mikey, wyciągając dłoń, by mnie pogłaskać.
Zjeżyłem się, sycząc. Bez przesady, okej? Musze mieć do siebie jakiś szacunek.

Michael?

14 lis 2017

Od Elli do Williama

- Co zrobiłeś?! - wrzasnęłam, rzucając się z furią w stronę Deana.
Gdyby Will mnie nie przytrzymał, zaatakowałabym go.
- Przespałeś się z moim bratem?! Do reszty cię popieprzyło?!
- To on zaczął, dobra? - odwarknął.
Wiedziałam, że czuł się winny, ale to jeszcze bardziej mnie drażniło.
- Ja idę go znaleźć, a ty masz w pysk - warknęłam, wypadając z domku biegiem.
A wszystko przez to, że Basil uciekł, nim zdążyliśmy pogadać. Dean zrobił się markotny i wyjaśnił nam, co takiego się stało. A co się stało - Basil jest gejem, Simon był jego chłopakiem, a mój najlepszy przyjaciel na dzień przed walką uznał za genialny pomysł przespanie się z nim.
Dlatego musiałam znaleźć Baza. Cokolwiek by o nim nie mówić, nadal był moim bratem i nie mogę pozwolić mu na zrobienie czegoś głupiego.
***
- Will! Bądź w mieszkaniu! Jadę cię zabić! - wrzasnęłam do telefonu, po tym jak ledwo wyszłam z gabinetu ginekologa.
Nim jakkolwiek mógł się odezwać, rozłączyłam się i z furią przeszłam przez korytarz i poczekalnię. Dopiero w samochodzie trochę się opamiętałam. Usiadłam i pochyliłam głowę, kładąc ją na kierownicy.
- W co ja się wpakowałam? W co ja wpakowałam ciebie, mała istoto? - mruknęłam do siebie, gapiąc się na swój brzuch i delikatnie kładąc na nim rękę.
Byłam wściekła na Willa, chociaż zdawałam sobie sprawę, że to nie do końca jego wina. Wpadki się zdarzają, tylko czemu akurat nam. Byliśmy najbardziej nieodpowiedzialną parą, jaką dałoby się utworzyć. Nie nadawaliśmy się na rodziców.
Zirytowana, odpaliłam auto, z zamiarem dojechania do mieszkania Willa i skopania mu tyłka. W połowie drogi zmieniłam zdanie - najpierw kupię jedzenie, potem skopię mu tyłek. Brzmi rozsądnie.
Do jego mieszkania dotarłam z wielkim pudełkiem pizzy, kubełkiem frytek i dwulitrowym opakowaniem sorbetu o smaku mango. Kiedy otwierał mi drzwi, nawet tego nie kwestionował, jedynie wziął ode mnie pudła. Wpakowałam się do środka i jak gdyby nigdy nic przystąpiłam do spożywania posiłku. Wyglądał żałośnie i co chwila rzucał mi szczenięce spojrzenia, przepraszając za jeszcze nie wiedział co.
- Ellie, jesteś pewna, że to dobry pomysł? - spytał, gdy zamoczyłam frytkę w sorbecie.
- O tak, najlepszy - wymamrotałam.
Nieśmiało przeżuwał swój kawałek pizzy, gapiąc się na mnie jak cielę na malowane wrota. Nie zwracałam mu uwagi, zbyt zajęta jedzeniem.
- Chciałaś mi o czymś powiedzieć, kochanie? - spytał wreszcie.
- Hmm? - spojrzałam na niego znad pudełka lodów.
Dopiero po chwili mi się przypomniało.
- A, tak, miałam. Jestem w ciąży - powiedziałam, ze spokojem wracając do jedzenia.
Fajna sprawa, jak człowiek przestaje być głodny, to nagle robi się jakoś tak mniej rozdrażniony.  

Will?

10 lis 2017

Od Timma do Leann

Wróciłem wolnym tempem do domu. Zamknąłem za sobą drzwi. I usiadłem zadowolony przed pianinem. Czułem się chyba wesoło...pierwszy raz od dawna. Podszedłem do okna i wyjrzałem przez nie. Zaczynało się ściemniać. Przetarłem lekko zmęczoną twarz, przyznaję, że obecność Leann działała na mnie jak kawa. Przeszedłem do drugiego pokoju, rozwaliłem się na fotelu. Chwyciłem telefon do ręki, wybrałem numer mojej nowej znajomej i napisałem do niej smsa z uśmiechem. Wsłuchałem się w ciszę. Nie wiedziałem, że może być odprężająca. Przymknąłem oczy oraz wziąłem głęboki wdech.
~~*~~*~~
Obudził mnie dzwonek i pukanie do drzwi. Zerwałem się na równe nogi zrzucając przy okazji telefon na podłogę, trudno. Szybkim krokiem dotarłem pod drzwi, otworzyłem je.
- Leann? - przekrzywiłem lekko głowę - Czeeeść!
- Hej Timm! - powiedziała radośnie.
- Wejdź - odparłem, a następnie ziewnąłem.
Kobieta przyjrzała mi się uważnie.
- Spałeś?
- Uciąłem sobie małą drzemkę - odpowiedziałem.
- Właśnie widzę - przeczesała mi ręką włosy.
Poczułem ciepło w środku, które emanowało na pozostałe partie ciała.
- Chodźmy do salonu - zaproponowałem.
- Okej! - pokiwała głową.
Podniosłem telefon, który wcześniej wylądował na ziemi. Sprawdziłem go. "Masz 5 nowych wiadomości od Leann". Otworzyłem je:"Hej", "Nadchodzę Batmanie!", "Przypomnisz mi swój adres?", "Już nie musisz, pamiętam, ha!", "Prawie jestem pod twoimi drzwiami".
- Wybacz, że nie odpisywałem - uśmiechnąłem się zakłopotany.
- Trudno żebyś odpisał mi przez sen - wzruszyła ramionami.
- Nie powinienem zasypiać.
- Sen jest dobry.
- Ale gdy się na kogoś pilnie czeka...- zacząłem i umilkłem - To wiesz...nie warto zasypiać.
- Rozumiem - rozejrzała się po pokoju - O płyty!
- Zobacz jeśli chcesz - spuściłem wzrok.
- Chętnie! - ruszyła w ich kierunku.
Były tam płyty DVD oraz z muzyką. Stare, niektóre trochę nowsze, dawno ich nie przeglądałem.
- Jeśli coś Cię zaciekawi to mów! - powiedziałem i zacząłem przyglądać się szperającej w płytach Leann.



Leann?

Temat 1. Eventu Halloweenowego, część 1 ~Od Ezequiela


Rankiem trzydziestego pierwszego października miałem wykupiony bilet na samolot do Los Angeles z przesiadką w Hong Kongu. Chciałem kupić taki z linii Nowo Zelandzkiej, lecz gdy usłyszała to tylko Myrtice, jak rozmawiałem telefonicznie z przedstawicielem obsługi Heathrow, natychmiast za sprawą zaklęcia mnie rozłączyła…
- Czy ciebie już doszczętnie pogięło? – warknęła w moją stronę kobieta o bladym odcieniu skóry, a także czarnych włosach z białymi pasemkami, mieniącymi się w bladym świetle z żyrandola w salonie mojej kamienicy. Jej oczy zalśniły; widziałem, jak zbierała kłębiącą się w sobie moc i ledwo powstrzymywała się od tego, by jej na mnie nie użyć. Potężna czarownica. Zbyt potężna. – Nie będziesz lecieć pół świata jedną maszyną non stop przez jedenaście godzin.
   Pomimo swojej nadnaturalności oraz daru magicznego, nie była skłonna zaufać dzisiejszej technologii w żadnym możliwym stopniu, nawet jakby rzuciła urok na pomyślną drogę, to i tak nie wiele by zmieniło. Westchnąłem ciężko, oklapując na brązową kanapę.
- To w takim razie co proponujesz? – mruknąłem z irytacją, rozumiejąc jej troskę, co nie oznaczało jednak, że szczególnie przypadła mi do gustu.
   Rudy, zazwyczaj pochłonięty przez naukę, jaką mu zarzucałem, teraz zaczął szczególnie skupiać się na obserwowaniu przez okno nadchodzącego zmierzchu. O tej porze roku nadchodził on szczególnie szybko, jakby istoty mroku nie miały już cierpliwości, więc przywoływały ją bezmyślnie, by móc ingerować w świat z cienia. Wiedziałem, iż podsłuchiwał, starając się zrozumieć coś z paplaniny czarownicy o niefortunnych zbiegach okoliczności podczas jednego lotu:
- … albo wyobraź sobie, że akurat tym samym będzie lecieć jakiś postrzelony demon, który będzie chciał sprawdzić, czy cierpliwość elektrycznych będzie w stanie znieść jakieś turbulencje, jak będziesz mieć przesiadkę, to przynajmniej wtedy będziesz mógł ich przetrzepać na stałym lądzie, o, jest jeszcze możliwość…
   Klikała, przewijała strony z najtańszych biletów do tych coraz droższych… Gdy suma przekroczyła ponad dwa tysiące funtów, zaczynałem cicho warczeć, cały wściekły… Aż nie dotarła do samego końca.
- CZYŚ TY OSZALAŁA?! – spojrzałem najpierw na ekran, a potem na nią, nie dowierzając, że mogła wpaść na tak głupi pomysł.
- W Hong Kongu będzie najbezpieczniej. – zaprzeczyła ze śmiertelną powagą. – To miejsce, gdzie Zachód spotyka się ze Wschodem. Święty, magiczny środek, którego za cholerę nie można atakować, ani na nim walczyć. Ziemia neutralna.
   W zasadzie nigdy o czymś takim nie wiedziałem. Myślałem, że to właściwie dla nas wszystkich bez znaczenia, gdzie będziemy robić bitwy, czy wojny nadnaturalne. Napadając na tych, co zasługują na śmierć za grzechy, nie sądziłem, iż będzie istnieć teoretycznie miejsce ewentualnego „zbawienia”. Tam, gdzie nic nie jest w stanie cię dosięgnąć przez prastarą magię obietnicy, jakiegoś traktatu, którego konsekwencje mogą odbić się na każdej ze stron. Myrtice skinęła głową na moje nieme pytanie; tak, da mi jakąś czarodziejską lekturę na drogę, która objaśni mi zasady funkcjonowania nadnaturalnego Hong Kongu. Od tamtego momentu byłem ciut bardziej zafascynowany Azją, którą przez większość życia w znikomym stopniu zwiedziłem, właściwie w ogóle się nią słabo interesowałem. Być może był to jeden z poważniejszych błędów, moja własna ignorancja. To ja powinienem wiedzieć o tym, a nie Myrtice, która dostała niedawno dostęp do archiwów San Lizele. To oznaczało, iż byli tutaj tacy, którzy tu nabroili i szukali schronienia przed druzgocącą klęską… Przed sądem, aniołami, jednym z niewielu jeźdźców bez głowy, który miał czelność pojawić się na tych ziemiach. Moja rozwijająca się magia być może wypłoszyła tych, co mieli już możliwość spotkać się z moimi pobratymcami albo samymi łowcami, których też tu przybywa. Przymknąłem oczy, odetchnąłem głęboko, a potem z powrotem je otworzyłem. Cokolwiek Myrtice wywróżyła z tarota, musi się stać w najbliższym czasie, a ja tam byłem aktualnie… Potrzebny?
   Pierwsza zasada Terenu Niczyjego: nie myśl, że cokolwiek znajdującego się tam faktycznie kiedykolwiek będzie należało do ciebie, tak samo, jak ty, kiedy już tam zamieszkasz. Wywożenie stamtąd jakichkolwiek przedmiotów zostawia za sobą mistyczny, niewidzialny ślad wykrywalny tylko i wyłącznie przy połączeniu prastarych zaklęć oraz odpowiedniego zestawu przedmiotów. Dodatkowo prawowici mieszkańcy zostają pokryci srebrzystą mgiełką na aurach, co ich "przywiązuje" do tych ziem... Może raczej z nimi identyfikuje. Po tym łatwo rozpoznać każdego, kto uciekł się do tej alternatywy.
   Siedziałem spokojnie w samolocie po tym, jak w końcu oderwaliśmy się od gruntu. Nie miałem zmiany ciśnienia w uszach, dlatego zniosłem to w o wiele bardziej komfortowych warunkach, niż reszta śmiertelników w tym środku transportu. Podniosłem wzrok znad zwojów na półkoliste, podłużne pomieszczenie pełne kremowych foteli, ułożonych w odpowiednio oznaczonych rzędach. Rozległ się kolejny komunikat o tym, że równaliśmy lot i że przerwa będzie za mniej więcej połowę całkowitego czasu podróży, po czym ponownie wszystko ucichło. Stadko stewardess z wysoko upiętymi włosami i w granatowych kombinezonach zaczęło ze sztucznymi uśmiechami próbować sprzedać jakiekolwiek produkty niższej klasie, nam podawano je od razu do ręki. Były w piorunująco wielkiej cenie, za którą nie wielu z nas już zapłaciło. Ze mną w pierwszej klasie leciało jeszcze kilku amerykańskich biznesmenów, jakaś mniejszej rangi modelka z arystokratycznym sposobem chwytania kieliszków oraz jej agentka tuż po jej prawicy. Większość przyglądała mi się z zaciekawieniem, nie mogąc przypisać do którejkolwiek z powyższych kategorii; ich umysły były albo zbyt zajęte pracą po godzinach, albo zbyt puste z braku wyczucia stylu czy wiedzy na temat dedukcji. W dzisiejszych czasach uchodziła ona za ósmy cud świata...
   Zapowiadało się mimo wszystko na długi, wyczerpujący lot, a ja nie miałem do kogo się odezwać.
   Lądowanie w Hong Kongu przespałem i obudziły mnie dopiero kolejne komunikaty. Potarłem zaspaną twarz, wstając z fotela w mało cudowny sposób. Czułem już pierwszą niedogodność; zesztywniałe mięśnie oraz ból w okolicy karku od zaśnięcia, opierając się o ścianę. Wszystko we mnie wołało o ruch w jakikolwiek sposób pomimo bycia sennym. Ziewnąłem z małą dawką gracji, a potem wywlokłem po mostku z maszyny, a kiedy stanąłem na trwałym gruncie, pierwszą rzeczą, jaka we mnie uderzyła, to był zapach wszechogarniającej wody. Przemieściłem się do budynku lotniska, nie rejestrując tego, czy szedłem na piechotę, czy autobusik dla pasażerów tej linii mnie podwiózł. Po prostu sceneria zmieniła się z zewnątrz na wewnątrz, teraz sunąłem pomiędzy na wpółżywymi sklepami. Neony całkowicie mnie rozpraszały, nie potrafiłem się na niczym kompletnie skupić zupełnie tak, jakby wszystko się na mnie rzucało, a do tego nie chciało być czytelne przez te chore znaczki...
- Zagubiony? - zapytała mrukliwie z mandaryńskim akcentem czarnowłosa kobieta, czytająca naprzeciw mnie gazetę.
   Przemyślałem, to, co chciałem powiedzieć i zmrużyłem oczy w skupieniu.
- Tak. - naprawdę tylko na tyle było mnie stać o trzeciej nad ranem?
- Siądź sobie. - wskazała niedbale na plastikowe krzesło po drugiej stronie jej stolika. - Podobno to pomaga... Podobnym tobie.
   Bezmyślnie wykonałem to, co powiedziała, właściwie padając bezładnie na siedzisko, a potem głową niemal uderzając o blat stołu, kiedy podpierałem się dłonią o podbródek. Teraz z kolei uderzyła mnie słodka woń jej perfum, kojarząca się z lawendą. Kiedy w końcu położyła przed sobą gazetę, ujrzałem jej miękkie rysy, krótko ścięte włosy, a do tego maleńkość. Była bardzo drobną kobietą, jednak kiedy się uśmiechnęła, coś w jej mrocznych, ciemnych oczach błysnęło czystym srebrem. Zadrżałem, natychmiast się prostując i napinając wszystkie mięśnie. Adrenalina sprawiła, że gwałtownie przestałem odczuwać potrzebę snu.
- Zabawne, że tak reagujecie nawet na własnych Posłanników. - zaśmiała się krótko i dystyngowanie, a ja usłyszałem w tym tony lekkie niczym u dzwonków kościelnych.
- Jak masz na imię? - zapytałem chłodno, a przede wszystkim bezpośrednio.
- Powinieneś je pamiętać sprzed lat z twojego snu... - przewróciła oczami, najwyraźniej sprowadzając jeszcze niżej gatunek śmiertelników, niż dotychczas w jej intelektualnym rankingu. One wszystkie takie były. Wyniosłe. Prychnęliśmy na siebie jednocześnie. -...Amrena.
- Chyba nie muszę ci się przedstawiać.
- Nie, nie musisz Ezequielu. - kolejny, władczy uśmieszek.
   Przypominała nie wielką kobrę królewską na wielkiej, puchowej poduszce, która umiała być bardziej jadowita i niebezpieczna, niż cokolwiek innego, z czym dotychczas przyszło mi się kiedykolwiek zmierzyć.
- Czego ode mnie chcesz na Terenach Niczyich? - z nimi nie należało się cackać.
   Potrafili być gorsi od bożków, zwłaszcza, kiedy uznawali za stosowne pojawić się przed tobą osobiście, niż wysłać trona.
   Zacmokała z niezadowoleniem.
- Pobrałeś tak obfite wykształcenie, że twojej śmiertelnej matce zabrakło na lekcje dobrego wychowania?
   Zacisnąłem zęby, powstrzymując się ledwo od jakiejkolwiek ciętej riposty, posłałem jej jedynie moje śmiercionośne spojrzenie, w którym wszyscy moi przeciwnicy widzieli płomienie trawiące ich duszę. Tym razem to jej odebrało mowę na te kilka triumfalnych sekund, by to tym razem na mojej twarzy wykwitł odpowiedni uśmiech.
- Potrafię być znacznie lepszym dżentelmenem niż cały twój gatunek razem wzięty, wasza anielska mość.
   Zachichotała. Była tym typem serafina, który lubił się droczyć ze swoimi ofiarami. Oto jedno z najjaśniejszych blasków Niebios; Księżna I Chóru.
 - Widzę, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż kiedykolwiek mi się wydawało.

7 lis 2017

Od Arona do Aurayi

Siedziałem oparty o ścianę. Choroba zdecydowanie dawała górę. Anioł patrzył na mnie ze złością. Nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć.
- W plecaku mam telefon. Podaj mi go. Zaraz coś wykombinuję - powiedziałem resztkami sił.
- Gdzie będziesz dzwonić? - schyliła się do plecaka i wyciągnęła z niego komórkę.
- Mam pewien pomysł. Ale będziesz musiała mi zaufać - wziąłem od niej urządzenie, które mi podawała.
- Co innego mi pozostaje? - wzruszyła ramionami, odwróciła się i wyjrzała na łąkę.
Była dopiero 7 rano. Powoli przeglądałem listę kontaktów. Zastanawiało mnie, kto będzie większym szaleńcem w tej sytuacji. Ja, bo dzwonię do kanałowego szczura, który trzyma w garści rebelię, czy on, bo ma u mnie dług i jest zobowiązany się odwdzięczyć.
- Jakie masz relacje z wampirami? - spytałem Aurayi. Ta jednak zdecydowała się przemilczeć pytanie.
- Rozumiem - wybrałem w tej chwili numer i przyłożyłem telefon do ucha. Pierwszy sygnał zabrzmiał, a ja byłem cały zestresowany - Wiesz, że jestem na ciebie zdany? - kiwnęła tylko głową.
Nikt nie odebrał. Postanowiłem więc dzwonić do skutku. Drugi raz. Trzeci. Czwarty. Za piątym to samo. Za szóstym się udało.
- Gadaj, czego chcesz skurwysynie - krzyknęła postać z telefonu.
- Starego druha nazywasz synem kurwy? - zapytałem spokojnie. Znałem wybuchowy charakter postaci po drugiej stronie.
- Mów…
- Aron. Ciągle wisisz mi przysługę.
- Żeby cię pies jebał, znikasz kiedy ci się podoba, a po roku dzwonisz jak ci czegoś potrzeba? - miał rację. Zniknąłem i nie dawałem znaku życia.
- Zdążyłeś kupić mi wieniec i znicz? - cicho się zaśmiał.
- Jesteś jak pies alkoholika. Zawsze się wyliżesz! Kto by pomyślał.
- Przypominam, że to przez ciebie musiałem się wylizać. Zostawiłeś swojego przyjaciela. Postrzelonego przez Łowców. W samym centrum Londynu. Racja, zawsze się wyliżę. Ale teraz mi pomóż. Źle ze mną.
- Czego ci potrzeba, pojebańcu? - w tle słyszałem jak Aura jest cholernie niezadowolona i jak pod nosem przeklinała los, który nas spotkał.
- Transport dla dwóch nadrealnych, nocleg i prowiant. Leki na przeziębienie. Goniły nas psy gończe.
- A ty szczekaj, walcz rezerwowy psie! Pysk się pieni! Jeży sierść!
- To nie czas na cytowanie…
- To na co jest czas? - nic sobie nie robił z naszej trudnej sytuacji.
- Pomożesz mi? 
- Co z tego będę miał?
- Czy ocalenie życia dla twojego dziecka nie było już wystarczającą zapłatą? 
- Żeby cię serio pies jebał. Śmiesz to wypominać?
- Pamiętasz, że wszyscy postanowili ją wtedy zostawić? Wszyscy, poza mną. Dlatego nie zachowuj się jak dupek. Okej?
- Gdzie mam być i kiedy?
- Jak najszybciej… pamiętasz, gdzie pierwszy raz pokazałeś mi swoją naturę?
- Byłeś wtedy żywszy i mniej pochmurny…
- Skończ z żartami. Czekamy.
Rozłączył się po tych słowach. Auraya powoli się rozciągała. Najbardziej spektakularny widok, to anioł prostujący swoje skrzydła. Jak ta istota nosi cały ich ciężar przez 24 godziny? Nie boli jej kręgosłup? W sumie. Schorowany Chmurnik obserwuje anioła i zastanawia się, czy nie bolą ją plecy. Logiczne zachowanie Aron. Bardzo logiczne.
- Nie chcesz do nikogo zadzwonić? - wyciągnąłem rękę w jej stronę i podałem jej telefon.
- Dzięki… chyba rozumiesz… - przechylała ciało w stronę “wyjścia”
- Idź. Tylko uważaj na siebie.
Zeskoczyła z małym uśmiechem i zniknęła z moich oczu. Nasza szansa na wyrwanie się stąd była coraz większa. Oczywiście miałem wątpliwości co do tego. Aura chyba mi wybaczy, jak jeszcze się zdrzemnę…

(***)

Auraya złapała mnie za ramię i mocno potrząsnęła, przez co się obudziłem. Spojrzałem na nią i potem na zewnątrz. Było coś koło południa.
- Aron. Ktoś podjechał - wyszeptała.Szybko wstałem i od razu upadłem. Przeceniłem swoje możliwości. Aura pomogła mi podejść do wyrwy w dachu i wyjrzeć na zewnątrz. Postać weszła do środka i spojrzała w górę. W oczy rzuciła mi się charakterystyczna blizna na lewym policzku.
- Aron, ty stara… - zaczął czule, jak to on.
- Nie kończ. Dobrze cię widzieć - wstałem przy pomocy anioła.
- Będziecie tam siedzieć? Nie gasiłem auta - wyszedł powoli, a ja spojrzałem w stronę Aurayi.
- Wszystko okej? - spytałem jej.
- Już mu nie ufam.
- I słusznie. Pomożesz mi zejść?
- Ta, jasne - zeskoczyła.
Zszedłem z trudem za nią. Na zewnątrz czekał na nas biały Ford Transit. Towarzyszka pomogła mi dojść do niego.
- Nie przedstawisz mnie? - wampir wyszedł zza samochodu.
- Skoro muszę - przygryzłem dolną wargę - Aura... to wampir, o którym ci już wspomniałem. Mój stary przyjaciel, który zdecydował się zostawić mnie na pastwę losu i pozwolił mi skonać Na szczęście wylizałem się. Wiktor. Poznaj Aurayę.
- Mam nadzieję, że przez waszą dwójkę nie będę miał kłopotów - otworzył drzwi paki - wsiadajcie.
W środku znajdowała się zabezpieczona linami kanapa, na niej apteczka. Aura pomogła mi wejść do środka. Wampir zamknął nas w środku. Nie przewidział, że jak zamknie drzwi, to będzie ciemno. Nieważne. Telefonem oświetliliśmy drogę do miejsca odpoczynku. Powoli usiadłem, a anioł przeszukała pakiet medyczny i odnalazła leki przeciwbólowe. Dopiero teraz poczułem, jak boli mnie głowa i gardło.
- Zdrzemnij się jeszcze - powiedziała cicho.
- Nie, nie będę już spać. Czyżbyś zaczęła się martwić?


Auraya?

6 lis 2017

Od Williama do Elli

Dean próbował zamaskować jeszcze mój zapach kiedy usłyszeliśmy dzwonek telefonu a następnie   nerwowe "na miejsca" od Deana. Shit, zaczynało się. Kompletnie i pod żadnym pozorem nie byłem na to gotowy. Zacisnąłem dłonie na broni. Dean uparł się, że wciśnie mi maczetę. Nie było to dla mnie komfortowe - zupełnie inaczej trzymało się to w dłoni niż mój sztylet. Prawdopodobnie nie minie zbyt długo, gdy porzucę to coś na rzecz mojego zwykłego wyboru. Ustawiłem się w pozycji, którą już wcześniej ustalił mi Dean - byłem na klatce schodowej. Odliczałem sekundy, pęknięcia w podłodze, granaty przy pasku (taaak) czekając tylko na coś więcej. Serce mi stanęło, gdy usłyszałem podjeżdżający samochód a po minucie lub dwóch kolejny a także zduszony krzyk Elli. Główne drzwi otworzyły się z hukiem i weszła do środka szamotająca się dziewczyna i ktoś prowadzący ją. Czułem gulę w gardle, wiedząc, że pozwalam, żeby ktoś ją ranił. Próbowałem się przekonywać, że to dla jej dobra. Chatkę wypełniały kolejne osoby. To się nie mogło potoczyć dobre.
- Basil, skurwysynie, wyłaź - rozległ się męski, mało charakterystyczny głos. - Mam twoją siostrę, dopóki będziesz grzeczny nic się nie stanie - dodał, plując wręcz jadem. Miałem nadzieję, że Basil zagra według planu.
- Jakby mi na niej zależało - rozległ się głos mężczyzny z drugiego końca pomieszczenia, a następnie bieg. Od razu parę osób się rzuciło w tamtym kierunku. Gdy przebiegli do kuchni rozległ się wybuch, który prawdopodobnie rozszarpał ich ciała na kawałeczki. Wtedy wszystko się rozpoczęło. Ujawniając się, rzuciłem kolejne dwa granaty w grupkę na dole, przy wejściu, oczywiście po upewnieniu się, że nie zagrażały one Elli, która najprawdopodobniej zdążyła się już uwolnić z uwięzienia tamtego mężczyzny, bo słychać już było upadające ciała. Tak samo Dean, który ukrywał w się w najbardziej odsuniętym od wejścia pomieszczeniu, gdy zbiegłem na dół, kątem oka mogłem zobaczyć go w akcji. Uniosłem ostrze, by zadać pierwszy cios wilkowi, który właśnie rzucał mi się do gardła. Wtedy usłyszałem kolejny krzyk El i po prostu uniknąłem wroga. Spojrzałem na El, która, właśnie odrzuciła truchło wilka. Jej ręka krwawiła, i to dosyć potężnie. Zacząłem torować się w jej stronę. Z przerażeniem obserwowałem, jak mimo rany dalej wymachiwała dłonią.
- Ella! - krzyknąłem i złapałem jej rękę. Nie chciałem, żeby mnie zamordowała, nie? Czytając z jej miny, widziałem, że nie była zbyt zadowolona. Skupiłem się jednak na wyleczeniu jej jak najszybciej. Słyszałem, jak przeklinała pod nosem, najprawdopodobniej broniąc mnie od wilkołaków, lecz musiałem to naprawić, zanim kompletnie straciłaby rękę, co wyglądało na możliwe. Z ulgą patrzyłem, jak tkanka regeneruje się pod wpływem mojej magii. Jednocześnie drugą ręką próbowałem odpierać ataki, które nadchodziły z boku i od tyłu. Było ich tak wielu! Nie wiedziałem ile czasu minęło, na tej cholernej, krwawej jatce w pewnym momencie, wszystko... Po prostu ucichło. Widać, że nie zaskoczyło to tylko mnie. Wszystkie spojrzenia skierowały się na środek pomieszczenia, gdzie Basil stał w wilczej formie nad ciałem dużego, białego wilka. Czy to oznaczało, że udało mu się zabić alfę? Potoczył groźnym spojrzeniem po wszystkich. Nie wiedziałem jak on im to przekazał, ale wszyscy zaczęli powoli się wycofywać. Staliśmy tam, nie pewni co zrobić. Teoretycznie powinniśmy się cieszyć, ale trudno się ściskać w radości z krwią rozbryzganą wszędzie. Dean po prostu usiadł na podłodze, chyba nawet tyłkiem gniotąc jakieś flaki i schował twarz w dłoniach. Korzystając z tego, że trzymałem Ellę za rękę, przyciągnąłem ją lekko do siebie, tylko trochę ją obejmując. Jej spojrzenie było całkowicie skierowane na Basila. Także na niego spojrzałem - był już w ludzkiej wersji ale mimo tego, że dopiero odniósł zwycięstwo, wyglądał jakby poniósł największą możliwą porażkę. Nie wiedziałem co działo się w jego głowie, chciałem coś powiedzieć, lecz wszystkie słowa wydawały się nietrafne. Ze zdziwieniem obserwowałem jak Dean po prostu wstał i do niego podszedł. Oparł mu dłoń na ramieniu, którą chłopiec niechętnie zrzucił. Wybiegł z pomieszczenia, zostawiając nas, nadal pozostających tam w ciszy.

Ella? I co teraz, i co teraz?

Od Aurayi do Arona

               Noc była nieprzyjemna. Z racji tego, że jesień zaczęła się już na dobre, a listopad postanowił nas nie oszczędzać, noc była naprawdę chłodna. Otuliłam się najmocniej, jak tylko mogłam bluzą od chłopaka, a dodatkowo opatuliłam się skrzydłami. Wiedziałam, że wyglądam tak idiotycznie, ale przynajmniej zatrzymywałam części ciepła dla siebie.
Lecz nie tylko chłód i wilgoć mi doskwierały. Noce rzadko są dla mnie łaskawe. Raczej większość z nich spędzam na budzeniu się co godzinę, wyrywana z koszmaru minionych lat.
Te wszystkie czynniki połączone razem sprawiły, że w nocy nie spałam za wiele. Jeszcze przed świtem porzuciłam ostatnią nadzieję o spokojnym śnie i po prostu postanowiłam poleżeć i przeanalizować wydarzenia minionego dnia. Chciałam sprawdzić, w którym dokładnie momencie wszystko się posypało i poszło w bardzo złym kierunku.
               Dzień przecież zaczęłam jak zwykle. Jakimś cudem, wolę się nie zagłębiać, jak wielkim, udało mi się wstać przed moim natrętnym bratem i wymknąć się z domu, nim ten zorientuje się, co się tak właściwie dzieje. Poranek był chłodny, choć pojedyncze promienie słońca robiły wszystko, aby choć trochę nadać mu temperatury. Niestety jego próby nie skończyły się na pozytywnym wyniku.
Nie wiem dokładnie, kiedy zorientowałam się, że Łowcy mnie śledzą. Nie do końca wiedziałam jednak, dlaczego uparli się akurat na mnie. Co prawda Ed coś wspominał, że może mieć to coś wspólnego z Jamesem. Ale skoro miało to związek z moim bratem, to dlaczego tak kurczowo uczepili się mojej osoby?
               Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak właściwie jeszcze tu jestem. Mogłam spokojnie wrócić do siebie. I nie słuchać jego ciągłych porad i tego, jaki od to nie jest doświadczony w tego typu sytuacjach. Prawda jednak jest taka, że, choć nigdy przed nikim się do tego nie przyznam, miał trochę racji. Ci Łowcy jeszcze przez najbliższe dni będą przeczesywać pobliskie tereny w poszukiwaniu nas. A jeżeli to nie jest jego pierwsza taka ucieczka, to jego tym bardziej będą szukać.
Dlatego też nie możemy zostać w tej rozpadającej się ruderze zbyt długo. Nie powiem, że jest to dobre miejsce, aby ukryć się przed światem i w normalnych okolicznościach pewnie często bym tu przebywała. Jednak jest ono zbyt blisko miejsca, gdzie zgubiliśmy pościg i prędzej czy później Łowcy tutaj trafią. A wtedy lepiej, żebyśmy my byli już daleko.
Mężczyzna coś wspominał o swoim znajomym. Jednak chyba nie muszę mówić, jak kiepskim pomysłem mi się to wydaje. I tu nie chodzi o to, że nienawidzę poznawać nowych ludzi. No dobra, właściwie o to właśnie chodzi.
A na domiar złego nie wzięłam ze sobą telefonu z domu. Nie miałam jak się skontaktować z kimkolwiek. Oczami wyobraźni już widziałam zamartwiającego się Jamesa, a potem awanturę, którą zacznie, kiedy już wrócę do domu.

               Z rozmyślań wyrwało mnie poruszenie obok mnie. Towarzysz tej niedoli właśnie się budził. Nie wiem, co dokładnie zdradziło, że coś jest nie tak. Ciągłe kichanie mężczyzny? A może dreszcze, które co chwilka wstrząsały jego ciałem. Jednak już wtedy wiedziałam, że nasza ucieczka dalej będzie jeszcze bardziej skomplikowana, niż miała być z początku.
Dlaczego to zawsze na mnie musi trafić? Dlaczego choć raz nie mogę mieć ułatwionego zadania?
- Wszystko w porządku? – spytałam jakby od niechcenia. Jednak w tej chwili to pytanie było kluczowe, a odpowiedź była ważniejsza, niż można się spodziewać.
- Chyba nie. – ledwie może wydusić z siebie słowa.
Podchodzę do niego niepewnie. I już na pierwszy rzut oka widać, że dzisiejsza noc odcisnęła na nim swoje piętno. Było dla niego zdecydowanie za chłodno, co spowodowało popsucie się zdrowia. Zaklęłam w duchu na niego i na siebie. Za to, że dał mi tą przeklętą bluzę i za to, że ja ją os niego przyjęłam.
Wiecie, ile to nam sprawi kłopotu? Wiem, że może ciągle narzekam. Ale to nie pomoże nam obojgu. A myślę, że oboje chcemy przeżyć.
- Dasz radę wstać?
Widzę, jak próby chłopaka kończą się na niczym. Ledwo może się podnieść, a co dopiero iść dalej.
- Musisz dać radę. Łowcy będą tu najpóźniej jutro.
Kolejne próby powstania kończą się tak samo – powolnym upadkiem z powrotem na ziemię. Myślę gorączkowo nad tym, co by teraz zrobić. Najgorsze jest to, że ja nawet nie znam tej okolicy. Nie wiem, gdzie mogłabym się udać.
- Nie dam rady. – wychrypiał.
Spojrzałam w stronę miasta, a potem na mężczyznę. No przecież nie mogę go tu tak zostawić. Bądź co bądź trochę mi pomógł. Mogłam to sama lepiej rozegrać, ale… z drugiej strony to on zabrał mnie tutaj, aby ukryć się przed Łowcami. Mimo wszystko jestem mu coś winna.
Czy tak samo postąpiłabym, gdyby to była przypadkowa osoba?
Chciałabym móc powiedzieć, że tak. Chciałabym wierzyć, że jestem z tych dobrodusznych. Jednak nie jestem w sobie w stanie na tyle zaufać.
- I co teraz? – spytałam lekko zirytowana, przestraszona, zniecierpliwiona i zaciekawiona. Naprawdę nie wiedziałam, co mam robić.
Z racji tego, że jestem Aniołem, nie miałam takich problemów. My zwyczajnie prawie nie chorujemy. Zdarza się to w skrajnych przypadkach.
- Ja nigdzie nie pójdę. Nie dam rady.
A ja niestety nie dam rady pomóc mu iść wystarczająco długo. A nawet jeżeli, co tylko pogorszyłabym jego stan. Co robić, co robić…
- Jest coś, co mogłabym zrobić? Na pewno coś można. Coś, co nie będzie wymagało zbyt wiele czasu, którego i tak mamy niewiele.
W normalnych okolicznościach już bym była w drodze do miasta. Jeżeli nie sprowadziłabym jakiegoś lekarza, to przynajmniej mogłam pójść po zwykłe lekarstwa. Bo to się robi, kiedy ludzie chorują, prawda? Jednak nie powinnam się pokazywać w mieście, chociażby na chwilę.
- Nie ma w pobliżu żadnego podobnego budynku czy czegokolwiek? – pytałam dalej.
- Niestety najbliższe miejsce, gdzie moglibyśmy się zatrzymać jest oddalone o kilometry.
Jest coraz lepiej…
- To co nam pozostaje? – przysięgam, że w tej chwili jestem w stanie zrobić już wszystko.

Aron?

3 lis 2017

Cukierkowanie według Arona. Halloweenowy event Temat 2.

     Wylegiwałem się na kanapie, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi. Nie spodziewałem się dzisiaj gości. Kto to mógł być? Bruno? Nie, to nie w jego stylu. Julian? Demony nie mają w zwyczaju pukać. Czas podnieść leniwy tyłek i otworzyć te głupie drzwi. Zanim je otworzyłem, usłyszałem pukanie. Ktoś jest bardzo niecierpliwy.
- Cukierek albo psikus! - krzyknęła para dzieciaków, zanim otworzyłem drzwi na oścież.
- To dzisiaj? - stałem kompletnie wryty w ziemię. Racja. 31 października. To dziś.
- Niech pan nie udaje, tylko daje cukierki! - krzyknął chłopiec po mojej lewej, przebrany za wampira.
- Właśnie! - dodał wilkołak z prawej.
- Huh… serio zapomniałem. Poczekacie chwilę? Znajdę coś i zaraz wam sypnę…
     Super. Jeszcze rozdawać cukierki. Mam w ogóle jakieś? Przymknąłem drzwi. Idąc do salonu przypomniałem sobie, że mam zapas pakowanych ciastek Oreo w segmencie. Chyba się nadadzą. Zgarnąłem je szybko i wróciłem do dzieciaków. Gdy ponownie otworzyłem drzwi, pokazały się dwie kolejne wesołe mordki.
- Trick or Treat! - krzyknął drugi wilkołak, a z nim coś na wzór zombie.
- Spokojnie, tak jak obiecałem. Lubicie Oreo? - wrzuciłem każdemu po paczuszce do worka.
- Dzięęękuuujeeemyyy! - krzyknęła cała czwórka na raz.
     Błagam, żeby nie przychodziło ich więcej. Ten zapas słodkich ciastek miał być dla mnie. Zapracowałem na nie. Rzuciłem się znowu na kanapę. Nie zdążyłem nawet wygodnie się ułożyć, a dzwonek ponownie wydał swój dźwięk. Serio? Zajrzałem do folijki z opakowaniami. Zostało mi 6 sztuk. Zwlokłem się z sofy i dotargałem do drzwi. Stało tam troje dzieciaków. Rzuciłem trzy pakunki ciastek i zamknąłem na szybko drzwi. Dzieci nie zdążyły dokończyć kwestii, gdy ja przekręcałem klucz. Nim przekroczyłem próg salonu, usłyszałem ponowne pukanie. Uchyliłem drzwi i z bólem serca wyrzuciłem resztę ciastek. Wracając na moje ulubione miejsce, moje uszy zetknęły się z elektrycznym dźwiękiem, dobiegającym z przedpokoju. Poszedłem do kuchni. W lodówce znalazłem marchew i korzeń pietruszki. Nada się? Niech zjedzą coś zdrowego, a nie tylko te słodycze. Skierowałem się do mojego nowego, najbardziej znienawidzonego miejsca w całym mieszkaniu. Na klatce stały dwie dziewczynki. Wampirzyca i… pszczółka? Mniejsza.
- Cukielek albo psikus! - krzyknęły obie na raz.
- Psikus! - odpowiedziałem, wręczyłem im warzywa do rączek i szybko zamknąłem się w środku. Były strasznie zdezorientowane. Nie powiem- rozśmieszyło mnie to. Skierowałem się do łazienki. Podniosłem klapę od sedesu i znowu usłyszałem dzwonek. Zgarnąłem przepychacz, pastę do zębów i mydło. Szybko rozdałem prezenty i wróciłem do “odsączania kartofelków”. Kto wymyślił tak głupie określenie na to? W nadziei, że nikt nie przyjdzie, położyłem się na kanapie i postanowiłem przekimać godzinkę.
     Chyba się udało. Spojrzałem na ekran telefonu. Spałem ponad godzinę, więc jest dobrze. Odpaliłem radio, stojące na stoliku. Informacje. Wszystkiego najlepszego z okazji halloween. Imprezy tematyczne w całym kraju. SMS? Od kogo? Mój ulubiony lokal… spóźnione zaproszenie
     Dzwonek do drzwi. Zaraz skończę czytać. Zgarnąłem lężący przy łóżku  krem do rąk. Otworzyłem drzwi i moim oczom ukazała się… 

- Lily? Ty tutaj? - zaprosiłem ją do środka.
- Ten… krem do rąk… - wybuchnęła śmiechem.
- To nie tak jak myślisz - zawstydzające. Bardzo kurwa niezręczne…
- Jasne, jasne, hahaha! - weszła do środka.
- Mam jakiegoś szampana w lodówce. Napijesz się?
- Tylko, jeśli ty ze mną… i odłóż ten krem! - nie mogła przestać się śmiać.
- Skończ, to nie jest śmieszne… - skierowałem się do lodówki i wyciągnąłem z niej większą, szklaną butelkę. Rzuciłem gdzieś krem i wróciłem do salonu.
- Mnie tam śmieszy.
- Mnie właśnie przestało - postawiłem szampana na stoliku, a z barku wyciągnąłem dwa duże kielichy.
- Za wesołe halloween?
- Tak będzie najlepiej - Zachichotała jeszcze raz.

Para Stichów z fretko-nietoperzem? Ból brzucha? Rodzeństwo Tara również świętuje Halloween! Event Halloweenowy - Temat 2.

- Aoi… Czy to jest naprawdę konieczne…? - spytałam swojego brata, siedząc na krześle przy ciemnym stoliku dla sześciu osób, gdy ten dzierżąc w dłoni jeden z moich zapachowych błyszczyków, chciał pomalować moje usta. A to nie wszystko, gdyż jeszcze obok leżały inne moje kosmetyki. On chciał całą mnie umalować. Szczerze? Bałam się... Młody nade mną stał w kigurumi Sticha, który razem z jego różowym odpowiednikiem zamówiliśmy dobry miesiąc temu. A co to było kigurumi? Duża, ciepła i jednoczęściowa piżama… którą miałam jako dziecko jeszcze przed narodzinami czarnowłosego. Tylko tamta była bardziej dalmatyńczykiem z czerwoną obróżką, a nie potworkiem z pewnej bajki. Przymknęłam oczy, gdy błyszczyk już znajdował się na moich wargach, a chłopak sięgnął właśnie po mój najmniej ulubiony puder. Szybko go użył, bardziej prósząc go na całej mojej twarzy, niż na policzkach. Dalej się bałam. No bo… Aoi ma dopiero dwanaście lat! I nie jest do tego dziewczyną, tylko chłopakiem! Która starsza siostra, czy nawet matka by się nie bała… Spojrzałam w pewnym momencie na ladę naprzeciwko mnie, która stała w kuchni. Wdrapała się na nią Kohi, dla której niebieskooki również miał przebranie. Nie wiem, jak i nie wiem, kiedy je zamówił, ale powiedział, że coś ma. Tylko nie wiedziałam, czy da radę ją w to ubrać…
- Skończyłem! - zawołał szczęśliwy chłopak, oddalając się ode mnie na jeden krok, by sięgnąć po małe lusterko na obracającym się stojaczku. Podał mi je, a ja już żałowałam, że pozwoliłam mu siebie malować. Zamknęłam oczy ze strachu, bojąc się otworzyć choć jedno z nich. Jednak w końcu to zrobiłam, gdy czarnowłosy smutno westchnął. Spojrzałam na swoje odbicie i… zamarłam, kompletnie. Czułam, jakby świat się pode mną rozwalił, wchłaniając moje bezduszne ciało w głąb siebie. No tego to się nie spodziewałam!
- Nie jest tak źle – odpowiedziałam, zgarniając dwa kosmyki moich włosów do przodu. Chyba będzie trzeba niedługo pójść do fryzjera na odnowienie koloru… A wracając do mojej twarzy… Błyszczyk trzymał się na granicach moich ust, choć można się nawet pokusić o to, że nałożył go idealnie. Wciągnęłam powietrze przez nos. Truskawki… Do tego ten puder, który rozsypany na całej mojej twarzy fajnie sprawiał, jakby moja skóra miała taki ładny lekko różowy odcień. Kurcze, podoba mi się to. Może mój brat ma jakiś ukryty talent do malowania?
- A teraz pora na przebranie Kohi… - usłyszałam przed sobą jego głos. Gdy na niego spojrzałam, to próbował złapać fretkę, trzymając w dłoniach jakieś czarne skrzydełka. Nietoperze? Jakie słodkie! Po jakichś pięciu minutach udało mu się je założyć futrzakowi, jednak sama samiczka… latała w kółko jak opętana, co jakiś czas skacząc. Gdy wylądowała w końcu na moich kolanach, to wzięłam ją w powietrze, trzymając dłonie pod jej łapkami. Wyglądała przeuroczo. Umieściłam ją sobie na ramieniu, a sama wstałam z krzesła, kierując się do połączonej kuchni. Otóż stały w niej nasze torebki na cukierki, jedna pomarańczowa, taka dynia i druga czarna zrobiona na kota. Je też zamówiliśmy przez internet… Choć przyszły o wiele później od naszych kigurumi.
- Gotowa? - spytał niebieskooki, biorąc obie w swoje dłonie i podając mi kota. Zgarnęłam go od niego i pokiwałam twierdząco głową, a już po kilku minutach oboje znajdowaliśmy się na dworze. Szłam wzdłuż ścieżki, by wyjść za ogrodzenie naszego domu. Spojrzałam na nasz dom. Nie był jakoś wyjątkowo ozdobiony… Po prostu kupiłam kilka takich lampionów w kształcie dyń i ustawiłam je przed wejściem i na trawie. Mogłam jednak trochę bardziej się postarać.
- Koko! Kaptur! - usłyszałam krzyk Aoi’ego przed sobą. Faktycznie, nie mam jeszcze założonego kaptura. Od razu to zrobiłam, uważając przy okazji na fretkę, która postanowiła skryć się nie tylko na mojej szyi, ale też i we włosach. Powoli podchodziliśmy do pierwszego domu w okolicy… który był oddalony o dobre dwieście pięćdziesiąt metrów od naszego. Widziałam, jak jakieś inne dzieciaki właśnie od niego się oddalają, robiąc nam miejsce. To trochę dziwne, że ktoś jeszcze tu przyszedł. Jeśli dobrze pamiętałam, to w naszej okolicy nie mieszkało zbyt wiele dzieci, oprócz mojego brata oczywiście… Chyba że przyszły one z drugiej ulicy przez mostek… To mogłoby wiele wyjaśniać.
- Koko, chodź szybciej! - brunet ponownie zawołał w moją stronę, już znajdując się blisko drzwi tego domu. Podbiegłam ostatnie kilka kroków, a on zadzwonił dzwonkiem.
- Cukierek albo psikus – powiedziałam równocześnie z bratem, gdy z budynku wyszedł pewien mężczyzna ze… śrubą w głowie. Popatrzył najpierw na chłopaka, a potem wzrok zwrócił na mnie.
- Ty też się przebrałaś, Koyori? - zaśmiał się, biorąc z przedpokoju u siebie miskę ze słodyczami. Odwzajemniłam jego uśmiech, drapiąc się w głowę.
- Jakoś tak wyszło… W końcu nie wypuściłabym brata samego o tej porze – odpowiedziałam, patrząc kątem oka na niebieskookiego obok mnie.
- I nie mogła się oprzeć mojemu darowi przekonywania – dodał od siebie, wystawiając swoją dyńkę na słodycze. Ze śmiechem odeszliśmy od domu pana zombie, kierując się do pięciu kolejnych wzdłuż żwirowej drogi.
***
- Brzuch mnie boli… - jęknął Aoi, zjeżdżając trochę z czerwonego skórzanego narożnika. Ze stuknięciem odłożyłam talerz na suszarce, wzdychając.
- Przecież nikt ci nie kazał zjadać od razu wszystkich cukierków! - krzyknęłam na niego, odwracając się w stronę kanapy. Usłyszałam, jak prycha pod nosem na moje słowa. Gdy pół godziny temu wróciliśmy do domu, obie nasze torby były wypełnione po brzegi. Sąsiedzi w tym roku nie żałowali tych słodyczy, oj nie… A brunet od razu stwierdził, że zje wszystko dzisiaj. Ja oczywiście jako dobra siostra radziłam mu odmówić, ale… miał mnie gdzieś. I na czym się to zakończyło? Brzuch go boli! Dodatkowo Kohi postanowiła zrobić sobie z moich ramion nowe łóżeczko, gdyż od dobrych piętnastu minutach na nich spała. Słyszałam jej miarowy oddech, a nawet czułam, jak jej brzuszek podnosi się i opada. Gdy zdjęłam jej nietoperze skrzydła w domu, to od razu złapała materiał ząbkami, ciągnąc go w swoją stronę. Nie wierzę, że aż tak jej się to spodobało… Oczywiście, by puściła, to musiałam przekupić ją Łatkiem, co się udało jak najbardziej. Aż sama z siebie dumna byłam. A czy podobało mi się chodzenie z bratem po domach? Jeszcze jak. Szczerze, to nawet nie mogę się doczekać przyszłego roku. Obiecałam sobie nawet, że to ja zrobię jakieś czekoladki oraz kupię lepsze ozdoby… Spojrzałam przelotnie na swój aparat, który leżał na stole. Oczywiście nie byłabym też sobą, gdybym po powrocie nie chciała zrobić zdjęcia… Będę musiała tylko jeszcze je wywołać, ale to się jeszcze zrobi. Gorzej będzie ze znalezieniem kolejnej ramki oraz miejsca na nią…

The End
A miałam tego nie pisać...

2 lis 2017

Upadły, który zmienia zdanie częściej niż skarpetki - Event Halloweenowy. Temat 1.

               Nie zawsze bycie Aniołem ma swoje dobre strony. Widzicie… nadnaturalność bywa uciążliwa. Ciągłe ukrywanie się, ucieczka, strach przed nadejściem następnego dnia. Ale Anioły mają gorzej. Mają świadomość swojej odmienności. Wiedzą, że skrzydła mogą przynieść im zgubę. Jedno ich rozwinięcie może kosztować cię życie. To dlaczego, skoro mogą być przyczyną ich zguby, tak je szanują?
Ponieważ gorsze od posiadania skrzydeł, jest ich brak.
Nigdy wcześniej nie spotkałam Upadłego. Obawiałam się tego spotkania. Wiedziałam, że Anioły, które straciły skrzydła mogą popaść w obłęd, depresję, nienawiść. A nienawidzą w szczególności tych, którym te skrzydła udało się utrzymać.
To nie jest tak, że są źli czy przynoszą tylko zniszczenie. Oni kierują się żalem. Wyobrażacie sobie to? Nadal masz swoją moc, ale nie posiadasz tego, co cię określa. Ja tego nie potrafię.
               Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tego, dlaczego Łowcy nam to robią. Wolą odciąć nam skrzydła i pozwolić nam żyć z tą świadomością, niż nas po prostu zabić. Uwierzycie, że urządzają sobie zawody, który zbierze więcej skrzydeł? To staje się coraz bardziej popularne zwłaszcza wśród młodych Łowców.
               Nigdy nie pragnęłam poznać Upadłego. Nawet nie chciałam go spotkać. Można powiedzieć, że Upadli są cieniem wszystkich moich obaw – o to, że stracę skrzydła. A je chyba cieniłam najbardziej ze wszystkiego na tym świecie. Są częścią mnie. Stałe, niezmienne, odwieczne. I pragnę, aby takie pozostały. Obawiałam się spotkać Upadłego Anioła, ponieważ mógł być symbolem mojej przyszłości, która być może kiedyś nadejdzie.
Bądź co bądź bardzo współczułam tym istotą. Wiedziałam, że ja nie wytrzymałabym utraty skrzydeł. Wolałabym tortury, ciągłe walki, ukrywanie się, a nawet śmierć. Ale nie utratę skrzydeł. Możecie usłyszeć to od każdego Anioła.
               Halloween to właśnie czas, kiedy Upadli wychodzą z ukrycia. Nikt nie wie dokładnie dlaczego. Po prostu upodobały sobie ten termin i już. Choć jest jedna teoria. Trzydziesty pierwszy października to święto upiorów i potworów. Upadli właśnie są za takich uważani. Sami też się tak nazywają. Niegodni pokazywać się za dnia, pojawiać w towarzystwie Aniołów, przegrani i złamani. Są traktowani jak nic.
I to jest chyba ta jedna rzecz, która mnie z nimi łączy.
Bo każdy Anioł ma coś z Upadłego i każdy Upadły ma coś z Anioła.
Niektórzy mniej, niektórzy więcej.
               Przyznam, że pierwotnie w planach nie miałam wychodzenia dzisiejszego dnia. Miałam poczucie, że ludzie tym świętem kpią sobie z nas, nadnaturalnych. Dla nich przebieranie się za potwory było zabawą. Dla nas to była codzienność.
Dlaczego więc zmieniłam zdanie?
Oczywiście z tego samego powodu, co przez ostatnie tygodnie – przez natarczywego brata. Dzisiaj musiałam dosłownie wymknąć się z domu. W Halloween zawsze robił się nerwowy. Wiedział, że pomimo tych wszystkich zabaw, śmiechów i ozdób kryje się niebezpieczeństwo. Niektórzy z nas nie zwracali na to uwagi. Czuli się wtedy choć trochę normalni. I to było ich zgubą. Łowcy tylko czekali.
Tego roku jednak uważałam, że Łowcy są mniejszym złem, niż przebywanie w jednym pomieszczeniu z moim bratem. Dlatego też wykorzystując chwilę jego nieuwagi czym prędzej opuściłam mieszkanie.
Było jeszcze dość wcześnie, jednak jak na tę porę roku przystało, już zaczynało się ściemniać. Na ulicy było tłoczno. Grupki dzieci, pod okiem dorosłych, biegały od drzwi do drzwi i z radością krzyczały „cukierek albo psikus”. Muszę przyznać, że z lekką melancholią i żalem przyglądałam się temu wszystkiemu. Mi nigdy coś takiego nie było dane. Moje dzieciństwo zostało zabrane i już nigdy go nie odzyskam.
Z lekką frustracją i wściekłością naciągnęłam na siebie kurtkę jeszcze mocniej, wbiłam wzrok w ziemię i udałam się tam, gdzie mnie nogi poniosą. Nie zwracałam uwagi na nic. Chciałam się po prostu znaleźć jak najdalej od tego gwaru. Od radości i zabawy. Od wszystkiego, co zawsze pragnęłam mieć, a nie mogłam. To było nierozsądne. Ale czułam, że jeżeli spędzę tam choćby jeszcze chwilę dłużej, nie wytrzymam.
A jeżeli bym pokazała, że jestem Aniołem, ściągnęłabym na siebie kłopoty. Wszyscy nadnaturalni wiedzą, że w takie święta, jak Halloween Łowcy są bardziej czujni. Wszyscy wiedzą, że w takie dni jest zabijanych najwięcej takich, jak ja.
Gdy znalazłam się na obrzeżach miasta, gdzie cisza aż szumiała w uszach, dopiero odważyłam się rozwinąć skrzydła i wzlecieć na dach budynku. Było tutaj cicho i spokojnie. Byłam sama i mogłam rozkoszować się widokiem z góry na niczego nie spodziewających się ludzi.
I po raz kolejny nawiedziła mnie myśl, że naprawdę pragnęłam takiego życia. Spokojnego, zwyczajnego. Jako ktoś, kto nie musi się obawiać dnia następnego. Wiedziałam, że James robi wszystko, aby dać mi choć namiastkę normalnego życia. Ale to za mało. Może i jestem egoistką, ale pragnę więcej, choć nie powinnam, choć nie mogę, choć jest to niemożliwe.
Ludzie nie doceniają tego, co mają. A mają niezwykle wiele i nie potrafią tego dostrzec.
Nie wiem, ile czasu minęło, ile siedziałam tak pogrążona w ponurych myślach i zapatrzona w migotliwe neony. Sekundy stapiały się w minuty, minuty łączyły się w godziny, a godziny wydawały się trwać w nieskończoność. Wiedziałam, że powinnam już wracać. Wiedziałam, że robi się coraz później i, że coraz więcej upiorów wychodzi na ulice. Ja jednak nie potrafiłam się poruszyć. Nie chciałam się stąd ruszać.
- Dama nie powinna przebywać o tej porze sama na zewnątrz. Nawet jeżeli jest zjawiskowym aniołem. – usłyszałam głęboki, melodyjny głos. – co tutaj robisz, Aniele?
Gwałtownie wstałam i odwróciłam się do nieznajomego, jednocześnie sięgając po sztylet.
- Kim jesteś? – spytałam, starając się jednocześnie przyjrzeć tajemniczej postaci. Co niestety nie było takie łatwe, ponieważ skryła się ona w cieniu. Wiedziałam jedynie, że jest to postać ludzka. I że jest to mężczyzna. Wśród ciemności mogłam również dostrzec głęboko błękitne oczy, które sprawiały wrażenie, jakby zaglądały w głąb mnie.
Nie podobało mi się to.
- Kimś, kto chciał trochę pobyć w samotności, a nie był jedyną osobą, która wpadła na ten pomysł. – odpowiedział, jakby od niechcenia, robiąc krok w moją stronę.
- I ze wszystkich budynków w mieście wybrałeś przez przypadek ten, na którym jestem i ja? Masz mnie za idiotkę?
- Mój wybór nie był bynajmniej przypadkowy. Widziałem, jak tutaj wlatujesz. Byłem po prostu zaciekawiony, więc postanowiłem przybyć tutaj za tobą. Choć zajęło mi to znacznie więcej czasu niż tobie, niestety.
Dalej przyglądałam mu się uważnie, a on nie był mi dłużny. Żałowałam, że nie mogę wyczytać nic z wyrazu twarzy nieznajomego. Nie wiedziałam o nim nic i to mnie lekko niepokoiło.
- Spytam jeszcze raz. Kim jesteś?
Mężczyzna jakby zesztywniał i cały napięty zaczął się do mnie zbliżać powolnym krokiem.
- Kimś podobnym tobie. Cieniem z twojej przeszłości i wizją twojej przyszłości. Wygnanym. Poległym. Upadłym. – spojrzał w dal, a w jego oczach jakby na chwilę zagościł żal, wspomnienie minionych lat. – Odpowiedziałem na twoje pytanie. Pora, abyś ty odpowiedziała na moje pytanie.
- Znasz odpowiedź. Sam jej udzieliłeś. Chciałam pobyć sama.
Nie wiem dlaczego w ogóle wdawałam się z nim w dyskusję. Powinnam w tej chwili stąd się zmywać. Jednak coś mnie od tego powstrzymywało.
- Dzisiejszego dnia wiele złego wydostaje się na ulice. Kiedyś to było prawdziwe Halloween. A teraz? Zjawy, widma, upiory. To dla nich najlepszy czas. A oni nie zwracają uwagi czy spotykają ludzi, czy nadnaturalnych. Zadowolą się każdym. A wtedy lepiej nie być tam, gdzie oni.
- Nie znasz mnie. Nie wiesz, co potrafię.
- A więc pokaż, co potrafisz, wojownicza Wysłanniczko Niebios.
Przysięgam, że mnie kusiło. Oj bardzo kusiło.
- Może innym razem.
- Więc innym razem nie przedstawiaj swoich umiejętności, jeżeli nie umiesz poprzeć swoich słów czynami. – nieznajomy wydawał się rozbawiony całą tą sytuacją.
- Czego ty ode mnie chcesz?
- Porozmawiać. Przestrzec. Dać radę.
- Niby dlaczego miałabym cię słuchać?
- Niektóre Anioły się prawdziwymi ignorantami. Jestem Upadłym. O czym mogę rozmawiać z kimś takim, jak ty?
W jego słowach było coś staroświeckiego, dawnego. Miał w sobie coś z czasów, które już dawno przeminęły. Sprawiały, że człowiek naprawdę chciał słuchać.
- Słucham.
- Opowiem ci o twoich skrzydłach. I o tym, jak ważne jest, aby je chronić.
Nie należałam do tych naiwnych dziewczynek, które dostają lizaczka od nieznajomego i idą za nim wszędzie. Nie ufałam ludziom. A jednak w tym mężczyźnie było coś, co sprawiało, że chciało się go słuchać. Choć wyglądał na około dwudziestu lat, mógł mieć również i setki, co widać było również w jego oczach.
Opowiedział mi o utracie skrzydeł. Ale nie o samej sytuacji, w której je stracił. O samym fakcie i emocjach. Coś tu nie grało, jednak byłam na tyle rozkojarzona, aby nie skupić się na ym jednym cichym głosiku, który mnie ostrzegał.
- Mówi się, że podczas odcinania naszych skrzydeł, stają się one czarne. A kiedy już zostają odcięte, po paru sekundach znikają. Nie jesteś nawet w stanie się z nimi pożegnać. Nie do końca wiesz, co się dzieje. A kiedy w końcu to do ciebie dociera, jest już za późno – mówi, ale jego oczy zdradzają, że jest gdzieś indziej. W przeszłości. Wszystko w nim mówi o bólu minionych dni i tych, które zaraz potem nastąpiły.
Nie potrafiłam wykrztusić z siebie ani słowa. Nie potrafiłam znaleźć odpowiednich liter, słów, zdań, aby wyrazić to, jak bardzo mu współczuję. Choć nie jestem w sanie zrozumieć tego bólu. Nigdy nigdy nigdy nie chcę doświadczyć takiego bólu.
- Przykro mi – udaje mi się tylko wydusić.
- Niepotrzebnie. Teraz mam ciebie i twoje skrzydła.
Patrzę na niego oszołomiona, a on tylko czekał na ten moment. Zaatakował mnie w mgnieniu oka. Na szczęście moje ciało zareagowało szybciej niż umysł. Moje ruchy były automatyczne i nim się zorientowałam, nieznajomy znajdował się pode mną.
- Co ci odbiło?! – warknęłam – Czego ode mnie chcesz?!
- Tego, czego może pragnąć Upadły. – odparł i jakimś cudem udało mu się mnie zrzucić z siebie.
- Nie myśl, że ci się to uda.
- Och. Ja to wiem. Co może potrafić taka głupiutka ignorantka, jak ty?
- Przekonasz się, kiedy skopię ci zadek.
Uśmiechnął się, najwidoczniej rozbawiony całą tą sytuacją i mnie zaatakował. Wymienialiśmy cios za ciosem i z wielką niechęcią muszę przyznać, że mężczyzna był całkiem dobry w tym.
Kiedy na chwilę udało mu się rozproszyć moją uwagę, przygwoździł mnie do podłogi. Nachylił się i szepnął mi rozbawiony do ucha:
- Coś ci nie idzie kopanie mojego zadka, skarbie.
Wkurzyłam się. Gość sobie na zbyt wiele pozwalał.
Moje ruchy stały się coraz bardziej desperackie. Tu już nie chodziło o to, aby wygrać walkę. Jedyne, czego pragnęłam, to się jakoś stąd wyrwać.
- Dlaczego to robisz?
- A dlaczego nie? Anioły takie, jak ty mają mnie za śmiecia. Za mięczaka, który stracił swoje skrzydła. Dla was jestem niczym. Dlaczego więc ja miałbym okazać miłosierdzie tobie?
Bo kiedyś byłeś taki, jak ja – pomyślałam – Bo nadal masz w sobie coś z Anioła. Ponieważ byłam traktowana jak śmieć przez całe życie i wiem, jak to jest.
Nie pytajcie się jak, ale jakimś cudem udało mi się wyrwać z uścisku mężczyzny. Odskoczyłam czym prędzej od niego i rozwinęłam skrzydła, aby wzbić się w górę.
- Będziesz uciekać?
- Sam mówiłeś, że śmierć jest lepsza. Dlatego wybieram najbezpieczniejszą drogę. – opowiedziałam i nim nieznajomy zdążył jakkolwiek zareagować, odleciałam jak najdalej potrafiłam.
Znacie to uczucie, kiedy los postanawia sobie z was zakpić? Kiedy cieszycie się z małego sukcesu, a życie już po pięciu sekundach postanawia wam go zepsuć? Tak właśnie było w moim przypadku. Nie zdążyłam nawet dobrze odetchnąć po ucieczce z dachu, kiedy grupka Łowców mnie otoczyła.
Nie no, to już są jakieś żarty. Ja rozumiem, że dzisiaj jest Halloween, ale to już lekka przesada. Nawet ja nie mogę mieć takiego pecha.
Niestety najwidoczniej mogłam.
- Aniołek nam się trafił – zarechotał jeden – Halloween się mu zachciało.
- Zobaczymy, jak mocne jest jej przebranie. – zawtórował drugi.
- Najpierw kochana oskubiemy cię z piórek.
Wiedziałam, że tym razem nie uda mi się uciec. Zachciało mi się wychodzenia z domu. Zachciało mi się święta Upiorów. No to miałam. Na atrakcje dzisiejszego wieczoru nie mogłam narzekać. Oczami wyobraźni widziałam już siebie, z plecami całymi we krwi. I kiedy już zaczynałam godzić się z myślą, że tym razem przegrałam, usłyszałam ten sam arogancki i pewny siebie głos.
- Panowie. Dama najwyraźniej nie chce przebywać w waszym towarzystwie. Lepiej się stąd wynoście, póki jestem spokojny.
- Chyba sobie żarty robisz. – wszyscy trzej ryknęli śmiechem.
Czy ja już mam halucynacje?
Mężczyzna posłał im złośliwy uśmiech. Ale kryło się pod nim coś złego, mrocznego i pradawnego. Nawet ja się cofnęłam kilka kroków do tyłu.
W oczach Łowców zobaczyłam czysty obłęd. Nic z tego, ni z owego uciekli z krzykiem.
- Co się…
- Sprowadziłem na nich szaleństwo. Pokazałem kilka nieprzyjemnych obrazów i przekonałem do ucieczki.
Teraz bałam się go jeszcze bardziej. A jednak…
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Bo nie chcesz mieć odciętych skrzydeł. Nie wytrzymasz takiego bólu. Jesteś za słaba.
- Ale ty sam chciałeś…
- Wiem. Nie zamierzam za to przepraszać. Zrozum. Minęło tak wiele lat, a ja nadal nie mogę się z tym pogodzić. Dlaczego nierozsądne Anioły jakimś cudem nadal mają swoje skrzydła, a ja nie mogę ich mieć? I nawet nie mów, że ci przykro. Od tego nie robi się chyba nikomu lepiej.
Pokiwałam jedynie na znak, że rozumiem. Mój gniew na nieznajomego trochę osłabł. Jakby na to nie patrzyć uratował mnie. Uratował przed czymś gorszym niż śmierć.
- Dbaj o swoje skrzydła, bo to największy dar, jaki mogłaś otrzymać. Ja będę się zbierał. Do zobaczenia. Może jeszcze kiedyś się spotkamy. – uśmiechnął się zawadiacko i odwrócił się do mnie plecami. Niby chciałam, aby już sobie poszedł. Było jednak coś, co mnie do niego ciągnęło. Z jednej strony był pewny siebie i arogancki, z drugiej zaś tajemniczy i wyniszczony.
- Zaczekaj! – nie wierzę, że to robię – Powiedziałeś, że teraz nie ma już tego Halloween, co kiedyś. Może… może pokażesz mi jak to wyglądało dawniej?
Mężczyzna spojrzał na mnie, jakbym co najmniej postradała rozum. A ja wiedziałam, że w ten sposób choć na chwilę mogę odwrócić jego myśli od tego, co utracił.
- A mogę poznać przynajmniej imię damy?
- Auraya. Auraya Herondale.
- Garnet William Van Allen.
Uśmiechnął się lekko i razem ruszyliśmy wzdłuż drogi ozdobionej różnego rodzaju upiornymi świecidełkami.


Może ktoś chce przygarnąć Upadłego jako postać? XD
(Nie, ja wcale się nie ogłaszam. To nie tak Wysoki Sądzie)

Dynie, Batman i Wonder (Wo)man? Wella na cukierkowaniu - Event Halloweenowy, temat 2

Ciemnowłosa kobieta cofnęła się, słysząc podekscytowane piski i tupot nóg. Słusznie, bo jej własna mała armia właśnie zbiegała ze schodów, z takim hałasem, jakby było ich tysiące, nie zaledwie czwórka. W sumie szóstka, bo pędziły za nimi jeszcze psy.
- Wszyscy gotowi? - Ella musiała przekrzykiwać wrzawę.
Po raz kolejny tego dnia zadała sobie pytanie, co ją podkusiło, by zakładać rodzinę.
- Prawie wszyscy! Tylko taty nie widać - Charlie uciszyła rodzeństwo jakimś cudem.
Zirytowana Ella ruszyła na górę, tupiąc po schodach. Weszła do sypialni jej i Willa, by ochrzanić mężczyznę, ale straciła ochotę, widząc jak wyglądał.
- Wyglądasz... ciekawie - uśmiechnęła się lekko.
- Nic nie mów - odwarknął.
Nic dziwnego, zdążył zaplątać się w pelerynę. Ella nie wytrzymała i zaczęła się histerycznie śmiać.
 - Uwielbiam nasze dzieciaki - pisnęła.
- Oczywiście To nie ciebie wrobiły w rolę jakiegoś rycerza.
Prychnęła.
- Ja mam tamburyn i sukienkę. Fajnie jest - rzuciła.
- Powiedz mi, że to ostatnie takie Halloween...
Ella potrząsnęła głową, śmiejąc się.
- W przyszłym roku zamiast Febusa i Esmeraldy z Dzwonnika, będziemy zapewne kimś z kolejnej bajki Disneya. I tym razem ty robisz za księżniczkę.
Kiedy wychodziła z sypialni poleciał za nią plastikowy miecz i uderzył w drzwi.
***
Widok, jaki napotkali tego wieczoru sąsiedzi, musiał być ciekawy. Z niewielkiego domku wysypały się bowiem dwie małe dynie, Batman, Wonder Woman, Esmeralda i Febus. Towarzyszyły im kurier UPS na czterech łapach i śmiesznie podskakująca baletnica.
- Czy naprawdę musieliśmy przebierać psy? - cicho spytał Will - Febus.
- Sophie się uparła. A nie przeżyłabym gdyby znowu zmieniła zdanie i nie zechciała być dynią - odszepnęła Ella - Esmeralda.
Szli kilka kroków za swoją armią, obserwując dzieciaki czujnym okiem. Wiedzieli lepiej niż ktokolwiek, co może czyhać w ciemnościach. Psy również okrążały maluchy, co w przypadku Jelly, przebranej za kuriera, wyglądało zupełnie naturalnie. Kurierzy bowiem często gubili się w okolicy.
Charlie szła na samym przodzie, z uczepionym jej ręki Dannym. Mały przechodził ostatnio fazę uwielbienia kolejnego członka rodziny i tym razem przyszła kolej jego starszej siostry. Pani Batman nie wyglądała na szczególnie tym zachwyconą, ale dzielnie znosiła lepką już od cukierków dłoń.
W pielgrzymce do kolejnych drzwi, kolejność pozostała zmieniona. Naprzód wysuwał się zawsze Max - Wonder Woman i podsadzał Sophie, by ta dosięgnęła dzwonka. Pozostała dwójka czekała z tyłu, by po ich otwarciu z pokazowymi uśmiechami wystawić do przodu swoje koszyczki.
- Salt kradnie im uwagę - uśmiechnęła się ze złośliwością Ella.
Rzeczywiście, borderka wybiegała przed dzieciaki, uciekając się do pokazowego numeru. Stawała na tylnych łapach i podskakiwała śmiesznie.
- To wina Sophie. Nam nic do tego - odparł z kamienną miną Will.
Okazało się, że cukierkowanie było zbyt wyczerpujące dla dwójki małych, czteroletnich dyń i ich nóżek. Skończyło się więc na tym, że Ella niosła Sophie, a Will Daniela, podczas gdy psy, Max i Charlie biegli z przodu. Kobieta z ulgą odstawiła córkę na ganku ich domu, by otworzyć kluczem drzwi.
- Dobra, ferajna, przebierajcie się, Dean będzie tu po was za kilkanaście minut.
Nawet Soph i Danny ożywili się na tę wieść i podążyli za rodzeństwem, przecierając śpiące oczy. Ella opadła na kanapę z westchnieniem i odrzuciła tamburyn na podłogę.
- Borze zielony, jak dobrze, że następny raz dopiero za rok - jęknęła, wyciągając przed siebie nogi.
- Mi to mówisz? Następnym razem nie zmusisz mnie, żebym wciskał się w jakikolwiek kostium.
Wzruszyła ramionami.
- Nie będę musiała. Dzieciaki zrobią to za mnie.
Z przyjemnego odrętwienia wyrwał ich dźwięk otwieranych drzwi i przeraźliwy dźwięk wycia. Po chwili dołączyły do niego trzy inne głosy.
- Na bogów - wymruczał Will, chowając twarz w poduszkę.
Ella wstała, by sprawdzić, czy cała banda zapakowała wszystko co potrzebne. Zignorowała Deana i włochate uszy na czubku jego głowy, czy fakt, że próbował polizać jej rękę.
- Dobra, dzieciarnia, my lecimy, dajmy waszym rodzicom chwilę dla siebie - Dean uśmiechnął się do Elli, poruszając sugestywnie brwiami.
Gdy tylko drzwi zdążyły się zamknąć, a w domu zapadła przyjemna, acz niecodzienna cisza, Ella spojrzała na Willa uważnie, podchodząc do niego cicho.
- Idziemy spać, no nie? - rzuciła, wyciągając rękę.
- Jak dobrze, że pytasz - odparł.

(żadnych seksów, zdziwieni?)

Wieczorna przygoda Arona. Event Halloweenowy. Temat 1.

Pytasz mnie o anioła i świętych “wyższego kręgu”? Zabawne. Wczoraj jeden Serafin sprzedał mi trawkę. Straszny desperat. Lubię typa, choć mamy inne poglądy. Jego imię? Wybacz, ceni sobie anonimowość. Chyba rozumiesz. Jego “zawód” tego wymaga. Namiary? Zadajesz za dużo pytań. Muszę się ulotnić.

(***)

 Wyszedłem z baru. Nawet w tych na przedmieściach nie jest już bezpiecznie. Ludzie zadają tyle pytań… marnują czas. Czego się spodziewali? Że powiem im, gdzie znaleźć najlepszego dealera w całym San Lizele? Ceni sobie anonimowość tak mocno jak ja. Szedłem chodnikiem, gdy z alejki wyszła zgraja nastolatków i mnie otoczyła.
- Co jest? - rzuciłem w stronę najbliżej stojącego mnie.
- Wiemy, że ćpasz. Dawaj co masz albo wpierdol - no mistrzem dyplomacji to on nie był.
- Uważasz, że cały towar noszę przy sobie? - wyciągnąłem paczkę papierosów, po czym jednego. - Masz ogień?
Machnął głową wpierw do swojego kolegi, a później w moją stronę. Było ich pięciu. Za dużo, żeby walczyć. W szczególności, że ten za mną ma kij do baseballu. Zaciągnąłem się szarym dymem. Z grzeczności zapytałem czy ktoś nie chce zapalić. Skusił się jeden, stojący po mojej prawej. Ten już miał swoją zapalniczkę.
- Czego oczekujesz? - zapytałem po kolejnym buchu.
- Zioła i prochów - odpowiedział z uśmiechem na twarzy. Myśli, że mnie ma? Zbyt przecenia swoje wpływy.
- Pracujecie dla kogoś? - ciekawość dała górę.
- Jesteśmy, że tak powiem, niezrzeszeniii… hehe. Gdzie ten towar?
- Cierpliwość jest kluczem w negocjacjach. Nigdy nie słyszałeś?
- Stary, nie mamy całej nooocyyy, dawaj co masz! - powoli zaczęło mnie irytować, jak on przedłuża końcówki słów.
- Spoko, tylko skończę. Nie lubię jak coś się marnuje.
- Powinieneś się pospieszyć, może nie wyjść ci to na zdrowie, hehe.
 Popiół zbliżał się do filtra, gdy postanowili zawęzić krąg. Kroczyli wolnym tempem. Żaden z nich nie był pewny swoich ruchów.
- I po co ta złość panowie? Idziemy? - rozluźniłem spięcie.
- Prowadź, tylko nie próbuj ŻADNYCH sztuczek - rzucił agresywnie ich “przywódca”.
- Idziemy do starej manufaktury papierniczej. Wiecie gdzie to? - ruszyłem przed siebie, a oni za mną.
- Ta, w stronę centrum - rzucił jeden z nich, jakby chciał uświadomić resztę.
- Tak, właśnie. W stronę centrum.
- W woli wyjaśnienia, my nie handlujemy, my zabieramyyy towar i znikamy. Rozumiesz? A podkablujesz tylko psom! O, wtedy to my cię znajdziemyyy!
- Ja i policja? Trochę się nie lubimy, więc nie musisz się o to obawiać - wzruszyłem ramionami. Szliśmy w ciszy, tak jakieś piętnaście minut. Doszliśmy do budynku, który był blisko zawalenia się. Podszedłem do drzwi i spojrzałem na moich pseudo towarzyszy. Kiwnęli głowami, bym robił swoje. Zapukałem do drzwi. W środku zrobiło się głośniej. Uśmiechnąłem się i zrobiłem krok w prawo od drzwi. Gdy się otworzyły, czarny dym wręcz wypłynął na zewnątrz. Szybko spowodowałem gęstą mgłę, a trzy demony przybrały swoje właściwe formy. Było słychać kilka ciosów i krzyków, a po chwili podszedł do mnie Antoni - jeden z piekielnych kumpli.
- Masz fajki? Jestem na głodzie po Maryi…
- Bierz - podałem mu zapełnioną do połowy paczkę. Mgła powoli znikała, a pięcioro przestraszonych ludzi klęczało i błagało o litość.
- Dla kogo pracują? - rzucił w moją stronę Julian, najwyższy ze wszystkich obecnych.
- Dla nikogo. To losowi frajerzy, szukający łatwego zysku. Chyba widzisz po ich uzbrojeniu.
- W sumie racja. Zatem od dzisiaj są nasi? - wszyscy się zaśmiali.
- Bruno u siebie? - zapytałem stojącego obok mnie demona.
- Tak, coś dzisiaj o tobie wspominał. Chyba wiedział szybciej od nas, że będziemy mieli gości.
- Pewnie tak.
 Wszedłem do środka. Ciasnymi korytarzami dostałem się do dużej faktorii. Stare, zżółknięte gazety były wszędzie. Minąłem kilka znajomych twarzy, ale z nikim nie zamieniałem słowa. Zszedłem schodami do mniejszej sali, a z niej przez stalowe drzwi. Nim zdążyłem zapukać, ze środka wyszedł przystojny sukkub.
- Pan... Aron. Tak. Był pan umówiony na spotkanie. Zapraszam.
 Czy Bruno zmienił wszystkich swoich ochroniarzy na przeklętych? To nie w jego stylu. Ale jak on to mówi, sojusze zawiera się z wrogami. Szedłem kolejnym korytarzem, gdzie reszta odnóg prowadziła do dobrze mi znanych kasyn, magazynów z różnymi towarami i prywatnych pokoi. Kiedyś tu mieszkałem. Ostatnie drzwi na mojej drodze. Otworzyłem je, a moim oczom ukazało się duże pomieszczenie z mnóstwem nadnaturalnych. Każdy dobrze ubrany rozmawiał w swoim towarzystwie. Ja jednak skierowałem się do niewysokiego blondyna w białym garniturze. Zanim złapałem go za ramię, odwrócił się, spojrzał na mnie i lekko się uśmiechnął.
- Aron.
- Bruno.
- Co cię do mnie sprowadza? - jego uśmiech znacznie się powiększył.
- Dobrze wiesz.
 Odwrócił się do swoich gości, powiedział im, że zaraz wraca, a mnie zaprosił do swojej komnaty. Daleko nie szliśmy, bo ledwie kilkanaście kroków.
- Najlepszą trawkę z Fatimy poproszę! Albo nie! Woda z Lourdes. Dwa razy! - rzuciłem z uśmiechem.
- Aj, Aron. Za każdym razem rzucasz ten żart. A ja odpowiem tym samym co zawsze. To nie książka Mai Lidii Kossakowskiej. To prawdziwe życie. Tutaj aniołowie…
- ...Ćpają to co ludzkie… A Serafini, Trony i Cherubiny robią to z większą przyjemnością.
- Właśnie Aron. Więc co dla ciebie?
- To co zawsze...

Gdy przyszła Banshee poznaje świat nadnaturalnych wiedz, że coś się dzieje. Temat 1.

Odłożyłam farby na miejsce i zostawiwszy gotowy obraz do całkowitego wyschnięcia, zebrałam wszystkie pędzle, z zamiarem umycia ich. Hieronim kręcił się przy moich nogach, chcąc zakomunikować mi, że jak zwykle brakuje mu pieszczot. Zwinnie chodząc na palcach, ominęłam go, udając się prosto do łazienki. Oczywiście kocur nie odstępował mnie ani na krok.
- Nie musisz mnie ciągle pilnować - westchnęłam, wrzucając pędzle do umywalki. Przez chwilę rozlegało się głównie tupanie, które mogło odznaczać tylko jedno. Do sąsiadów przyjechali goście. Mieszkanie w bloku ma swoje plusy, ale też minusy. Największym z nich jest hałas. Zwykle nie mam z tym dużego problemu, nade mną mieszka para starszych osób, jednak często odwiedzają ich dzieci i małe wnuki. Wtedy dopiero szlag człowieka trafia. Już dawno planowałam zakup jakiegoś domku na obrzeżach miasta, jednak trochę się boję. Muszę mieć blisko siebie ludzi, głównie przez moje problemy ze zdrowiem. Tutaj mam do kogo zwrócić się od razu o pomoc, przejście z jednego mieszkania do drugiego jest na pewno dużo prostsze, niż przebiegnięcie do drugiego domu. Poza tym wizja mieszkania samej w dużej przestrzeni przerażała mnie najbardziej. Obawiam się, że mój stan zdrowia by się zdecydowanie pogorszył, a lęki nasiliły. Mój lekarz opisał to jako zespół lęku napadowego i cała masa różnych, dziwnych nazw, których wolę nie zapamiętywać. Najczęściej zdarza mi się strach przed śmiercią, ale co najciekawsze, nie moją, ale innych ludzi.
Podskoczyłam i wydałam z siebie krótki pisk, słysząc jak coś z hukiem spada na podłogę. Odwróciłam się od umywalki, widząc jedynie rozsypane cienie do powiek i uciekającego Hieronima.
- Wspaniale - mruknęłam pod nosem, zabierając się za najpierw za dokładne umycie pędzli. Kocur ani na chwilę nie wrócił do łazienki, by ocenić dokonane przez siebie straty. Sprzątnięcie kosmetyków zabrało mi jakieś dziesięć minut i niestety żadnego nie dało się uratować. Widocznie musiałam zostawić otwarte pudełko, kot sam by sobie z nim nie poradził, a od upadku też nie powinno samo się otworzyć.
Wyrzuciłam resztki cieni do kosza i zaczęłam szukać Hieronima. Zawsze, gdy coś zbroi chowa się w kuchni, zaraz obok lodówki.
- Wybieram się do biblioteki, a tobie radzę stamtąd wyjść. Nic się nie stało, nie gniewam się - powiedziałam, sięgając po butelkę wody, stojącą na kuchennym blacie. Pociągnęłam z niej dwa łyki i odstawiłam z powrotem na miejsce, samodzielnie wyjmując kota z jego ukrycia. - Jest dobrze, naprawdę.
Hieronim bardzo się przejął, że coś popsuł, zawsze tak robił. Zupełnie niepotrzebnie, bo nie potrafiłam się na niego zbyt długo gniewać. Postawiłam kocurka na dywanie, a ten zaraz wziął rozbieg do pokoju. Westchnęłam, biorąc do ręki swoją ulubioną torebkę i wrzucając do niej kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Bez pośpiechu udałam się do przedpokoju, gdzie założyłam na siebie czarny płaszczyk i ciemne, skórzane botki. Nie przepadałam zbytnio za jesienią, było tak.. zimno i mokro. Nie wspomnę już o kolejnej, znienawidzonej przeze mnie porze roku, która obecna jest zaraz przed wiosną.
Wzięłam głęboki wdech i nacisnęłam na klamkę, wychodząc ze swojego mieszkania. Zamknęłam drzwi na klucz, a schodząc po niewielkiej ilości schodów, zdążyłam natknąć się na przynajmniej połowę moich sąsiadów. Większość z nich była bardzo uprzejma, chociaż zdarzały się różne, nieciekawe sytuacje z resztą.
Pewnym krokiem weszłam na niewielki parking i szybko odnalazłam swój samochód. Co prawda, biblioteka nie znajdowała się zbyt daleko, jednak pogoda niezbyt sprzyjała na spacer do niej. Wsiadłam do czarnego Volvo i ostrożnie wyjechałam ze swojego miejsca, włączając się do ruchu. Drogę do biblioteki pokonałam szybko i bez żadnych komplikacji, jeżeli nie licząc typowego dla mnie przeczucia, że coś złego się wydarzy.
Parkując przed biblioteką, zgasiłam silnik i opuściłam ciepłe wnętrze pojazdu. Nieprzyjemny powiew omiótł moje ciało, zostawiając po sobie nieprzyjemny dreszcz. Żwawym krokiem weszłam do budynku. Prawdopodobnie zrobiłam to zbyt głośno, bo naokoło rozległy się odgłosy cichaniaWynalezienie odpowiednich książek nie zajęło mi zbyt wiele czasu, dokładnie wiedziałam czego szukam. Od zawsze poluję na nowości, głównie mało znanych autorów. Bardzo mnie satysfakcjonuje, gdy przeczytam książkę zanim stanie się ona bardzo popularna. Wypożyczyłam cztery książki i w momencie, gdy tylko przekroczyłam próg poczułam się... dziwnie. Było to coś podobnego do strachu, jednak nie do końca nim było. Nie potrafiłam dokładnie określić stanu, w jakim aktualnie się znajdowałam. Obawiałam się, że to kolejny atak paniki, jednak poza poczuciem strachu, nie pojawiły się żadne inne objawy. Rozejrzałam się wokół i dopiero zauważyłam lecący z nieba delikatny, biały puch. Wychodząc z domu nie zauważyłam, by zbierało się na śnieg, czy chociażby deszcz. Niebo było czyste, co prawda nie było zbyt ciepło, ale to raczej nie oznaką nadchodzących opadów. Zmarszczyłam brwi, strzepując z moich włosów pojedyncze płatki śniegu.
Chciałam pójść prosto do samochodu, ale coś nie pozwalało ruszyć mi się z miejsca. Dopiero po dłuższej chwili udało mi się opamiętać i szybkim krokiem pomaszerowałam w stronę parkingu. Nie mam pojęcia, jakim cudem wylądowałam w pobliżu parku, skoro wciąż szłam do swojego samochodu.
- Uspokój się - szepnęłam sama do siebie, próbując złapać oddech. Gorączkowo rozglądałam się, chcąc szybko określić swoją pozycję i wrócić do auta, w którym mogłam poczuć się choć odrobinę bezpiecznie.
W pewnym momencie ujrzałam jasnowłosą dziewczynę, stojącą przy jednym z drzew. Stała tyłem, więc nie byłam w stanie dostrzec jej twarzy. W oczy rzucił mi się jej lekki ubiór składający się z krótkich spodenek i koszulki na ramiączkach. Śnieg okrył jej skórę, delikatnie zaczerwieniając okropnie bladą cerę.
- Hej! - zawołałam, jednak nie zareagowała. Ponownie krzyknęłam, co również nie doczekało się żadnej oznaki życia dziewczyny. Zrobiłam kilka kroków na przód, zauważając jak z jej śnieżnobiałych włosów zaczyna ściekać krew. - Wszystko w porządku?
Podbiegłam bliżej i mimo strachu, który powoli obezwładniał moje ciało, złapałam ją za ramię i obkręciłam w moją stronę. Ujrzałam jej bladą twarz i krwawe łzy ściekające po jej policzkach. Oderwałam dłoń od jej ciała, przykładając do swoich szeroko otwartych ust. Poczułam się źle. Czułam... śmierć. Nie potrafię tego wyjaśnić, po prostu to czułam. Śnieg nasilił się, jakby jego sprawcą była właśnie owa dziewczyna. Chciałam ją ominąć, jednak gdy tylko zrobiłam krok w prawo, ta podeszła do mnie, ściskając moje gardło.
- Czujesz to miejsce - mruknęła, zaciskając kościste palce na mojej krtani. Przysunęła twarz do mojego ucha, szepcząc cicho. - Ktoś tu umarł, pochowali go, ale nikt o tym nie wie.
Wokół nasz rozszalała się zamieć. Nie byłam w stanie dostrzec kompletnie nic z otoczenia. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą widziałam przeróżne budynki, znajdowała się jedynie biała ściana, utworzona z drobnych płatków śniegu. Może zachwyciłabym się tym widokiem, gdyby nie fakt, że nieznajomą mi dziewczyna, władająca żywiołem wbijała paznokcie w skórę na mojej szyi.
- J-ja.. zo-zostaw mnie.. - wydukałam, a raczej wycharczałam, nie mogąc nabrać powietrza do płuc. Dziewczyna rozchylił a wargi, z których powoli zaczęła wyciekać krew. 
- Odejdź! - Krzyknęła, a burza śnieżna wokół nas rozszalała się jeszcze bardziej. Dłonie mocniej ścisnęły moją krtań, a.. dziewczyna w jednym momencie zniknęła. Rozpłynęła się niczym dym, a ja wciąż czułam jej drobne, kościste palce ściskające moją szyję. Próbowałam nabrać powietrze do ust, co przychodziło mi z ogromnym trudem. Nie wiedziałam już, czy to co przed chwilą miało miejsce, wydarzyło się na prawdę. Czułam to. Czułam śmierć.
- Odejdź - cichy głos rozległ się w mojej głowie. Rozejrzałam się, chcąc znaleźć jego źródło, jednak nic z tego. - Chcę spoczywać w spokoju!
Cudem zmusiłam moje nogi do ucieczki, wciąż mając problemy z oddychaniem. Pobiegłam prosto do mojego samochodu, tym razem bez problemu odnajdując drogę. Trzasnęłam głośno drzwiami, zamykając pojazd od wewnątrz, mając nadzieję, że już nie zobaczę tej dziewczyny. Miałam ochotę krzyczeć. Odkąd tylko ją zobaczyłam, targała mną chęć wydania z siebie krzyku. Ułożyłam dłonie na kierownicy, łapiąc pospiesznie nowe porcje powietrza.
- Odejdź! Ja tu spoczywam! - Głosy w mojej głowie narastały. Pospiesznie odpaliłam silnik i gdy już chciałam odjechać, przed maską samochodu znów ujrzałam jej bladą twarz. Zatkałam uszy, nie chcąc już więcej tego słuchać, jednak myśli zbyt mocno obijały się w mojej głowie. Nabrałam powietrze i... krzyknęłam rozbijając szyby w drobny mak.

Otworzyłam zaciśnięte oczy. Wciąż siedziałam w samochodzie, jednak wszystko było inne. Szyby były całe, a słońce przebijało się przez chmury, nie pozostawiając ani śladu wcześniejszej zamieci śnieżnej. Rzuciłam okiem na oddalony o kilkadziesiąt metrów park i poczułam nieprzyjemny dreszcz, przeszywający całe moje ciało. Kto to był?



Holland spotkała Glahiem c:

Od Arona do Aurayi

Dzień dłużył się tak bardzo, jak tylko mógł. Gdy dotarłem do drzwi mieszkania, zastała mnie niemiła niespodzianka. Klamka była wybita. Ktoś się włamał? Ostrożnie uchyliłem je powoli. NIkogo nie zobaczyłem w przedpokoju. Powoli wszedłem. Dokładnie się rozejrzałem i nie zastałem nikogo. Pierwsze co mi przyszło do głowy, to pieniądze, więc zajrzałem do szafy w salonie. Wyciągnąłem starą encyklopedię. Banknoty, które w niej chowałem, były na swoim miejscu. Druga myśl- narkotyki. Wyciągnąłem siedzenie kanapy, a spod niego metalowe pudełko. One też były na swoim miejscu. Czyli nie chodziło o zysk… Idźmy dalej. Przeszedłem do kuchni. Później znowu do salonu. Ponownie przedpokój i łazienka. Celem nie było zniszczenie mienia ani groźba. Ostatnie co mi przychodzi do głowy to Łowcy. Jasne. Bo dawno żadnego nie spotkałem. Zgarnąłem z ławy plecak, wrzuciłem do niego odruchowo butelkę wody, bluzę na zmianę i telefon. Czym prędzej opuściłem moje lokum. Postanowiłem iść do baru, oddalonego o pięć ulic od mojego bloku. Gdy szedłem, w oddali usłyszałem syreny policyjne. Strasznie dzisiaj niespokojnie.
Wchodząc do baru zarzuciłem kaptur i zdecydowałem się nikomu nie patrzeć w oczy. Było akurat jedno wolne miejsce przy ladzie.
- Jedno piwo - Spojrzałem mu na wysokość ust i podałem 5 funtów.
- Ciężki dzień? - zapytał i odwrócił się do nalewaka. Po kilku sekundach podał mi piwo.
- Ty mi powiedz. John. Ile psów gończych dzisiaj widziałeś? - podniosłem kufel i upiłem wysokość piany.
- Pytali dzisiaj o ciebie. Byłeś w mieszkaniu? Szli tam około szesnastej.
- Wracasz do domu po ciężkim dniu o osiemnastej i zastajesz rozwalone drzwi. Miła niespodzianka. Czego oni ode mnie chcą? Przecież nie sprawiam problemów. Zachowuję się jak normalny człowiek…
- Złapali jakiś gang amatorów, metamorfomagów w tamtym tygodniu. Nie bawiłeś się w ich towarzystwie jakiś czas temu? - przysiadł naprzeciwko mnie.
- To było miesiąc temu. Poza tym, to była mała impreza.
- A oni okradli niewłaściwego człowieka. Uciekaj. Teraz. Nie odwracaj się, idź na zaplecze i potem… - zabrał mi piwo sprzed nosa i odwrócił się od lady.
- Wiem. Dzięki - rzuciłem.
Szybko wstałem i poprawiłem ramię plecaka. Jeszcze szybciej zniknąłem w tłumie i znalazłem się na zapleczu. Skierowałem się do magazynu i z niego na zewnątrza. Kilka metrów od drzwi na zewnątrz stało dwoje ludzi w czarnych płaszczach. Kolejni? Nie zastanawiałem się. Po prostu szedłem przed siebie. Przeszedłem przez bramkę i znalazłem się na ulicy. Za sobą słyszałem kroki. Odwróciłem głowę by się upewnić, czy na pewno mnie śledzą. W tym momencie rzucili się do pościgu. Polowanie zaczęło się na nowo. Jako, iż w tej sytuacji jestem zwierzyną, rzuciłem się do ucieczki szybciej niż o tym pomyślałem.
Wbiegłem do alejki za rogiem. Przewróciłem na szybko kosz na śmieci i lecąc na łeb, na szyję coraz szybciej stawiałem kroki. Znalazłem się na kolejnej otwartej ulicy, z niej w następną ciasną przestrzeń. Adrenalina po usłyszeniu strzału oddanego w moim kierunku była znacząco ponad normą. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi. Skręciłem w prawo. Usłyszałem kolejny strzał i poczułem, jak mój plecak zarobił kulkę. Mam nadzieję, że nie przedziurawili bluzy.
Dobiegałem do skrzyżowania, gdy z naprzeciwka dostrzegłem młodą kobietę ze skrzydłami. Super. Anioł. Najwidoczniej też uciekała. Za nią pojawiła się sylwetka niewysokiego mężczyzny. Złapałem ją w talii i popchnąłem w lewo. Dotrzymywała mi tempa. Uciekaliśmy tak dobre kilkanaście minut, na zmianę dyktując kierunki.
Znaleźliśmy się poza miastem. Dobrze znałem te okolice. Gdy mieliśmy pewność, że zgubiliśmy oprawców, padliśmy na ziemię by odpocząć. Dawno nie miałem takiego bólu w klatce piersiowej. Po tak długim sprincie, jedyne co byłem w stanie robić to wypluwać płuca. Dziewczyna była w zdecydowanie lepszym stanie niż ja.
- Aron - podałem jej rękę.
Spojrzała na mnie ale nie zdecydowała się odpowiedzieć.
- Hej, po tak brawurowej ucieczce mogłabyś powiedzieć jak masz na imię i czemu cię ścigali.
- Miałam sytuację pod kontrolą, dopóki ty się nie wtrąciłeś - rzuciła agresywnie w moją stronę.
- Nie wątpię, tylko podejrzewam, że mam większe doświadczenie w uciekaniu przed Łowcami od ciebie.
- A niby skąd to podejrzenie? Nawet mnie nie znasz - odwróciła się przez ramię i spojrzała w stronę miasta.
- Nie zamierzam się kłócić. Ale oczekuję choć trochę wdzięczności za pomoc - twarda jest.
- Mam ci być wdzięczna? Czy ty mnie słuchasz? Poradziłabym sobie lepiej bez ciebie.
- Zamierzasz teraz wrócić do miasta? Kiepski pomysł. Uwierz - widziałem, jak patrzy w tamtą stronę.
-  A dlaczego miałabym tego nie robić? Łowców już zgubiliśmy.
- Słuchaj, nie zamierzam cię niańczyć. Po prostu mi uwierz, że jak teraz wrócisz, to nie skończy się zbyt dobrze dla nas obojga - była zła. Zaciskała pięści.
- To jaki masz plan, panie Wiem Wszystko?
- Sam bym tu przenocował. A nie wiem, co mam począć z taką arogancką osobą. Opuść trochę ego i współpracuj - nie wytrzymałe, wytrąciła mnie z równowagi.
- Arogancką? - prychnęła - Zgoda, niech ci będzie. Zróbmy to po twojemu. Ale nie zamierzam zginąć za ciebie.
- Naczytałaś się za dużo książek. Zejdź na ziemię aniołku. NIkt tu nie chce umierać. Na końcu tej drogi znajduje się stare domostwo. Tam nikt nie powinien nas szukać.
- Świetnie! A co potem? Chyba nie zamierzasz się tam ukrywać do końca życia? Bo jeżeli dobrze rozumiem, na razie wykluczasz powrót do miasta.
- Na dzisiaj porzucam myślenie o powrocie - wstałem z ziemi - chodź. Dotrzemy tam jeszcze przed 21.
Wzruszyła ramionami. Potraktowałem to jako zgodę. Ruszyłem jako pierwszy. Po piętnastu minutach doszliśmy do ustalonego miejsca. Budynek był jeszcze w gorszym stanie niż widziałem go poprzednim razem. Otworzyłem stare drzwi z mosiądzu i wszedłem jako pierwszy. Lubiłem tu przebywać jak byłem młodszy.Teraz to tylko ruina bez duszy. W piecu ukryłem kiedyś zapas świec i zapałki. Wyciągnąłem je i skierowałem się w stronę schodów, które, jak się okazało, również zniszczył czas. Rzuciłem na piętro plecak.
- Wlecisz, czy wolisz wejść z moją pomocą?
Rozwinęła skrzydła i wleciała. Przewróciłem tylko oczami. Wrzuciłem na górę świece i zapałki. Nie wiem czemu nie schowałem ich do plecaka. Po prostu o tym nie pomyślałem. Wspiąłem się po resztkach wystających ze ściany. Gdy byłem już na górze zobaczyłem moje stare posłanie. Całe zniszczone przez swój wiek. Po chwili dołączyłem do nowo poznanej towarzyszki. Zobaczyłem kawałek zawalonego dachu. Dawał idealny wgląd na łąkę i mały las w oddali.
- Dowiem się przynajmniej jak masz na imię?
- A dowiem się, dlaczego tak właściwie gonili cię Łowcy?
-Po mnie tego nie widać, ale też jestem “potworem”... dokładniej Chmurnikiem.
- To jeszcze nie jest wystarczający powód. Dla części Łowców owszem, ale nie dla wszystkich. Zatem? - patrzyła w dal. Zdawała się być nieobecna w tym miejscu.
- Często im się narażałem. Ale teraz nie mam pojęcia czemu zdecydowali się za mną gonić. Włamali mi się do mieszkania. Nie jestem pewny, dlaczego.
- Och. Na pewno za niewinność. Jak zawsze.
- Teraz jestem czysty. Nie wiem o co mogło im chodzić. Mogę? - ustałem obok niej i czekałem na odpowiedź, czy mogę usiąść.
- Rób, co chcesz. To w końcu twoja miejscówka.
- Noc będzie zimna - zgarnąłem plecak i świeczkę stojącą obok, którą od razu podpaliłem. Postawiłem ją obok i wyciągnąłem z plecaka bluzę. Na szczęście nie była przestrzelona - trzymaj. Przyda ci się.
Wzięła ciuch bez słowa. Robiło się już zimno.
-Jak masz na imię?
- Auraya.
- Może się prześpij, Aurayo.. Jutro też trochę się przejdziemy - powiedziałem patrząc jej w twarz.
- Że niby gdzie chcesz jutro iść?
- Do znajomego. Myślałaś, że będziemy tu siedzieć tydzień i polować na małe, polne zwierzątka?
- Nie. Myślałam, że jutro wrócę do domu, bez ciebie na karku - schowała twarz w dłoniach.
- Uwierz, że też mam lepsze rzeczy do robienia niż siedzieć tu, teraz, z tobą i słuchać twoich narzekań.
- Trzeba było mnie w to wszystko nie wciągać.
- Też uciekałaś. Skończ się kłócić. Współpracuj chociaż przez moment.
- Świetnie. Niech ci będzie. Od teraz będę siedziała cicho. Rób sobie, co chcesz. Zadowolony?
- Nie chodzi mi to, żebyś była cicho, tylko żebyś tyle nie narzekała. Serio nie jest mi tu z tobą przyjemnie, więc przynajmniej sprawiaj pozory zadowolonej, że żyjesz.
- Oczywiście. Wybacz. Już się poprawiam. - odchrząknęła - Jestem taaaaka szczęśliwa, że na mojej drodze pojawił się książe. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Tak może być?
- Dobra. Leć spać. Jutro będzie lepszy dzień - zapaliłem drugą świeczkę i postawiłem ją obok siebie.
- Jasne - mruknęła i odwróciła się.
Postanowiłem też się położyć spać.

Auraya…?